Pograj jeszcze trochę, Bruce
Momenty zachwytu
Późny wieczór, poniedziałek 11 października, poczciwa sala koncertowa warszawskiej Filharmonii. Na estradę jako ostatnia w czasie drugiego dnia przesłuchań II etapu Konkursu Chopinowskiego wchodzi ubrana w turkusową suknię z cekinami siedemnastoletnia pianistka z Rosji i Armenii, Eva Gevorgyan. I zaczyna się jeden z tych jakże rzadkich występów, od którego nie sposób „oderwać uszu” ani na moment. Występu, w czasie którego przez pełne czterdzieści minut przeżywam tylko muzykę – myśli ani na moment nie wybiegają poza salę (to, że przy muzyce można sobie czasem swobodnie podumać, nie będąc niepokojonym telefonami czy wiadomościami na różnych komunikatorach, jest swoją drogą częstym i bardzo miłym aspektem uczestnictwa w przesłuchaniach). Gevorgyan z olśniewającą techniką prezentuje cykl trzech kontrastujących charakterem walców i znakomicie narracyjnie buduje balladę. Kończy występ pełnym pasji wykonaniem zwanego czasem „wojskowym” poloneza fis-moll op. 44 utrzymanego niemal w całości (poza liryczną częścią środkową trio) w dynamice forte (głośno). I to forte brzmi przez niemal dziesięć minut, ale w jak wielu gatunkach! Ani razu nie ociera się o banalną patetyczność, krzykliwość lub manierę. Kiedy wydaje się, że młodą pianistkę porwała ambicja i nie będzie już w stanie zbudować końcowej kulminacji (z czego jeszcze „dodać” do tego wolumenu brzmienia?), okazuje się, że nic bardziej mylnego – ostatnie sekwencje (i ostatni dramatyczny akord!) są zagrane dźwiękiem, który przeszywa na wskroś i łamie serce. Dźwiękiem, w którym jest pełnia Chopinowskiego smutku, wymieszanego z gniewem i przerażeniem.
Późny wieczór, wtorek 12 października, ta sama sala. Jako ostatni na estradę, tym razem podczas ostatniego dnia przesłuchań II etapu, wchodzi ubrany w modną białą koszulę ze stojącym kołnierzykiem i dobrze dobraną marynarkę dwudziestotrzyletni pianista z Kanady chińskiego pochodzenia (urodzony w Paryżu), Bruce (Xiaoiu) Liu. I zaczyna się kolejny występ, który będę później przeżywał do późnej nocy. Liu gra zupełnie inaczej niż Gevorgyan. Jego największym atutem jest wyniesiony na nieznane dotąd wyżyny styl brilliant. To styl radosny, którego mistrzem był młody Chopin – ten jeszcze nastoletni w Warszawie i dwudziestokilkuletni na początku pobytu w Paryżu. Styl, który wymaga perfekcyjnej techniki i opiera się przede wszystkim na wykorzystaniu perlistego brzmienia górnych rejestrów fortepianu. Liu swój program w każdym etapie komponował tak, aby było w nim jak najwięcej tych wczesnych, radosnych dzieł Chopina. A więc tego wieczoru zaczyna od wypełnionego niebywałym wdziękiem, napisanego przez szesnastolatka Ronda à la Mazur, doskonale przy tym „grając” z ludowymi inspiracjami tego dziełka. Ale pełnię mistrzostwa pokazuje w Wielkim Walcu As-dur, przy którym jego nogi dosłownie przesuwają się w rytm tańca (bez żadnego negatywnego wpływu na wykonanie), oraz w Wielkim Polonezie Es-dur op. 22, którego gra na granicy improwizacji, bawiąc się tempami (słynne chopinowskie rubato), zaskakując zmiennym natężeniem brzmienia. Atmosfera na sali jest trudna do opisania. Oczy (wszak nosy i usta są szczelnie zasłonięte maskami) „sąsiadów” z rzędów na parterze w przerwach między utworami wyrażają czystą radość i wyczekiwanie. Jakby cała sala niemo krzyczała „Zagraj nam jeszcze, Bruce!”. Te okrzyki zostają w końcu wyartykułowane w eksplozji aplauzu, która towarzyszy ostatnim akordom poloneza.
Opisuję te chwile zachwytu świadomy niedoskonałości jakichkolwiek prób ich uwiecznienia. Zwłaszcza przez człowieka, który swój intensywny kontakt z fortepianem zakończył na szkole średniej i który, choć intensywnie używa słowa pisanego, to jednak do innych celów. Robię to z potrzeby serca podzielenia się swoim zachwytem czystym pięknem, z jakim mogliśmy obcować przez ostatnie trzy tygodnie. Z pięknem na poziomie rzadko nam dostępnym.
