fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Pobłocki: Jak zostałem intelektualnym poliamorystą

Antropologia była dla mnie sposobem na przekroczenie barier, które wynikają z tego, jak mocno współczesny świat nauki jest podzielony na dyscypliny – mówi Kacper Pobłocki, autor książki „Kapitalizm, historia krótkiego trwania”.
Pobłocki: Jak zostałem intelektualnym poliamorystą
ilustr.: Zofia Janina Borysiewicz

Z Kacprem Pobłockim rozmawia Hubert Walczyński.

Zachęcamy również do lektury pierwszej części wywiadu.

Skończyłeś studia antropologiczne, napisałeś interdyscyplinarną książkę o przestrzeni, kapitalizmie, przemianach społecznych i gospodarczych. Jakie jest twoje podejście do współczesnych podziałów w naukach społecznych? Czujesz się antropologiem?

Czuję się antropologiem i dzięki temu – paradoksalnie – łatwiej jest mi przekraczać bariery między dyscyplinami. Specyfika antropologii wynika z jej dość nietypowej historii. Inne nauki społeczne powstały po to, aby badać złożone, zachodnie społeczeństwa. Zakładano, że potrzebujemy osobnej dyscypliny, żeby badać relacje społeczne, osobnej, żeby badać gospodarkę, osobnej, żeby badać sferę polityczną, osobnej, żeby badać jednostkę, i tak dalej. Powstała więc socjologia, ekonomia, politologia czy psychologia. Ze względu na to, że antropologia miała badać społeczności pierwotne – które postrzegano jako prymitywne – uznano, że jedna dyscyplina wystarczy. Z tego powodu ta dziedzina od samego początku miała charakter holistyczny, dla antropologów było jasne, że wszystko się ze sobą łączy: ekonomia, religia, polityka… Spajającym te przestrzenie pojęciem była kultura. Ten wytrych pozwalał pokazywać takie relacje pomiędzy różnymi sferami, które dla wielu osób pochodzących z zachodniocentrycznych nauk były nieoczywiste. Jeszcze parę lat temu jednym z najczęściej cytowanych artykułów w naukach społecznych był tekst Marka Granovettera o Karlu Polanyim, którego główna teza obwieszczała, że gospodarka jest zakorzeniona w społeczeństwie.

Rewolucyjna teza!

Śmiejesz się, ale dla wielu to było faktycznie odkrycie. To, że artykuł tak fundamentalnie banalny był nieustannie cytowany, że ktoś musiał przypominać o tak oczywistych rzeczach, pokazuje nie najlepszy stan tych klasycznych nauk społecznych. Antropologia była dla mnie sposobem na przekroczenie barier, które wynikają z tego, jak mocno współczesny świat nauki jest podzielony na dyscypliny. Formalnie interdyscyplinarność jest na ustach każdego, ale realnie tego nie widać, podziały są bardzo głęboko zakorzenione i podtrzymywane również instytucjonalnie. Najłatwiej jest więc prowadzić badania interdyscyplinarne właśnie pod parasolem antropologii.

Zaletą tej dziedziny jest jednak nie tylko wrodzona niejako interdyscyplinarność, ale też metodologiczny kosmopolityzm. Dla antropologii świat zachodni nigdy nie był centralnym punktem odniesienia. W czasach, w których coraz bardziej zamykamy się w swoich własnych narodowych bańkach, kiedy coraz mniej interesuje nas to, co dzieje się w odległych miejscach, to jest bardzo cenne. Dyskusja publiczna w Polsce – nie tylko akademicka – robi się coraz bardziej peryferyjna i coraz mocniej kręcimy się tylko wokół własnego nosa. Poważne gazety nie mają już nawet własnych korespondentów zagranicznych. Napisałem „Kapitalizm. Historię krótkiego trwania” między innymi po to, aby pokazać, że można myśleć o naszym miejscu na świecie, abstrahując od Zachodu. Wplotłem do tej narracji takie kraje jak Angola czy Albania, aby pokazać, że one też mają znaczenie.

Mamy więc holizm społeczny i kosmopolityczną perspektywę. Co jeszcze odróżnia antropologię od innych nauk społecznych?

