fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Pod jednym dachem z uchodźcami. Refugees Welcome Polska

Nie plotkujemy, nie zwierzamy się z dramatów, choć opowiadamy, co u której słychać, co w pracy, co z psem. Agada wie, że może na mnie polegać, a ja mam poczucie, że oddaję pomoc, którą kiedyś gdzieś dostał uchodźca z Polski.
Pod jednym dachem z uchodźcami. Refugees Welcome Polska
Fot.: Agnieszka Rodowicz

Jesienią 2014 roku Oranienplatz w Berlinie okupowali uchodźcy. Domagali się respektowania ich praw, w tym do godnego lokum. To tam Mareike Geiling (34 lata), wtedy nauczycielka niemieckiego, oraz jej współlokator Jonas Kakoschke (38 lat), grafik, dowiedzieli się, że w ośrodkach dla uchodźców panują bardzo złe warunki. Ponieważ ona planowała wyjechać na parę miesięcy, postanowili jeden z pokoi w ich mieszkaniu przeznaczyć dla uchodźcy. Poprosili znajomych i rodzinę, by złożyli się na pokrycie kosztów jego pobytu. Po kilku tygodniach zamieszkał u nich Bakary z Mali.

Pomyśleli: „Skoro pomysł sprawdził się u nas, może zadziała u innych?”. Stworzyli internetową platformę Refugees Welcome. Rejestrowali się na niej „gospodarze”, którzy mieli do wynajęcia pokój, oraz uchodźcy, którzy go szukali. Wolontariusze, tak zwani kumple, mieli im w tym pomagać.

Pomysł zaskoczył i szybko został powielony w dwunastu krajach europejskich, Kanadzie i Australii.

Z ziemi niemieckiej do polskiej

Rok później polskie media pokazywały ludzi wędrujących przez Bałkany. W internecie wylewał się na uchodźców hejt.

– Frustrowało mnie to i chciałam coś zrobić – wspomina Manana Jaworska (35 lat), wtedy reasercherka w agencji badawczej.

Napisała do Berlina. To samo zrobiło kilkanaście innych osób z Polski. Niemcy zasugerowali, by się spotkali i zaczęli działać.

Tak też zrobili. Niemieccy działacze opowiadali im, jak program funkcjonuje u nich, udostępnili stronę www. Polacy ją przetłumaczyli i dostosowali procedurę do polskich realiów.

– W Niemczech koordynatorzy są obecni tylko przy pierwszym spotkaniu rodziny z osobą uchodźczą. My woleliśmy spotkać się kilka razy i upewnić, że gospodarze wiedzą, co robią, że mają do zaoferowania osobny pokój, a nie sofę w salonie – tłumaczy Manana.

– Uznaliśmy też, że nie ma co wysyłać uchodźców do mniejszych miejscowości, w których trudniej o lekcje polskiego, pomoc prawną, wsparcie instytucjonalne. Postanowiliśmy działać tylko w Warszawie. Tak nam doradziła Fundacja Ocalenie, z którą od początku się konsultowaliśmy.

W porównaniu z Niemcami sprawy szły powoli, ale zaczęli się zgłaszać gospodarze. Przez pierwszy rok było to kilka rodzin. Pierwszymi osobami, dla których znaleźli pokój, była młoda Erytrejka z synkiem, a gospodarzami rodzice jednej z założycielek Refugees Welcome Polska.

– Nikt nie chciał przyjmować mężczyzn. Między innymi dlatego zdecydowałam się zamieszkać z młodym Palestyńczykiem. Testowałam na sobie, że łatwo nie jest – przyznaje Manana. – Chłopak urodził się w obozie dla uchodźców. Jako lokator był bezproblemowy, choć unikał kontaktu. Chciałam mu pomóc znaleźć pracę, ale wydawał się bardzo bierny. Wysyłał jedno CV i czekał, aż się ktoś odezwie. Powtarzałam, że musi słać kolejne, nie czekać. Nie słuchał, a ja czułam się bezsilna.

Kiedy wymyślali procedury programu, bali się momentu, gdy umowa na mieszkanie będzie dobiegała końca, a azylanci nie będą samodzielni. Co wtedy?