Peryferie w centrum
Konkurs Chopinowski jest wydarzeniem wyjątkowym z powodu, o którym mówi się rzadko. Oto do (pół?)peryferyjnego miasta na obrzeżach Europy, zjeżdża się na miesiąc nie tylko kwiat najzdolniejszych młodych pianistów, ale również największe nazwiska tej dziedziny sztuki, które zasiadają w jury. Relacje i recenzje na bieżąco pojawiają się w największych tytułach prasowych na zachodzie i w prestiżowej prasie branżowej. Na miejscu obecni są przedstawiciele wszystkich najważniejszych firm fonograficznych i producenci fortepianów. Słowem, peryferia stają się na chwilę centrum. Na krótki „olimpijski” czas porządek świata (w pewnej, niszowej dziedzinie oczywiście) zostaje odwrócony. To sukces w Warszawie otwiera drzwi do sal Dalekiego Wschodu, Wschodniego Wybrzeża, Londynu, Paryża, Wiednia czy Berlina, o czym przekonali się tacy wielcy, jak Pollini, Argerich, Zimerman, Blechacz czy zwycięzca poprzedniej edycji konkursu –Seong-Jin Cho. Jest to fascynujący paradoks i nasz duży kapitał, budowany bez przerwy przez wszystkie kolejne wcielenia państwa polskiego od 1927 roku (jaki piękny wyjątek w naszej poturbowanej historii).
Kapitał, z którego, to trzeba mocno podkreślić, nauczyliśmy się w Polsce korzystać i którym umiemy sprawnie zarządzać. To kolejny przyczynek do rozmowy o wyjątkowości tego wydarzenia. Konkurs bowiem udało się wyciągnąć z wielkiego kryzysu, w jakim pogrążony był na przełomie wieków. Udało się to dzięki instytucjom państwa, a konkretnie nowo utworzonemu wówczas Narodowemu Instytutowi Fryderyka Chopina. NIFC, wyposażony w odpowiedni budżet, kompetencje i znakomite zasoby kadrowe (co za historia – dyrektor, a nawet rzecznik prasowy po 2015 roku utrzymali się na stanowiskach!), uczynił z niego imprezę nawet wyprzedzającą swoje czasy – zmienił skład jury, zaordynował ujawnienie punktacji (po konkursie) i „zdemokratyzował konkurs” poprzez znakomicie zorganizowane transmisje internetowe, aplikację mobilną czy wywiady z uczestnikami. Warto podkreślić też przystępność cen wejściówek dostępnych (po odstaniu kilkudziesięciu minut) w kasie FN w cenie od dwudziestu złotych. Efektem jest stale zwiększający się od 2005 roku poziom (w tym roku najwyższy zapewne od lat 70. XX wieku), coraz większa liczba pianistów zgłaszających się do eliminacji i coraz szersze zainteresowanie publiczności.
Wielka Odrzucona
A jednak w tym roku na tym wizerunku pojawiła się poważna rysa. Wybór zwycięzcy jest oczywiście bezdyskusyjny. Bruce Liu dzięki efektownemu i technicznie mistrzowskiemu stylowi gry ma szanse stać się najbardziej rozpoznawalnym ambasadorem warszawskich zmagań w XXI wieku. Jednak już reszta werdyktu zadziwiła zdecydowaną większość krytyków i bardzo licznych słuchaczy. Dojmujący jest brak na liście zwycięzców Evy Gevorgyan, od przypomnienia wstępu której rozpocząłem to krótkie podsumowanie, a którą w znakomitym tekście dla „Tygodnika Powszechnego” Jakub Puchalski nazwał „tradycyjnym, ale najczystszym i najwyższej jakości talentem”. O żalu z powodu niedocenienia przez kolegów rosyjsko-ormiańskiej pianistki powiedział nawet członek jury, Janusz Olejniczak, w wywiadzie dla „Angory”. Odważę się stwierdzić, że jej odrzucenie jest największym skandalem konkursu od 1980 roku i czasu pominięcia na liście laureatów Ivo Pogoreliča. Tylko że (o paradoksie!) wówczas odrzucono muzyka kontrowersyjnego, „burzącego” chopinowskie kanony, a tym razem „wichrzycielom” grającym często niedokładnie tekstowo i bardzo kontrowersyjnie z punktu widzenia interpretacji (Hiszpan Garcia Garcia, Włoch Gadijev) przyznano wysokie nagrody, których odmówiono fantastycznej młodej Rosjance prezentującej w najlepszym rozumieniu „klasyczne” i doprecyzowane do najmniejszego detalu chopinowskie interpretacje.
Profesor Popowa-Zydroń, szefowa jury była uprzejma w wywiadzie dla „Wyborczej” stwierdzić, że jest ona jeszcze… „nie do końca ukształtowana emocjonalnie” a w jej grze… „nie ma jeszcze przekazu treści bardziej intymnych”. Nie sposób polemizować z dość ezoterycznymi twierdzeniami profesorki Rafała Blechacza (i nagrodzonego w tym roku Jakuba Kuszlika). Niech każdy oceni, czy podziela jej odczucia, na przykład wysłuchując „Romanzy” – II części Koncertu e-moll, który Eva Gevorgyan zagrała w finale.
***
Tymczasem niezależnie od mieszanych uczuć związanych z wynikami, pozostaje tylko żałować, że skończył się ten wyjątkowy czas, który przynajmniej niektórym z nas pozwolił więcej myśleć o muzycznym pięknie niż o geopolityczych lub gospodarczych załamaniach (choć czasem zadawaliśmy sobie pewnie pytanie – czy to etyczne, czy tak wypada?). I wierzyć w to, że krócej niż na kolejny konkurs przyjdzie nam czekać na chwile tak piękne jak ta, w których w myślach powtarzaliśmy „pograj jeszcze trochę, Bruce”.