fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Podatki nie powinny być ani regresywne, ani progresywne

Dążenie do tego, by ciężar finansowania państwa nie spoczywał na barkach mniej zarabiających, nie musi oznaczać rozwoju fiskalizmu.

Podatki to narzędzie, a nie cel sam w sobie. Dla autora tekstu otwierającego „Spięcie” podatkowe, Huberta Walczyńskiego, służą one do zwiększania wpływów budżetowych czy niwelowania dochodowych i majątkowych nierówności. Problem w tym, że w przypadku wydatków „the sky is the limit”. Zawsze będzie można wskazać jakieś potrzeby, na które państwo daje ponoć za mało i trzeba koniecznie znaleźć na nie nowe pieniądze. Nie znaczy to, że takich potrzeb i dziś faktycznie nie ma, jednak trzeba w tym zakresie też znać umiar. Należy pamiętać o tym, że dla racjonalizowania wydatków budżetowych warto też przemyśleć, na co pieniądze idą w nadmiarze – a tego akurat w artykule Walczyńskiego brak. Autora rozgrzesza fakt, że na temat aktualnego wydania „Spięcia” wybraliśmy podatki, a nie finanse publiczne jako takie, skupmy się więc na nich. W tym kontekście najbardziej płodne wydaje mi się zastanowienie nad najbardziej sprawiedliwym i efektywnym miksem podatkowym.

Dlaczego właściwie nie regresja?

Jednak już pierwsza wartość jest problematyczna. Popularnie przyjmuje się za oczywistość sprowadzanie sprawiedliwości podatkowej do takich działań, które będą wprowadzały równość majątkową wśród podatników. Na marginesie – dość zabawnie czyta się ekonomistów, którzy na jednym oddechu mówią, że ekonomia jest nauką nieideologiczną, pozbawioną wartościowania i jednocześnie stwierdzają, że celem zaprowadzenia większej progresji jest uczynienie ich „bardziej sprawiedliwymi” – bo niwelującymi nierówności. Tymczasem to jest już przyjmowanie pewnej pozycji aksjologicznej. Nie ma powodu, by za punkt odniesienia nie uznać optimum Pareto, które w uproszczeniu zakłada, że nie ma znaczenia, czy nierówności rosną, dopóki nie wiążą się one z pogarszaniem się sytuacji innych uczestników życia społecznego.

W takim układzie właściwie nie powinniśmy mieć problemu także z regresywnością systemu podatkowo-składkowego. System ubezpieczeń społecznych – a to składki na nie, zwłaszcza w przypadku przedsiębiorców, w dużej mierze odpowiadają za regresywność systemu – jest w Polsce w uproszczeniu tak pomyślany, że każdy płaci na własne potrzeby, czy to zdrowotne, chorobowe czy emerytalne. Te pieniądze trafiają do jednego worka, jednak później wyciągamy z niego odpowiednio do naszego wkładu. Jeśli dłużej odprowadzaliśmy wyższe składki emerytalne, będziemy mieli wyższe świadczenia na starość. A skoro na przykład każdy przedsiębiorca ma jedno życie i jedno zdrowie, to nic dziwnego, że za takie same usługi zdrowotne płaci ryczałtem taką samą składkę (zostawmy na boku nierozwiązaną zagadkę, dlaczego tylko przedsiębiorca).

Tyle że w obu przypadkach mówimy o systemach powiązanych z życiem społecznym. Istnieje coś takiego jak zdrowie publiczne oraz spójność społeczna i na oba te wyzwania odpowiada państwowy system emerytalny i publiczna ochrona zdrowia. Widać to szczególnie w takich sytuacjach jak pandemia. I w tym kontekście można oczekiwać od osób bardziej majętnych, że będą się w proporcjonalnie większym stopniu dokładać do systemu. Choćby dlatego, że w sytuacjach kryzysowych mają mimo wszystko więcej majątkowo do stracenia.

Podatkowe „dziel i rządź”

Dlaczego jednak proporcjonalnie, a nie ponadproporcjonalnie? Nie wchodząc w tym akurat miejscu w rozważania natury aksjologicznej, przytoczę argument, o którym się często zapomina. Nasz system podatkowy – zarówno podatków bezpośrednich, jak i pośrednich – jest bardzo zróżnicowany i powoduje podział podatników na liczne grupy i podgrupy, które rozliczają się w różny sposób i wedle różnych stawek. Ma to częściowo swoje uzasadnienie na przykład w różnicach funkcjonowania poszczególnych branż czy rodzajach podatków, jednak bardzo często jest to efekt pogoni za rentą, czyli dążenia różnych interesariuszy do pozyskiwania środków kreowanych dzięki ingerencji państwa w gospodarkę. Pogoń za rentą polega na różnych formach przekonywania rządzących do tego, że wybór takiej, a nie innej polityki będzie dla nich korzystny przy okazji wyborów – przyniesie środki na kampanię, możliwość wpływania na opinię publiczną poprzez wsparcie ze strony beneficjentów czy w końcu dzięki pozyskaniu głosów zadowolonych wyborców. Ważną zasadą tak prowadzonej polityki jest możliwe zróżnicowanie źródeł opodatkowania i takie fragmentaryzowanie grona podatników-wyborców, by możliwie każdy czuł się doceniony przez władzę (ze szczególnym uwzględnieniem tych, którzy mogą się w największym stopniu odwdzięczyć).