Rodzaj pracy z teorią – w antropologii praktycznie nie ma wielkich paradygmatów, które przychodzą i odchodzą. Kiedyś był funkcjonalizm, a potem strukturalizm, ale od kilkudziesięciu lat nie ma żadnej dominującej perspektywy. W innych dziedzinach istnieje silna tendencja do fetyszyzowania teorii, najczęściej wielkich białych mężczyzn. Klasyczny tekst polskiej socjologii nosi mniej więcej taki tytuł: „Teoria tego czy owego Pierre’a Bourdieu a rzeczywistość polska”. Chodzi o sprawdzenie, czy teoria jakiegoś faceta pasuje do polskich realiów, czy nie. Jeśli tak, to wspaniale, bo to jest świetna teoria i sprawdza się nawet u nas, a jeśli nie, to trudno, teoria jest i tak świetna, ale nasze realia są na przykład zbyt peryferyjne, aby do niej dorosnąć.

Gdyby to ode mnie zależało, zakazałbym pisania teoretycznych doktoratów. Ludzie stają się ekspertami od tego, co siedzi w głowie takiego Latoura czy Deleuze’a, a nie od tego, co się dzieje w rzeczywistości. Najbardziej absurdalnym tego przejawem jest pojawienie się „International Journal of Žižek Studies” – pisma, którego cel to egzegeza dzieł Žižka. Założenie jest takie, że Žižek analizuje współczesny kapitalizm, więc my teraz będziemy analizować Žižka, żeby ten kapitalizm zrozumieć. Tylko po co? To jest, raz, niedemokratyczne i, dwa, merytorycznie słabe, bo może jednak Žižek nie wie wszystkiego? Wolałbym kapitalizm analizować bezpośrednio, a nie przez pryzmat czyjegoś ego.

Dziś w Polsce kształci się głównie importerów teorii, a nie ludzi, którzy potrafią z teorią pracować. Dowiedziałem się o istnieniu „International Journal of Žižek Studies”, bo „Krytyka Polityczna” kiedyś chwaliła się, że ma ludzi w jego radzie naukowej. Pozycję w polu akademickim w Polsce wypracowuje się głównie w ten sposób, że stajesz się lokalnym tłumaczem czyjeś teorii – jedni się specjalizują w Žižku, inni w Latourze i tak dalej. Każdy broni swojego małego monopolu na wiedzę tajemną o tym, co siedzi w głowie jakiegoś wielkiego faceta. W efekcie mamy coraz większą armię ludzi, których Michał Buchowski – nieco kąśliwie, ale moim zdaniem bardzo trafnie – nazywa „małymi Baumankami”. Bo Zygmunt Bauman też nie prowadził żadnych badań, pisał książki o tym, co mu przyszło do głowy, a potem inni ludzie zaczęli się naukowo zajmować tym, co siedziało w głowie Baumana.

W ten sposób strywializowano też ideę badań antropologicznych. Ostatnio przeczytałem, że antropolog kultury robi badania cały czas, bo przecież żyje i funkcjonuje w społeczeństwie i kulturze, które bada. Ta dość banalna konstatacja stała się wygodną wymówką, aby przestać robić prawdziwe badania – i stąd ten wysyp „małych Baumanków” i „małych Baumanek”, czyli naukowców, którzy po prostu komentują rzeczywistość. A dla antropologii – zwłaszcza społecznej – bardzo ważna jest zarówno praca nad teorią, jak też idea badań terenowych.

Jak wygląda praca z teorią w antropologii?

Kiedy czyta się wielkich antropologów czy wielkie antropolożki, to ich dyskusje i dyskusje wokół ich twórczości zwykle okazują się dyskusjami o pojęciach, bez względu na to, czy spojrzymy na antropologię religii, polityki, czy prawa. Nie ma czegoś takiego jak „Journal of Clifford Geertz Studies”. Jeśli ktoś odwołuje się do Geertza, to komentuje raczej jego analizę walk kogutów albo temporalności na Bali niż jego osobę. Antropologia nigdy nie fetyszyzowała teorii, miała do niej raczej patchworkowe podejście.

