Pols-kość niezgody
Z różnymi sposobami umiłowania ojczyzny jest jak z dziećmi Abrahama: jest ich niemal tyle, co ziaren piasku na pustyni. W najnowszym, 24. numerze naszego kwartalnika pod tytułem „Pols-kość niezgody” zastanawiamy się, czy możliwe jest stworzenie modelu patriotyzmu „gorącego”, zaspokajającego potrzebę przynależności do wspólnoty, ale zarazem samokrytycznego i inkluzywnego.
Poniżej prezentujemy fragment programowego tekstu Jana Mencwela pochodzącego z nowego numeru. Całość już niedługo dostępna w sprzedaży.
***
Rozumiem, że chciałeś wyjechać. Pamiętam ostatnią rozmowę, powiedziałeś wtedy: ten kraj. Tu często się tak mówi. I w tym jest zaklęcie jakieś, coś pogardliwie fatalistycznego, jakby antymesjanizm, którego wieszczem może być każdy chłystek. Nie wykreślaj pewnych słów ze swoich songów. Do tego kraju wracano po ucieczkach.
Kazimierz Brandys, „Wariacje pocztowe
Poniższy tekst przyjmuje formę dialogu z tekstem Jana Józefa Lipskiego „Dwie ojczyzny, dwa patriotyzmy”. Napisany w roku 1981, dziś uchodzący za klasyczny, tekst Lipskiego to jedna z najdonioślejszych krytyk polskiej ksenofobii i megalomanii narodowej, a jednocześnie manifest patriotyzmu będącego alternatywą dla tego, który autor krytykuje.
Dlaczego przywołuję tekst Lipskiego? Skłania do tego już sam jego tytuł, w którym chciałoby się widzieć analogię do dzisiejszych czasów. Chciałoby się, ale, niestety, w dzisiejszej Polsce mamy właściwie tylko jeden patriotyzm. Pojęcie to zostało skutecznie zawłaszczone przez rozmaite środowiska prawicowe – od prawicy parlamentarnej, przez tę spod znaku „autorów niepokornych” i ich poczytnych tygodników, przez młodą hipster-prawicę, której przedstawiciela gościmy na łamach niniejszego numeru, po prawicę narodową, organizatorów Marszu Niepodległości.
Należy przy tym dodać, że pojęcie patriotyzmu nie jest przez te środowiska zawłaszczane siłą – przeciwnie, oddawane jest w ich ręce właściwie bez walki. Nie ma w przestrzeni publicznej żadnej alternatywnej siły, która chciałaby w wyraźny sposób zamanifestować, że patriotyzm może mieć także inne niż prawicowe oblicze. W coraz większym stopniu chodzi raczej o odżegnywanie się od patriotyzmu jako postawy automatycznie niosącej ze sobą „prawicowe” konotacje – od ksenofobii po wiarę w zamach w Smoleńsku.
Dręczące mnie od pewnego czasu pytanie powróciło ze zdwojoną siłą. Jak to się stało, że patriotyzm, i szerzej: polskość, jest pojęciem, które wśród dużej części liberalnych elit, również tych z mojego pokolenia, budzi niechęć, wstyd czy też wiąże się z obciachem? Powrócę w tym momencie do myśli Jana Józefa Lipskiego, bo właśnie w jego tekście znalazłem odpowiedź na moją wątpliwość. Chociaż zapewne nie jest to odpowiedź, którą autor chciałby, żebym tam znalazł.
„Miłość do wszystkiego, co polskie” – to częsta formuła narodowej, „patriotycznej” głupoty. Bo „polskie” były przecież i ONR, i pogromy we Lwowie, Przytyku i Kielcach, i getto ławkowe, i pacyfikacje wsi ukraińskich, i Brześć, i Bereza, i obóz w Jabłonnie w 1920 roku – by poprzestać na dwudziestu zaledwie latach naszej historii. Patriotyzm – to nie tylko szacunek i miłość do tradycji, lecz również nieubłagana selekcja elementów tej tradycji, obowiązek intelektualnej pracy w tym zakresie.
Dziś „miłość do wszystkiego, co polskie” została zastąpiona przez zbyt często występującą w liberalno-lewicowych kręgach „niechęć do wszystkiego, co polskie”. Podobnie jest z „szacunkiem i miłością do tradycji” – polska tradycja jest często odrzucana jako balast, a „polskość” to hasło pełne obciążeń, a zatem niewygodne. Czy ma sens przywoływać tu te wszystkie wytarte klisze, które powtarza się nam o „polskości”? Że jednoczymy się tylko w sytuacjach zagrożenia, a w warunkach pokoju nie potrafimy współpracować? Że Polacy cwaniakują i oszukują państwo, i siebie nawzajem, ale nie potrafią nic porządnie załatwić? Że jak coś się spektakularnie spieprzy, to jest to „możliwe tylko w Polsce” (patrz: odwrócona wersja prawicowej narracji o Smoleńsku, czyli „typowo polska prowizorka”)? Że w ogóle w Polsce „wszystko źle” i to ciągłe zadawanie sobie retorycznego pytania – „dlaczego w Polsce jest tak brzydko”?