Sięgnijmy do raportu Ministerstwa Finansów „Przywileje podatkowe w Polsce” z 2016 roku. Szkoda, że rząd Prawa i Sprawiedliwości przestał tworzyć to bardzo ciekawe opracowanie i że nie ma jego bardziej aktualnego odpowiednika, ale jako że wiele z ówczesnych przywilejów podatkowych pozostało w mocy, jest ono dla nas dobrą ilustracją zjawiska, które opisuję. Okazuje się, że w 2015 roku wartość owych przywilejów wyniosła prawie 91 mld zł, czyli ok. 5 proc. ówczesnego PKB. Najbardziej kosztowne były: obniżona stawka VAT na materiały budowlane, ulga na dzieci w podatku dochodowym, obniżona stawka VAT na produkty lecznicze, dotacje z budżetu państwa w CIT, łączne opodatkowanie dochodów małżonków czy ulgi w CIT dla przedsiębiorców działających w specjalnych strefach ekonomicznych. A to i tak dość konserwatywne szacunki, nieobejmujące bowiem na przykład braku PIT dla rolników.

Rzecz jasna, w każdym z tych przypadków można znaleźć sensowne uzasadnienie danego przywileju. Chcemy, by powstawało coraz więcej tanich mieszkań – obniżmy VAT na materiały budowlane. Ulgi na dzieci dziś już nikt nie odmówi. Jak możemy nie obniżać podatku na produkty lecznicze? I tak dalej. Tyle że gdy przyjrzymy się naszemu systemowi podatkowemu, to okaże się, że jest on dziurawy jak ser szwajcarski, pełen zwolnień, luk, ulg i obniżek dla jednych kosztem drugich – i w każdym przypadku możemy po nitce do kłębka dojść do akcji lobbingowej, społecznej czy głośnego protestu, który stał u źródła danego przywileju.

Liniowość punktem wyjścia

To samo zresztą można powiedzieć o zmianach, które wprowadzane były po 2015 roku, za rządów PiS. Partia władzy kierowała się logiką „dziel i rządź”, gdy wprowadzała zerowy PIT dla osób poniżej 26 roku życia czy skomplikowaną formułę podwyższenia kwoty wolnej od podatku. Jako że te obniżki tworzą ubytki w budżecie państwa (a wzrost przychodów wynikający ze wzrostu produktywności gospodarczej oraz częściowe załatanie luki VAT nie wystarczą do ich zaklajstrowania), potrzeba wielu nowych, niskich podatków, by deficyt budżetowy nie wystrzelił w kosmos. O zmniejszeniu wydatków przecież mowy nie ma, to także jest coś, czego rządzący potrzebują do utrzymywania swojej rzeszy wyborców. Gdy przychodzi co do czego, nie ma możliwości cofnięcia podwyżki podatku VAT wprowadzonej jedenaście lat temu na trzy lata (PiS obiecywał to zrobić) czy – obecnie – nie ma możliwości wpływu na rosnące ceny paliw poprzez obniżki akcyzy.

Aby wyrwać się z tej logiki, trzeba porzucić założenie, że da się zbawić świat za pomocą podatków. Ideałem powinno być proporcjonalne opodatkowanie – z wielu przyczyn może ono nie być możliwe, ale powinno być punktem wyjścia dla ustanawiania odpowiedniego miksu podatkowego. Stawki zarówno podatków dochodowych, jak i pośrednich powinny być możliwie liniowe. Podstawowym odstępstwem może być kwota wolna od podatku, aby nie przyjął on charakteru wywłaszczeniowego. Dotyczy to także opodatkowania kapitału, który w polskich warunkach jest uprzywilejowany. Nie może to oznaczać jednak rozwoju fiskalizmu, a powinno dziać się równocześnie z obniżką najwyższych podatków, w tym podatkowych i składkowych kosztów pracy, które częściowo odpowiadają także za patologie naszych relacji pracowniczych. Warto przemyśleć ustanowienie jednolitej daniny, odejście od obecnego systemu emerytalnego na rzecz emerytury obywatelskiej (o czym dyskutowaliśmy już na łamach „Spięcia”) i być może także budżetowe finansowanie opieki zdrowotnej.

Konkretnych pomysłów w tym duchu było już trochę, by wspomnieć choćby raport podatkowy „Nowej Konfederacji” Andrzeja Mikosza. Alternatywą wobec obecnych nierównych rozwiązań nie musi być fiskalizm.

***

Inicjatywę wspiera Fundusz Obywatelski imienia Henryka Wujca.

fundusz obywatelski

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×