fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Polowanie na czarownice, czyli dlaczego przeciwnicy edukacji seksualnej nie mają racji

W ciągu ostatnich pięciu lat tłumaczyłam, że skakanie na skakance nie jest metodą antykoncepcyjną. Tak samo rodzajem antykoncepcji nie jest uprawianie seksu na stojąco. Pomagałam też osobie, którą rodzice wyrzucili z domu, gdyż była nieheteroseksualna.
Polowanie na czarownice, czyli dlaczego przeciwnicy edukacji seksualnej nie mają racji
ilustr.: Karolina Bartoszuk

 

O edukacji seksualnej napisano i powiedziano już w Polsce wiele – czasami nawet w sposób rzetelny i merytoryczny, choć niestety nie jest to tendencja dominująca w przestrzeni publicznej. Chwytliwe hasła o „ideologizacji”, „seksualizacji” czy „pedofilii” działają przecież na wyobraźnię i nabijają kliknięcia portalom informacyjnym. A to właśnie między innymi poddanie się tej narracji doprowadziło do tego, że w sejmowej komisji leży dziś obywatelski projekt ustawy „Stop pedofilii”. Jeśli zostanie przyjęty, będzie zagrażał nie tylko mnie samej jako edukatorce, ale również moim znajomym zajmującym się edukacją seksualną, a także nauczyciel(k)om, lekarzom i lekarkom, osobom pracującym w ośrodkach wychowawczych. Ale o tym za chwilę.

Mam ambicję zadbać o merytoryczność niniejszego tekstu, więc najpierw dwa słowa wprowadzenia w podstawy edukacji seksualnej. Przede wszystkim istnieje więcej niż jedno podejście do zagadnienia, a zatem także do prowadzenia zajęć z młodymi ludźmi. W literaturze stosuje się różne nazwy: model A i B czy edukacja abstynencyjna i wielowątkowa (ta wersja nazewnictwa, uważam, daje lepsze rozeznanie w różnicach między proponowanymi podejściami). Nomenklatura nomenklaturą – generalna różnica między poszczególnymi opcjami to nasz, czyli dorosłych, zamysł dotyczący prowadzenia zajęć.

Edukacja abstynencyjna ma dać młodzieży wstępne pojęcie o seksualności, jednocześnie zaznaczając potrzebę wstrzymania się z aktywnością seksualną do ślubu. W modelu tym zazwyczaj nie omawia się antykoncepcji, zakażeń przenoszonych drogą płciową czy procesu budowania bezpiecznej relacji, choć oczywiście zdarza się, że osoby prowadzące zajęcia modyfikują scenariusz lekcji, dopasowując go do potrzeb grupy lub własnych preferencji i przekonań. Niezmienna pozostaje jednak próba zniechęcenia młodzieży do angażowania się w relacje seksualne przed zawarciem formalnego związku.

Po przeciwnej stronie osi znajduje się edukacja wielowątkowa, przy czym choć moją ulubioną nazwą tego modelu pozostaje angielski termin evidence-based comprehensive sexuality education (w skrócie CSE), co przetłumaczyć można jako „wszechstronna edukacja seksualna oparta na wynikach badań”. W tym modelu pracuję od początku swojej działalności, najpierw w młodzieżowym kolektywie Te Tematy, a obecnie w Grupie Ponton.

Kuluary straszaka – czym naprawdę jest rzetelna edukacja seksualna

Edukacja według modelu CSE zakłada dostosowanie przekazywanej wiedzy do wieku uczniów i uczennic w taki sposób, by jak najbardziej przydała im się na danym etapie życia. W trakcie zajęć porusza się kwestie inicjacji seksualnej, presji rówieśniczej, autonomii cielesnej, antykoncepcji, zakażeń przenoszonych drogą płciową czy bezpieczniejszego seksu. [Nie istnieje sposób na zupełne zlikwidowanie ryzyka zakażenia się w trakcie stosunku, czyli uprawianie „bezpiecznego seksu”, więc niwelowanie szans na zakażenie poprzez stosowanie zabezpieczeń (takich jak prezerwatywa, chusteczka oralna, rękawiczki lateksowe) nazywa się właśnie „bezpieczniejszym seksem”].