Mamy w polskiej literaturze historycznej dwie tradycje: jedna służy megalomanii narodowej, druga to tradycja Żeromskiego, gorzka tradycja obrachunków.
Owa „tradycja obrachunków” to kolejny element, o którym warto wspomnieć – on bowiem również decyduje o „stosunku do swoich” liberalnych elit. Jan Józef Lipski, który w swoim eseju opowiada się właśnie za tą tradycją, byłby zapewne w dzisiejszej Polsce szczęśliwy. Ilość „rozrachunkowych” debat, jaka przetoczyła się przez polską opinię publiczną w ciągu ostatnich dziesięciu lat – od wyjścia na jaw sprawy Jedwabnego i po „Sąsiadach” Jana Tomasza Grossa – pokazuje wyraźnie, że główną postawą, jaką liberalne elity przyjmują wobec „polskości”, jest nie tyle „obrachunek”, ile jej dekonstrukcja.
Jestem daleki od twierdzenia, że obrachunki i dekonstrukcja są czymś błędnym, a nawet od tezy, że są niepotrzebne. Mam jednak z tą „obrachunkową” tradycją, w jej obecnym wydaniu, dwa zasadnicze problemy. Po pierwsze, owe obrachunki podszyte są często tą samą, co narzekania na „brzydką Polskę”, dystynkcją, by nie powiedzieć wprost: chamofobią. Książka Jana Tomasza Grossa „Złote Żniwa” była tego najlepszym przykładem. Zrównywanie grabienia pożydowskiego mienia z pięknym elementem wiejskiej tradycji, którego Gross dopuścił się w tytule, było skandalem, który przeszedł prawie zupełnie bez echa. To nie są obrachunki z samymi sobą, ale obrachunki z „innymi” – chodzi o to, by pokazać, że ci inni to polscy chłopi – ciemni, zacofani i żądni mordu. Ten sam obraz powielał przecież film Pasikowskiego „Pokłosie”, w którym społeczność wsi przedstawiona została niemal jak w „Nocy Żywych Trupów”. W efekcie, jak trafnie zauważyła Sylwia Chutnik, „ludzie przyzwyczaili się, że wieś to Jedwabne, a miasto to Żegota”.
Z bohaterami antysemickich wybryków w „marcowej” prasie dialogu być nie może – ani z tymi, którzy widzą w tej brudnej publicystyce wyraz swoich przekonań. Nie mamy z nimi wspólnej ojczyzny ani nie chcemy z nimi mieć w ogóle nic wspólnego. Ale między patriotyzmem Słonimskiego, Ossowskich, Jasienicy a „patriotyzmem” Filipskich, Gontarzów, Kąkolów rozciąga się ogromna przestrzeń społeczna; tu znajdą się ci, o których dopiero toczy się walka. Którą ojczyznę wybiorą? Nie wolno pod żadnym pozorem zrezygnować z tych wszystkich, którzy zaczadzeni są ksenofobią i megalomanią narodową; może jednak nienawiść i pycha nie zdeformowały jeszcze ostatecznie i nieodwracalnie ich umysłów i uczuć.
Wydaje się, że dziś „ogromna przestrzeń społeczna”, o której pisze Lipski, niebezpiecznie się kurczy. Tych, którzy potrzebują poczucia dumy narodowej, poczucia wspólnoty z innymi Polakami, ale nie przyjmują oferty składanej im przez Ruch Narodowy czy prawicę smoleńską, będzie z roku na rok coraz mniej. Dlatego dziś, wbrew temu, co pisze Lipski, „dialog” z prawicą zawłaszczającą pojęcie patriotyzmu jest konieczny. Nawet z tą w najbardziej skrajnym wydaniu. Celem tego dialogu nie powinno być jednak szukanie konsensusu, lecz odebranie prawicy monopolu na patriotyzm i „polskość” oraz stworzenie alternatywnej, pozytywnej narracji, która nie będzie opierać się jedynie na dekonstrukcji, ale będzie propozycją patriotyzmu wspólnotowego, gorącego i otwartego.
Całość artykułu mogą Państwo przeczytać w najnowszym numerze naszego kwartalnika, który kupić można m.in. w prenumeracie.