W antropologii każde pojęcie jest jak okno – otwierasz je i widzisz kawałek rzeczywistości, ale nie widzisz wszystkiego, na przykład tego, co znajduje się z drugiej strony budynku. Dlatego potrzebujesz tych pojęć więcej, aby więcej zrozumieć i więcej zobaczyć. Ale żadne z nich nie będzie superpojęciem, ideą, która tłumaczy cały świat. Kiedyś taką terminologię próbował wprowadzać strukturalizm, ale to już bardzo zamierzchła przeszłość. Podobnie jest zresztą w studiach miejskich – są co prawda jacyś klasycy, ale nikt się nimi zbyt nabożnie nie zajmuje. Stawką jest zbudowanie pojęć, które wyjaśnią to, co dzieje się we współczesnych miastach. Taki brak oddechu wielkich facetów na plecach jest czymś uwalniającym, bo daje poczucie, że można powiedzieć coś od siebie. Że ta dyskusja też jest czymś ciekawym. Umarłbym ze zgryzoty, gdybym całe swoje zawodowe życie miał tłumaczyć, co ktoś kiedyś miał na myśli.

Myślę, że dobrze to widać, gdy się spojrzy na to, kto dzisiaj pisze ciekawe książki o kapitalizmie. Czy weźmiemy Graebera, czy Harveya, istotnie wydaje się, że ta „wielka teoria” u klasycznych naukowców społecznych mocno zawęża horyzont, narzuca pewne schematyczne kategorie myślenia.

David Graeber to faktycznie bardzo dobry przykład takiego patchworkowego podejścia do teorii – jego „Dług” jest nawet zbyt eklektyczny jak na mój gust. Benjamin Kunkel napisał kiedyś, że to jest bardziej zestaw wykładów niż książka, i faktycznie mam wrażenie, że Graeber te okna-pojęcia otwiera tam nieco na oślep. Ale być może potrzebne to było, aby nieco przewietrzyć dyskusję o ekonomii – nie każdy eksperyment po latach musi wciąż być udany. Ważne jest, żeby w określonym momencie historycznym móc pozwolić sobie na to kontrolowane puszczenie się poręczy. Podobnie jest z „Kwestią miejską” Castellsa – ta książka była bardzo ważna w chwili wydania, ale dzisiaj jest praktycznie niezrozumiała, bo tak głęboko została osadzona w ówczesnych sporach. Obawiam się, że z „Długiem” będzie podobnie. To nie jest książka taka jak „Upadek człowieka publicznego” Richarda Sennetta – ta praca prawie wcale się nie zestarzała.

David Harvey ma natomiast bardziej konserwatywne podejście do teorii. To człowiek niezwykle ciekawy świata i otwarty na nowe informacje oraz wciąż gotowy założyć, że na przykład może czegoś nauczyć się od swoich studentów (a to nieczęste u akademickich gwiazd). Ale on jest intelektualnym konwertytą, który uważa, że wszystko już było u Marksa, i potrafi na przykład napisać esej tłumaczący doniosłość jednego przypisu w „Kapitale”. A u Pikietty’ego krytykuje nie coś, co Piketty powiedział, ale to, czego w jego książce nie ma, czyli powodem zarzutów jest brak odniesień do Marksa. Tę konwersję Harveya dobrze widać w książce „Social Justice and the City” –  pierwsza jej część opisuje granice poznawcze liberalnej geografii, która jeszcze pod koniec lat 60. była autorowi bardzo bliska, a druga część to już próba zastosowania Marksa do analizy urbanizacji.

Ja nie mam za sobą takiego damasceńskiego nawrócenia, mój stosunek do teorii jest bliższy podejściu Graebera. On identyfikuje się politycznie jako anarchista, ale jego książki nie są przypisem do dzieł Kropotkina. Być może kieruje mną tutaj właśnie ta antropologiczna tradycja intelektualnej poliamorii. Mnie też odstrasza kult wielkich myślicieli, bez względu na to, czy chodzi o Marksa, czy o Žižka.

Lepiej wziąć od nich to, co ma sens i jest przydatne, ale nie fetyszyzować.