Tak było z Palestyńczykiem. – Planowałam wyjechać za granicę i nie mogłam zostawić go w mieszkaniu. Nie miałam też do kogo się zgłosić z problemem, bo sama byłam najwyższą instancją. Bardzo mnie to stresowało – przyznaje Manana.

W ostatniej chwili chłopak znalazł pracę i przeprowadził się do hostelu. Manana nie zdecydowała się już być gospodynią.

Założyciele RWP chcieli zarejestrować stowarzyszenie, ale jako inicjatywa nieformalna nie mogli oficjalnie zbierać pieniędzy zbierać pieniędzy, choć wiele osób chciało ich wesprzeć. Z początkowej ekipy została tylko Manana z koleżanką. Były przytłoczone ilością pracy, liczbą decyzji do podjęcia, odpowiedzialnością. I hejterskimi komentarzami w internecie. Poszły do Fundacji Ocalenie. Przejęła program w lipcu 2016 roku.

– Porwaliśmy się na coś, co nas przerosło – przyznaje Manana. – Ale cieszę się, że wprowadziliśmy pomysł do Polski. I że wciąż działa.

Fot.: Agnieszka Rodowicz

Ktoś nie je mięsa, ktoś nie może mieszkać ze zwierzętami

W Polsce póki ktoś stara się o ochronę międzynarodową, może mieszkać w tak zwanym ośrodku dla cudzoziemców. Ma tam zapewnione miejsce w pokoju, najczęściej wieloosobowym, oraz jedzenie. Dostaje też 75 złotych „kieszonkowego” miesięcznie. Ośrodki mają standard domu wczasowego z czasów PRL-u, często znajdują się daleko od miasta, czasami w środku lasu. Jeszcze gorzej jest w ośrodkach strzeżonych, do których trafia część cudzoziemców. Te z wyglądu i zasad przypominają więzienie. Nie można z nich wychodzić, mieć telefonu z kamerą i internetem, przyjmować gości.

Jeśli ktoś zdecyduje się z ośrodka otwartego wyprowadzić i zamieszkać samodzielnie, dostaje 750 złotych miesięcznie. Nie da się za to wynająć pokoju, szczególnie w Warszawie, i utrzymać.

Dlatego wieść o tanim lokum w programie RWP mieszkańcy ośrodków przekazywali sobie szybko pocztą pantoflową. Chętnych nie brakowało.

Brakowało pokoi.

Koordynatorzy organizowali spotkania informacyjne w kawiarniach, na imprezach kulturalnych, kiermaszach, w parafiach.

– Dużego skutku to nie przynosiło, co bardzo mnie frustrowało – przyznaje Natalia Borysławska (30 lat), z wykształcenia prawniczka, która od 2019 roku koordynuje w Ocaleniu między innymi program RWP.

Jej zadaniem jest przede wszystkim łączenie osób, które oferują pokój, z tymi, które go szukają.

– Nie jest to łatwe, bo na początku nie znam ludzi – opowiada Natalia.

– Dach nad głową wydaje się kluczowy, ale czasami mieszkanie z polską rodziną nie jest najlepszym rozwiązaniem.

Ciężko to szybko ocenić, a trzeba, bo pokoi nie ma dla wszystkich. Dlatego jednym z ważniejszych kryteriów są pieniądze. Jeśli ktoś je ma, Ocalenie sugeruje znalezienie lokum na wolnym rynku. To niełatwe, Polacy niechętnie wynajmują osobom uchodźczym, ale możliwe.

– Program RWP jest dla osób, które pieniędzy nie mają, ale są chętne do życia z polską rodziną, widzą w tym dla siebie szansę na rozwój – mówi Borysławska. – Najczęściej są jeszcze w trakcie procedury ubiegania się o ochronę międzynarodową i mieszkają w ośrodkach dla cudzoziemców. Albo gnieżdżą się u znajomych po kilka osób w jednym pokoju.