Najsilniejszy nacisk pada na informacyjny aspekt zajęć. Zakłada się, że młodzi ludzie dzięki otrzymanym informacjom będą wyposażeni w wiedzę, która pozwoli im na podjęcie świadomych decyzji, niezależnie od tego, czy będą dotyczyły rozpoczęcia współżycia, czy wstrzymania się od niego. Tu warto zaznaczyć, że – chociaż niektórym wydać się to może kontrintuicyjne  – badania dowodzą, że edukacja w modelu CSE nie tylko nie przyspiesza inicjacji seksualnej, ale wręcz często ją opóźnia. Co więcej, uczniowie i uczennice, którzy uczestniczą w zajęciach prowadzonych według myśli CSE, mają niższe szanse zakażenia się chorobami lub infekcjami przenoszonymi drogą płciową w porównaniu do rówieśników uczonych podług zasad edukacji abstynencyjnej.

To pokazuje, że młodzi ludzie, którym zapewni się dostęp do rzetelnej wiedzy, potrafią podejmować odpowiedzialne decyzje dotyczące ciała i seksualności. Nie ma zresztą powodu, żeby było inaczej – temu mechanizmowi ufamy na każdym innym polu edukacji. Młodzież uczy się na przykład o kwasach podczas lekcji chemii, ale nie dotarły do mnie wieści o masowej panice związanej z tym, że „nierozważne dzieciaki wiedzą, jak stworzyć w domu kwas solny, więc na pewno to zrobią i kogoś tym kwasem obleją”. Histeria wokół edukacji seksualnej paradoksalnie nie dotyczy samej edukacji i jej wpływu na młodych ludzi, lecz naszych własnych lęków i niepewności związanych z seksualnością. A gdy kluczowym osobom i instytucjom uda się te lęki przezwyciężyć – wtedy system zaczyna działać poprawnie.

Za przykład posłużyć tu może zagadnienie nastoletniego macierzyństwa i różnych rozwiązań systemowych, które mają zmniejszyć skalę tego zjawiska, a konkretnie rozwiązań niektórych krajów europejskich. Holandia, od lat prowadząca edukację według modelu CSE, notuje jeden z najniższych na świecie odsetków nastoletnich matek wśród wszystkich rodzących – 0,6 proc. w 2017 roku.

Ale jeden przykład o niczym jeszcze nie świadczy, sprawdźmy więc inny przypadek. Wielka Brytania, przez lata wskazywana jako sztandarowy przykład nieskuteczności edukacji seksualnej, jeszcze pod koniec lat 90. nie posługiwała się modelem CSE i faktycznie zmagała się z jednym z najwyższych w Europie odsetków nastoletnich matek wśród wszystkich rodzących. Niemniej po wdrożeniu szeregu nowych rozwiązań w systemie zdrowia i edukacji (zresztą konsultowanych z Holendrami) mniej więcej w ciągu dekady odsetek ten zmalał o ponad połowę, a obserwowalna tendencja cały czas jest spadkowa. Dla porównania: kraje, które nie pracują zgodnie z podejściem CSE, zmagają się z najwyższymi w Europie odsetkami rodzących nastolatek (Bułgaria – 9,51 proc., Rumunia – 9,78 proc.; dane za rok 2015). Możemy więc chyba śmiało stwierdzić, że dostęp do rzetelnej edukacji seksualnej ma wpływ na redukcję zjawiska nastoletniego macierzyństwa.

Oczywiście dla tej redukcji istotnych jest wiele kwestii. Chodzi nie tylko o zapewnienie młodzieży dostępu do wiedzy na temat relacji, presji rówieśniczej i inicjacji seksualnej, ale również do wiedzy o środkach antykoncepcyjnych, co dla wielu osób może być niedopuszczalne z różnych względów – często religijnych. I tu dochodzimy do jednego z najczęstszych zarzutów stawianych osobom zajmującym się edukacją seksualną: że nasza działalność „ideologizuje” i stawia na stronniczość światopoglądową. Tymczasem, jak wspomniałam wcześniej, celem CSE jest dostarczenie młodzieży pełni istotnych dla niej informacji. W związku z tym wiele organizacji zajmujących się edukacją seksualną (między innymi Grupa Ponton) podczas warsztatów wskazuje stanowiska różnych religii wobec stosowania antykoncepcji. Wiemy bowiem, że wiara jest dla wielu osób ważną częścią życia. Zaznaczamy również, że – choć to nie antykoncepcja – naturalne metody planowania rodziny są dopuszczane przez Kościół katolicki.