Gospodarzami najczęściej są właściciele domów lub mieszkań w Warszawie i okolicach. Natalia rzadko rozważa oferty z innych miast. Nie mogłaby w razie potrzeby szybko reagować. Poza tym osoby uchodźcze najczęściej chcą mieszkać w stolicy. Liczą, że łatwiej im tu będzie zorganizować życie. Chodzi też o to, by miały dostęp do pomocy psychologicznej, prawnej i rzeczowej, którą oferuje Centrum Pomocy Cudzoziemcom (CPC) w Fundacji Ocalenie.

Lokator czy lokatorka płaci gospodarzom 100-200 złotych za pokój. Oni pokrywają resztę kosztów mieszkania. Fundacja może ewentualnie pobyt gościa dofinansować. Program wspiera między innymi aukcja dzieł sztuki organizowana przez Ocalenie we współpracy z Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie. Prace oddają wybitni polscy i zagraniczni artyści i artystki.

– Kładę duży nacisk na to, by gospodarze i lokatorzy wcześniej się poznali i świadomie podjęli decyzję – mówi Natalia. – Pytam, dlaczego przyszli do programu, jak go sobie wyobrażają.

Są też praktyczne kwestie: ktoś nie je mięsa i nie chce go mieć w lodówce, kobieta chce wynająć pokój tylko kobiecie, bo tak czuje się bezpieczniej. Czasami ktoś nie może mieszkać ze zwierzętami, ktoś inny nie chce pod miastem, bo dziecko chodzi do przedszkola w Warszawie.

Po przeprowadzce koordynatorka monitoruje, czy wszystko jest w porządku. Organizuje spotkania integracyjne, reaguje w sytuacjach kryzysowych. Pomoc w formalnościach, szukaniu pracy, pisaniu CV oferuje CPC. Nie jest to rola gospodarzy, ale niektórzy bardzo się angażują. W części spraw osoby uchodźcze wspierane są w ramach wolontariatu przez kumpelki i kumpli (jest ich teraz koło piętnastu). Sytuacja na granicy polsko-białoruskiej sprawiła, że oferujących pokój przybyło, ale siedem lat temu było ich niewielu.

Baliśmy się stracić intymność

Do Ocalenia zgłosiła się wtedy Bożena.

– Po tym, jak Jarosław Kaczyński powiedział o uchodźcach jako nosicielach groźnych pasożytów i pierwotniaków, byłam zdruzgotana. Ale postanowiłam działać – wspomina Bożena (50 lat), nauczycielka jogi.

Mieszka z partnerem i córką na 140 metrach kwadratowych. Pomyślała, by przyjąć syryjską rodzinę. Podzieliła się pomysłem z Pawłem – przedsiębiorcą – i Kaliną. Kiedy siedmiolatka dowiedziała się, że ludzie żyją w ośrodkach, w trudnych warunkach, uznała za oczywiste, że zamieszkają u nich. Nie mogła się doczekać i każdej z osób, które się do nich wprowadzały, układała na łóżku maskotkę na powitanie.

Bożena i Paweł mieli pewne obawy.

– Zwykle wieczorem siadamy na kanapie. Opowiadamy, co się u kogo wydarzyło. Baliśmy się, że stracimy tę intymność. Zastanawialiśmy się, czy jesteśmy gotowi zapłacić taką cenę – opowiada Bożena.

Spotkali się w kawiarni z koordynatorką programu i uchodźczynią z Kamerunu. Kiedy Bożena weszła z córką, Sophie już tam była.

– Łzy napłynęły mi do oczu na jej widok. Kalina powiedziała: „Mamo, jaka ta pani smutna”. Od razu poczułam, że możemy z nią zamieszkać.

Ale nastroje w Polsce były takie, że Bożena się obawiała, co się stanie.

– Czy nam mordę obiją, czy kwasem obleją? Postanowiłam porozmawiać z sąsiadami, by nie było zaskoczenia – wspomina.

Sąsiadka, gruntownie wykształcona osoba, krzyknęła: „Jezus Maria, terrorystkę do domu bierzecie!”. Druga dziwiła się, że się nie boją.

Bożena spytała, czego mieliby się bać. „No wiesz, tych bakterii” – usłyszała.

Z czasem sąsiedzi poznali i polubili Sophie. Jedni zabrali ją na procesję Bożego Ciała. Była zachwycona. Potem poszli razem do kościoła. Kamerunka zadzwoniła do Bożeny, krzycząc: „Maman! Co to było za zawodzenie! Jakby zmarli śpiewali! Okropne, dołujące, musiałam stamtąd uciec”. Bożena na to: „Przecież jesteś chrześcijanką?” „Tak, ale baptystką!”. Znaleźli dla niej msze w internecie. Słyszeli potem, jak w swoim pokoju klaszcze i śpiewa gospel: „Hej Allelujaaah!”.

Nuciła też Kalinie kameruńskie kołysanki, tuląc ją do snu.

– Stałam w drzwiach pokoju i płakałam ze wzruszenia, bo śpiewa pięknie, a córka wyglądała jak aniołek. Bardzo szybko złapały kontakt, choć Sophie jeszcze wtedy słabo mówiła po angielsku. Mimo to, gotując, toczyłyśmy w kuchni dyskusje o sensie życia.

W końcu Sophie zaczęła też opowiadać o sobie.

– Nie zdawałam sobie sprawy, że w Europie handluje się ludźmi. Mieszkanie z nią uświadomiło mi, że wygrałam los na loterii, ale też, że nie różni nas wiele.

Kiedyś chcieliśmy obejrzeć film. Mówię: „ Sophie, co byś powiedziała na Charlie Chaplina?”. „Na kogo?” „Charlie Chaplina”. Sophie nic. Bożena włączyła film. Śmiali się wszyscy w tych samych momentach.

Pokazywała kiedyś Kamerunce, jak działa pralka: „Tu sypiesz proszek, tu wlewasz płyn do zmiękczania. A Sophie: „A po co?”. „No faktycznie. Po co?” – pomyślała Bożena i przestała używać tyle chemii.

– Trzymałam się wtedy zasady, by jeść tylko świeże produkty. Robimy kiedyś z Sophie śniadanie, otwieram lodówkę, wyrzucam tofu do śmietnika. Pyta mnie, czemu. Bo przeterminowane. „A co to znaczy?”. Bożena wyciąga tofu ze śmietnika pokazuje daty, tłumaczy, że było dobre do wczoraj. A Sophie: „Ale dobrze wygląda”.

– Dotarło do mnie, że przed osobą, która uciekła z Afryki, wyrzucam dobre jedzenie. Od tej pory stosuję zasadę zero waste.

Sophie nie chciała otwierać okna. Duchota, Bożena mówiła: „Kobieto, otwórzże”. A ona, że się boi, bo węże wejdą. Na co gospodyni: „Nie, kochana, najwyżej komary”. Sophie przerażona: „O matko! Komary!”

– Długo przekonywałam, że nic jej nie grozi. To wszystko pokazało mi, jaką jestem szczęściarą, mieszkając w Europie, że mam tu jak pączek w maśle – przyznaje Bożena.

– Cudne było też widzieć, jak Sophie z tygodnia na tydzień wygląda coraz ładniej, zaczyna dbać o ubranie, zmieniać fryzury. Miałam tylko problem z jej zapachem. Przeszkadzał mi, a Sophie chyba nie znała dezodorantów. Zwracałam jej delikatnie uwagę, że tu używamy. Kupiłam jeden. Nie przekonała się. A ja się przyzwyczaiłam.

Paweł przez znajomości znalazł Sophie, z wykształcenia księgowej, pracę w zawodzie.

– Po pół roku stanęła na nogi i uznałam, że dalsze mieszkanie razem nie będzie dobre ani dla niej, ani dla nas. Ale bardzo przeżyłam rozstanie. Mieszkanie z nią było jednym z ważniejszych doświadczeń w naszym życiu. Wzbogaciło je, nadało sens – przyznaje Bożena.

Po dziesięciu miesiącach poczuli się znowu gotowi i przyjęli Gilada. A że jechali akurat na włóczęgę po Azji, Jemeńczyk zamieszkał u nich z ich znajomą i dziećmi.

Kiedy po trzech miesiącach wrócili, Gilad był w punkcie wyjścia. Tylko buty miał bardziej schodzone. Wychodził z domu i przez osiem godzin maszerował w tę i z powrotem, myśląc o żonie i dzieciach. Zostali w Jemenie, gdzie toczy się wojna.