Skoro już jesteśmy przy argumentach przeciw CSE, to zajmijmy się drugim, chyba równie popularnym, który mówi, że każdy rodzic ma prawo wychować dzieci wedle własnych przekonań. Nikogo chyba nie zaskoczę, jeśli powiem, że w pełni się z tym zgadzam. Jednak wychowywanie wedle własnych przekonań to co innego niż odcinanie dziecka od dostępu do rzetelnej edukacji. Ten przykład jest oczywiście przerysowany, ale rodzice wierzący w teorię płaskiej Ziemi nie mogą ingerować w treści przedstawiane dzieciom w trakcie lekcji geografii, bo ich poglądy – do których mają prawo! – nie pokrywają się z aktualnym stanem nauki. Szkoła zaś ma być neutralnym światopoglądowo miejscem przekazywania wiedzy, nie przekonań niepopartych wynikami badań (lub nawet z nimi sprzecznych). Dostęp do wiedzy o własnej seksualności stanowi część podstawowego prawa do edukacji – prawa o długiej tradycji zarówno międzynarodowej, jak i krajowej, gwarantowanego szeregiem aktów prawnych, zaczynając od Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka, a na Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej kończąc.

Twarzą w twarz z rzeczywistością

Wydaje mi się, że taki – bardzo pobieżny – szkic zjawiska daje już jakiś ogląd i wstępne rozeznanie w dziedzinie edukacji seksualnej. Pojawia się więc naturalnie pytanie o sytuację Polski. Czy jest źle? A jeśli tak – jak bardzo? Jak wygląda praca edukatorki, z jakimi sytuacjami się wiąże?

Spieszę z odpowiedzią – tak, jest źle. W ciągu ostatnich pięciu lat spotkałam się między innymi z pytaniem o możliwość usunięcia macicy w celu wstrzymania miesiączkowania, które jest „nieczyste” i „obrzydliwe”. Słuchałam historii nastolatki, która po niezabezpieczonym stosunku nie miała jak udać się po receptę na antykoncepcję postkoitalną, więc pomocy szukała u znajomego weterynarza. Po przyjęciu podanych przez niego środków wylądowała w szpitalu. Odpowiadałam na niezliczone pytania o możliwość zajścia w ciążę w bardzo konkretnej sytuacji (tu następował jej opis, na przykład dotykanie narządów płciowych przez ubranie czy siadanie na potencjalnie brudnej desce toaletowej w miejscu publicznym). Tłumaczyłam, że skakanie na skakance nie jest metodą antykoncepcyjną i że plemników się w ten sposób nie wytrzęsie z organizmu. Tak samo rodzajem antykoncepcji nie jest uprawianie seksu na stojąco. Pomagałam też osobie, którą rodzice wyrzucili z domu, gdyż była nieheteroseksualna. A tych wszystkich pytań i sytuacji można by było uniknąć, gdybyśmy tylko wyzbyli się własnego wstydu i rozmawiali z młodymi ludźmi otwarcie, szczerze, bez niepotrzebnego stygmatyzowania seksualności.

Tabu ciążące na kwestiach seksualności i zdrowia seksualnego jest w Polsce na tyle silne, że często nie mamy nawet wiarygodnych badań, na które można by się powołać – po prostu brakuje dostępu do podstawowych danych, niezbędnych do przeprowadzenia szeroko zakrojonych analiz. Tak jest na przykład w przypadku zakażeń przenoszonych drogą płciową: w Polsce bada się garstka społeczeństwa, a lekarze i tak informują o ogromnej skali nowych diagnoz, która zresztą najprawdopodobniej jest niedoszacowana.