Kumpel z programu pomagał Giladowi szukać pracy. Bez skutku. Paweł po powrocie zredagował jego CV, przełożył na polski, założył mu konto na LinkedIn, wrzucił ogłoszenie. Trwało to może ze trzy godziny. Od razu odezwał się ktoś z Ubera. Jemeńczyk poszedł na spotkanie w zdartych butach, wrócił samochodem. I zaczął pracować.

Mieszkał u Bożeny i Pawła pół roku. W kółko coś naprawiał, klamki pomalował na złoto, zainstalował nowe oświetlenie, urządził kącik do oglądania filmów. Kalina świetnie się z nim dogadywała, grali razem na komputerze, pokazywał jej zdjęcia synków. Była bardzo przejęta tym, że od dawna ich nie widział.

– Gilad jest pogodnym człowiekiem. I bardzo schludnym. Przed wejściem do łazienki zawsze zdejmował klapki – mówi Bożena z podziwem. – Imponował mi tym, że mimo tego wszystkiego, co przeżył, potrafił nadal cieszyć się życiem – opowiada Bożena, która pomaga mu teraz sprowadzić do Polski żonę i dzieci.

Fot.: Agnieszka Rodowicz

„W Europie karetka przyjeżdża zawsze!”

Karolina (43 lata) zajmuje się CSR-em w dużej korporacji. Zawsze dużo poróżowała, jest ciekawa ludzi. Mieszkała też dłuższy czas za granicą i pamięta, jak jej było tam ciężko, choć nie była uchodźczynią. Więc kiedy koleżanka, wtedy koordynatorka programu RWP, spytała ją, czy chciałaby zostać kumpelą, nie zastanawiała się nawet trzech sekund.

Poznała Agadę z Ghany, która bardzo chciała wyjść z ośrodka. Szybko udało się znaleźć dla niej pokój. Karolina pomogła jej w przeprowadzce, podzieliła się tym, co miała w domu: ręcznikami, garnkami, pościelą. Pokazała jej miasto, wytłumaczyła, jak się po nim poruszać.

Kiedy zaczęły się bardziej kolegować, zapraszała Agadę na domowe jedzenie, na kolację do znajomych, na zakupy, do kina.

Ghanka miała silne bóle z powodu endometriozy. Dzwoniła do Karoliny w środku nocy, że potrzebuje karetki.

– Cierpiała, a ja musiałam tłumaczyć, że nikt nie przyjdzie. Bo to nie jest zagrożenie życia – wspomina Karolina. „Ale dlaczego”? – dopytywała Agada. „Przecież jestem w Europie, tu karetka przyjeżdża zawsze!”.

– No nie. Nie zawsze. Te nocne telefony były dla mnie trudne. Wiedziałam, że nie jestem w stanie nic zrobić, a ją bardzo bolało – przyznaje Karolina. – Uspokajałam, przekonywałam, by wzięła leki przeciwbólowe. Załatwiłam wizytę w klinice. Operację wyznaczono za dziesięć miesięcy. Agada się dziwiła: „Niemożliwe! Ja tu umrę”. Karolina tłumaczyła: „Tyle się w Polsce czeka”.

Tłumaczyła też, że trzeba się zgłosić do urzędu pracy i chodzić na spotkania, żeby dostać zasiłek. Pomagała te spotkania umawiać, bo w urzędzie nikt nie mówił po angielsku. Zameldowała też Agadę u siebie, by ułatwić jej odbieranie korespondencji.

Gdy nie mogła z nią iść do lekarza, włączały tryb głośnomówiący i na bieżąco tłumaczyła wizytę. Gdy Agadzie nie starczało na jedzenie czy kartę do telefonu, pożyczała jej 50, 100 złotych.

– Zawsze oddawała. Zawsze w terminie – podkreśla Karolina.

Gdy przychodziły zimowe miesiące, Ghanka miała obniżony nastrój, pogrążała się w smutku. Tygodniami trudno było ją gdzieś wyciągnąć.

Karolina nie wiedziała, co robić.