Od paru lat notuje się w Polsce dramatyczny wzrost liczby zakażeń kiłą – to choroba na tyle częsta, że Główny Urząd Statystyczny przedstawia dotyczące jej dane w dorocznych raportach o zarażeniach wybranymi chorobami zakaźnymi, obok odry i gruźlicy. Choroba wywołana przez krętka bladego przynosi jednak zazwyczaj objawy, które – o ile nie zostaną zignorowane! – można łatwo wyłapać, a chorobę wyleczyć. Gorzej w przypadku chlamydiozy: choroby wywoływanej przez bakterię chlamydii, która u ponad połowy społeczeństwa (niektóre źródła mówią o nawet 80 proc.) nie daje żadnych objawów, a nieleczona może prowadzić u kobiet do występowania stanów zapalnych w układzie rozrodczym, w następstwie zaś do powstania zrostów i – w efekcie – niepłodności.

Zresztą sam system testowania pozostawia wiele do życzenia. Łatwo, anonimowo i za darmo w kolosalnej części kraju można się zbadać wyłącznie na HIV, w tak zwanych punktach konsultacyjno-diagnostycznych. Czasami w pakiet wchodzą także kiła i wirusowe zapalenie wątroby typu C. Większość z nas jednak nigdy nawet nie słyszała o PKD, które ulokowane są głównie w miastach. A przez to, że ludzie się nie testują, nie mamy nawet rzetelnych statystyk przedstawiających faktyczną skalę problemu, pozostają nam więc szacunki ekspertów i apele o regularne badanie. Tylko co z tego, skoro apeli nikt nie słucha i kolejne nastolatki trafiają na oddział wenerologiczny z owrzodzeniami kiłowymi przełyku?

Podobnie przedstawia się sytuacja, gdy mówimy o przemocy seksualnej. To szeroki temat, więc zawężę omawiany obszar do jednego przepisu kodeksu karnego – artykułu 197 (odnosi się on do zgwałcenia, które według polskiego prawa obejmuje zarówno gwałt, jak i doprowadzenie do tak zwanej innej czynności seksualnej). Według danych policyjnych w Polsce problem praktycznie nie istnieje: w 2017 roku w prawie 38-milionowym kraju, jakim jest Polska, zgłoszono niecałe 2500 spraw ze wspomnianego artykułu, z czego stwierdzonych zostało 1262 (czyli zebrano wystarczająco dużo dowodów, by udowodnić, że do przestępstwa doszło). Jednak to, że przestępstwo zostało stwierdzone, wcale nie oznacza, że sprawa zostanie skierowana do sądu – tu potrzeba podejrzanego, a ten nie zawsze jest przez policję wskazywany.

Ten ułamek spraw, który ostatecznie trafi na wokandę, w ogromnej większości przypadków skończy się wyrokiem minimalnym dwóch lat pozbawienia wolności. Fundacja Feminoteka, zajmująca się między innymi pomocą osobom z doświadczeniem przemocy, podaje, że w Polsce gwałcicielom wymierza się statystycznie najkrótsze kary w Europie, z czego ponad 60 proc. najkrótszych (dwuletnich) wyroków to wyroki w zawieszeniu. Innymi słowy – w wielomilionowym kraju do więzienia za popełnienie przestępstwa zgwałcenia trafia rocznie najwyżej paręset osób! Statystycznie wydaje się to aż nieprawdopodobne – i słusznie. Jedną z większych prób zbadania faktycznej skali zjawiska było badanie przeprowadzone przez Fundację na Rzecz Równości i Emancypacji STER, zwieńczone publikacją raport „Przełamać tabu” w 2016 roku. Wyniki wskazują, że 87% ankietowanych doświadczyło w Polsce jakiejś formy molestowania, a 22% przeżyło gwałt. To co piąta respondentka! I choć badanie warto powtórzyć na większej i bardziej reprezentatywnej próbie losowej, to wyniki te są absolutnie wstrząsające i wcale nie wydają się przesadzone osobom pracującym z ofiarami przemocy.