– Myślałam, że może nie nadaję się na kumpelę, jestem za stara. Trudno mi też było, gdy Agada opowiadała, że na przykład w sklepie nie chciano jej obsłużyć, „bo tu jest Polska i mówimy po polsku”. Była bardzo rozżalona, a ja się wstydziłam. Mówiłam: „Przepraszam cię bardzo, Polska to bardzo homogeniczny kraj, nie mamy gdzie uczyć się inności”.

A Agada usilnie nie uczyła się polskiego.

– Chyba od początku nie chciała tu zostać – tłumaczy Karolina. – Nigdy też nie mówiła o swojej przeszłości. Ale kiedy się zaręczyła, byłam pierwszą osoba, której o tym powiedziała. Zawsze też prosi, bym otworzyła i przeczytała korespondencję, która do niej przychodzi.

Po trzech latach Agada wyszła za mąż. Wyjechała do Niemiec, ale wciąż mają kontakt.

– To inny rodzaj przyjaźni – komentuje Polka. – Nie plotkujemy, nie zwierzamy się z dramatów, choć opowiadamy, co u której słychać, co w pracy, co z psem. Agada wie, że może na mnie polegać, a ja mam poczucie, że oddaję pomoc, którą kiedyś gdzieś dostał uchodźca z Polski.

Papierowy kubek jak relikwia

Kiedy nastał Covid-19, uznali, że są szczęściarzami: mają pracę, zdrowie i siebie.

– Chcieliśmy choć częściowo oddać to, co dostaliśmy od losu. Brzmi patetycznie, ale takie były nasze rozmowy – wspomina Marcin. Ma 45 lat, jest prawnikiem. Z żoną, nauczycielką angielskiego, i córką, licealistką, mieszkają w Płocku.

Zdecydowali we troje, że kogoś przyjmą. Zgłosili się do programu RWP. Po miesiącu okazało się, że pokoju potrzebuje młody Gwinejczyk. Czarnoskóry muzułmanin.

– Nie mieliśmy żadnych „preferencji”. Nie chciałem tylko, by osoba, która z nami zamieszka, była uprzedzona do Żydów. Mam w domu dużo literatury żydowskiej, Torę, menorę. Tony nie miał nic przeciwko temu.

Najpierw poznawali się podczas dwóch spotkań na Skypie.

– Spodobało nam się, że osoby, które przychodzą pod dach, podpisują umowę najmu mieszkania i płacą niewielką kwotę. Mają dzięki temu poczucie, że to nie jałmużna – mówi Marcin.

Był majowy upał, kiedy Tony z Natalią Borysławską przyjechali do ich domu. Rodzina podała miętowo-cytrynową lemoniadę, przygotowała obiad. Okazało się, że jest ramadan i Gwinejczyk do wieczora nie może nic przełknąć. Ale nie miał nic przeciwko temu, by oni jedli.

– Od pierwszego wejrzenia nam się spodobał. Uśmiechnięty, skromny, sympatyczny.

Dwa lata temu sprowadził się do nich z dwiema walizkami.

– Żona trochę się bała, czy nie stanie mu się krzywda, bo w Płocku sporo nieciekawych typów się kręci. Ale nie miał nieprzyjemnych sytuacji. Czasami tylko dzieci wskazywały na niego palcem, krzyczały: „Mamo, mamo, popatrz”! Głupio mi było, ale uważam, że to naturalna reakcja, dziecięca ciekawość. Na co dzień nie widzi się u nas osób czarnoskórych.

Marcin trzy pierwsze noce miał niespokojne. Spali z żoną na dole, Tony na górze obok pokoju córki. Zaproponowali Zosi, by się zamykała w pokoju. Ona zdziwiona: „Ale po co?”. „Dla komfortu”. „Ale dlaczego?”.

Po trzech nocach obawy Marcina się skończyły.

Przyjęli od początku założenie, że Tony ma się u nich czuć jak u siebie, ale nie będą mu poświęcać za dużo uwagi. Żeby się szybko nie zmęczyć. Raz zawieźli go do Warszawy. Potem pokazali, gdzie, co i jak i już sam jeździł busem, gotował, robił zakupy. Czasami także dla nich.

Trochę opowiadał im o sobie. Uczył w college’u. W Gwinei forsowany jest radykalny islam. On wygłaszał przed uczniami referaty przeciwko praktyce obrzezania kobiet i ograniczaniu ich praw. Dlatego też musiał wyjechać.

– Zosia bardzo go polubiła, a on ją uwielbiał. Świetnie się dogadywali.

– Rozmawiali po angielsku i nasza córka, co nas zdziwiło, bo nigdy wcześniej tego nie słyszeliśmy, mówiła dużo i płynnie – opowiada jej tata.

Na Boże Narodzenie Gwinejczyk pomagał ubierać choinkę, ułożył pod nią prezenty. Zegarek dla Marcina, torbę dla Zosi, szal dla jej mamy.

– Nie spodziewaliśmy się tego zupełnie, bo miał mało pieniędzy. My daliśmy mu dobre perfumy. Bardzo się cieszył. Wzruszająca była też jego radość, gdy poszliśmy pierwszy raz na pizzę. Albo gdy na stacji benzynowej zamówił sobie kawę z mlekiem i cukrem. Trzymał papierowy kubek, jakby to była relikwia. Kiedyś potrzebowałem butów. Tony miał jedne, całkiem schodzone. Uznałem, że jemu też kupię. Miał łzy w oczach, był wręcz roztrzęsiony, trzymając w rękach markowe adidasy.

Marcin wyobrażał sobie, że będą razem jeździć na rowerach, chodzić na basen, że wciągnie Tony’ego w sztuki walki, które sam trenuje. Byli ze dwa razy nad jeziorem, ale Tony boi się wody. Rower mu się nie spodobał, a kiedy robili razem pompki, naciągnął sobie bark.

– Stwierdziłem, że nie będę go zmuszać. Daliśmy mu parę miesięcy swobody, by się ogarnął psychicznie, bo miał depresję, nie mógł spać. Całymi nocami siedział w internecie.

Żona Marcina próbowała go wyciągać z tego marazmu. Uczyła regularnie polskiego, pokazywała, jak ściągać materiały do nauki, aplikacje. Tony nauczyciel francuskiego, chętnie z tego korzystał.

– Ale wykazywał mało inicjatywy w szukaniu pracy, co nas irytowało – przyznaje Marcin.

Osoba czekająca na rozpatrzenie wniosku o udzielenie ochrony międzynarodowej po pół roku od jego złożenia, o ile urząd nie wyda decyzji w sprawie azylu, zyskuje prawo do pracy. Świadczy o tym krótka notka z Urzędu do spraw Cudzoziemców. Pracodawcy nie wierzą, że to wystarcza.

– Poza tym osoby, które czekają na decyzję, są trochę w zawieszeniu. Z jednej strony chcą pracować, z drugiej: niewiele robią w tym kierunku, trudno im się zmobilizować, by szukać pracy – komentuje Natalia Borysławska.

– Uznaliśmy jednak, że trzymanie go w kokonie bezpieczeństwa nie pomoże – mówi Marcin. – Przeprowadziliśmy z nim parę rozmów z udziałem Natalii. Wolontariuszki z programu pomogły mu dać ogłoszenie i zaczął zarabiać, ucząc francuskiego. Jeździł do fundacji na lekcje polskiego, na psychoterapię i się rozruszał. Znalazł kolejnych uczniów, a potem regularną pracę w spółce brytyjsko-francuskiej.

Osoby z Ocalenia znalazły mu pokój w Warszawie w dobrej cenie. Po dziesięciu miesiącach wyprowadził się „na swoje”.

– Kupiliśmy mu na pożegnanie parę talerzy, garnek, czajnik do parzenia herbaty. Czasami piszemy, dzwonimy, odwiedziliśmy go kilka razy.

W święta Tony odwiedził ich.

– Siedział rozluźniony, z nogami na oparciu fotela, widać było, że lepiej się czuje. Pewniej. Wcześniej zastanawiał się, czy nie próbować sił we Francji, Szwecji. Teraz ma stałą pracę, zarabia koło 4 tysięcy złotych i już nie chce z Polski wyjeżdżać. Nas też jego pobyt zmienił. Zdaliśmy sobie sprawę, że już nie potrzebujemy więcej kupować, posiadać. Za to chętnie znowu kogoś przyjmiemy pod dach – deklaruje Marcin.