Nie bójmy się mówić, nie bójmy się słuchać

Nie wiem, ile dokładnie historii o przemocy już słyszałam w swojej karierze edukatorskiej, ale na pewno dziesiątki. Były to historie opowiadane cichym, łamiącym się głosem albo recytowane ze wzrokiem wbitym tępo w podłogę. Pamiętam dziewczynę, młodą, jeszcze w liceum, która skontaktowała się ze mną przez wspólną znajomą – poprosiła o spotkanie. W godzinę opowiedziała mi o przemocowym partnerze, który rzucał nią o szafki, jeśli nie miała ochoty na seks, więc w pewnym momencie po prostu przestała mówić, że nie chce. Wolała zacisnąć zęby i przeczekać, aż chłopak skończy. Rozstała się z nim rok przed naszym spotkaniem, ale od tamtej pory nie była w stanie się na kogokolwiek otworzyć, zaufać komuś, nawet spróbować nawiązania relacji. Zdecydowała się więc przyjść do mnie, zupełnie obcej osoby, bo usłyszała, czym się zajmuję, i uznała, że ja jedyna mogę jej pomóc. Napawa mnie to bezbrzeżnym smutkiem jako świadectwo potwornej samotności naszej młodzieży.

Edukacja seksualna w modelu CSE, rekomendowana przez szereg organizacji międzynarodowych i grup eksperckich, ze skutecznością popartą wynikami badań niezależnych od siebie zespołów badawczych – to nie tylko wiedza o ludzkiej cielesności i seksualności. To też nauka dbania o siebie i swoje granice. Prowadzenie rzetelnej edukacji chroni młodzież przed przemocą, uczy rozpoznawać sygnały ostrzegawcze, prosić o pomoc. Uczy dbać o własne i cudze potrzeby, budować zdrowe relacje. I w końcu pomaga mieć udane życie seksualne, czy to w relacji usankcjonowanej, czy też nie. Mamy w Polsce ogromny problem z seksualnością – zarówno z mówieniem o niej, jak i z jej przeżywaniem. A skoro nie umiemy poradzić sobie z własną, to jak radzić sobie z cudzą? Może po prostu spróbować powiedzieć, że „to nie dla dzieci” i „jak dorośniesz, to ci opowiem”? Problem polega na tym, że ta droga donikąd nie prowadzi. Drodzy dorośli, przypomnijcie sobie: co sami robiliście, mając kilkanaście lat? I jak reagowaliście, kiedy ktoś groził Wam palcem i mówił „nie rób”? No właśnie.

Wspomniany na początku tego tekstu projekt „Stop pedofilii” to propozycja nowelizacji kodeksu karnego, wedle której za „propagowanie lub pochwalanie podejmowania obcowania płciowego lub innej czynności seksualnej przez osobę małoletnią” (czyli osobę poniżej osiemnastego roku życia – ciekawe, bo wiek zgody to w Polsce piętnaście lat) grozić będzie zależnie od okoliczności do dwóch lub trzech lat więzienia. Nikt jednak nie wie, co dokładnie „propagowanie lub pochwalanie” ma oznaczać. Czy szczera rozmowa o pierwszym razie to już pochwalanie, czy jeszcze nie? Czy lekarka lub lekarz, przepisując siedemnastolatce antykoncepcję, będą łamali prawo? Czy my, edukatorzy i edukatorki, będziemy mogli bezpiecznie mówić o konieczności zabezpieczania się prezerwatywą, jeśli nie zna się stanu zdrowia partnera bądź partnerki?

„Stop pedofilii” nie daje odpowiedzi na te pytania, podsyca za to atmosferę edukacyjnego polowania na czarownice. Oprócz tego, a może nawet przede wszystkim, projekt uderza w samą młodzież, utrudniając jej egzekwowanie podstawowych praw do wiedzy i opieki zdrowotnej. A przecież zamiast nakręcać spiralę wstydu i strachu wystarczy nauczyć się mówić szczerze o seksie. Wszystkim będzie się wtedy żyło łatwiej, bezpieczniej i – nie bójmy się tego słowa – przyjemniej.

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×