Fot.: Agnieszka Rodowicz

„To nie rozwiąże problemu”

W Niemczech program RW działa w całym kraju. Koszty mieszkania uchodźcy pokrywają państwowe instytucje jak Job-Center albo Sozialamt.

Udało nam się wesprzeć wiele osób, dalej to robimy, ale z czasem zdaliśmy sobie sprawę, że to nie rozwiąże problemu. Dlatego publicznie krytykujemy umieszczanie uchodźców w obozach, które stygmatyzuje i wyklucza ludzi – mówi Mareike Geiling.

Dwunastu pracowników i koło 250 wolontariuszy w kilkunastu miastach udziela też uchodźcom porad, jak wynająć lokum na wolnym rynku.

Dwa lata temu program zmienił w Niemczech nazwę.

– Najpierw wybraliśmy słowo „uchodźcy”, które było w tamtym czasie popularne – wyjaśnia Mareike Geiling. Ale w języku niemieckim to termin pełen uprzedzeń. Wymyśliliśmy więc „Zusammenleben” – „wspólne mieszkanie”.

Zusammenleben Willkommen szacuje, że w Niemczech ponad osiemset osób znalazło dzięki nim pokój. Nie dokumentują krajów pochodzenia gości.

W Polsce od początku działania RWP do polskich rodzin wprowadziły się 54 osoby, w tym siedmioro dzieci. Z Tadżykistanu, Nigerii, Gabonu, Jemenu, Iranu, Egiptu, Rosji, Czeczenii, Palestyny, Gwinei, Meksyku, Syrii, Afganistanu, Turcji, Pakistanu, Białorusi, DRK, Erytrei i Etiopii.

– Ciągle się uczę, jak prowadzić program – przyznaje Natalia Borysławska. – Wstępnie lokatorzy podpisują umowę z gospodarzami na trzy miesiące. To oczywiście za krótko, by stanęli na nogi. Bardzo rzadko dostają też tak szybko decyzję o statusie. Procedury są przedłużane, bywa że latami. Czasami ktoś wyjeżdża z Polski, większość osób zostaje i lepiej lub gorzej sobie radzi – twierdzi Natalia Borysławska.

Jak podaje UdSC w 2021 roku wnioski o udzielenie ochrony międzynarodowej złożyło w Polsce 7,7 tysiąca cudzoziemców. Urząd wydał decyzje wobec 4,7 tysiąca osób, przyznając ochronę 2155 cudzoziemcom. Przede wszystkim obywatelom Białorusi (1150), Afganistanu (750, głównie ewakuowanym w sierpniu współpracownikom polskiego wojska i dyplomacji) oraz Rosji (90, to głównie Czeczeńcy).

Osoby ze statusem uchodźcy lub ochroną uzupełniającą mogą ubiegać się o najem lokalu socjalnego czy komunalnego na takich zasadach jak Polacy. Warszawskie Centrum Pomocy Rodzinie, które odpowiada za prowadzenie Indywidualnego Programu Integracji (IPI) dla osób, które uzyskały ochronę w Polsce, może też wystąpić z wnioskiem o zawarcie umowy najmu lokalu z mieszkaniowego zasobu Warszawy dla dziesięciu osób rocznie. Osobom, które realizują IPI, przysługuje także pomoc w formie pobytu w mieszkaniu chronionym przez maksymalnie 12 miesięcy.

– Wszyscy klienci pytają nas o te możliwości. Aplikują. Nie znam nikogo, kto by taki lokal dostał – komentuje Natalia Borysławska.

Poza Fundacją Ocalenie pomoc mieszkaniową osobom uchodźczym oferuje kilka innych organizacji pozarządowych, głównie w Warszawie. W związku z wojną w Ukrainie i napływem uchodźców, możliwości wynajęcia taniego mieszkania drastycznie spadły.

11 marca wysłałam do Urzędu Miasta Warszawy pytanie, ilu osobom uchodźczym zostały przyznane mieszkania w ramach IPI. Do dziś nie dostałam odpowiedzi.

Tekst powstał w ramach stypendium Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej. Personalia niektórych bohaterek i bohaterów zostały na ich prośbę zmienione.

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×