Właśnie.

Czy coś jeszcze wyróżnia antropologię?

Jej metodologiczna przestrzenność. Jedno z mott w moim „Kapitalizmie” to zdanie Jacka Olędzkiego, który napisał kiedyś, że historia porządkuje społeczeństwa ludzkie w czasie, a etnologia w przestrzeni. Antropologia nie jest tylko nauką o kulturze, jak to się w Polsce przyjęło, ale również – być może przede wszystkim – o przestrzeni. To jest tradycja, która została częściowo zapomniana i którą staram się przywrócić.

Charakter antropologii dobrze ilustruje metafora wyspy. Badań antropologicznych nie robi się w domu, ale w terenie – tradycyjnie miejscu odległym i nieznanym. Wybierasz się na wyspę i nie do końca wiesz, czego się spodziewać, nie możesz mieć też żadnych trwałych teoretycznych oczekiwań. Być może twoje badania pozwolą ci napisać tekst o przypisie w „Kapitale”, ale musisz być gotowy na to, że zaprowadzą cię w zupełnie nieznanym kierunku. Dlatego gdy byłem doktorantem, moi promotorzy radzili mi, abym czytał najszerzej, jak się da – bardzo różne rzeczy, czasami pozornie ze sobą w ogóle niezwiązane, aby wyćwiczyć tę teoretyczną otwartość. Antropolog musi być jak gąbka, która chłonie informacje, i trening teoretyczny w antropologii to właśnie ćwiczenie z tej uważności. A w trakcie badań terenowych musisz w jakiś sposób skleić tę złożoną lokalną rzeczywistość, którą spotkasz. Używasz do tego pojęć, więc dobrze jest mieć ich jak najwięcej w zapasie – nigdy nie wiesz, co się ostatecznie przyda.

Tym, co jako pierwsze organizuje ci horyzont intelektualny, jest właśnie przestrzeń. Najpierw musisz zrozumieć wybrane miejsce jako pewien fenomen. Przestrzeń jest tym, co pozwala zauważyć związki pomiędzy polityką, gospodarką, religią i tak dalej. Te związki potem opisuje się za pomocą pojęcia kultury, ale metodologicznie tym, co pozwala połączyć je w całość, jest miejsce – wyspa czy wioska, która ma wyraźne przestrzenne granice. Stąd jeden z podręczników do antropologii nosi tytuł: „Małe miejsca, wielkie sprawy”. Takie małe miejsca są dla nas, antropologów, punktem wyjścia do stawiania fundamentalnych pytań.

Na tej przysłowiowej wyspie łączą się więc wszystkie kluczowe cechy antropologii: sposób pracy z teorią, kosmopolityzm metodologiczny, przestrzeń jako punkt wyjścia do badań, holizm przedmiotu.

Jak to wszystko, co powiedziałeś, ma się do polskiej akademii 2018 roku? Może to moje ograniczenie, bo kształciłem się na bardzo konserwatywnych wydziałach, ale mam poczucie, że tezy, które tu padły – w szczególności na temat klasycznych nauk społecznych – w większości byłyby uznane za absurdalne, nienaukowe albo zwyczajnie niezrozumiałe.

Sam konserwatyzm jest absolutnie wszędzie i nie ma w nim nic specyficznie polskiego. Graeber to bardzo dobrze pokazuje, opisując współczesny turbokapitalizm akademicki jako formę neofeudalizmu. Myślę, że po części ten konserwatyzm wynika z biurokratyzacji i bulszityzacji akademii. Polskim pojęciem oddającym to, co Graeber nazywa „bullshit jobs”, jest idea „dupogodzin”, czyli pracy, którą trzeba wykonać, choć wszyscy wiedzą doskonale, że to bezsensowne marnowanie czasu. Według Graebera połowa współczesnej siły roboczej w krajach zachodnich wie, że jej zawody mogłyby nie istnieć; że praca, którą wykonują ci ludzie, nie ma żadnego realnego znaczenia. Jeśli specjaliści od marketingu poszliby na strajk, to nic by się nie stało. Świat by jakoś przetrwał. A wystarczy, że osoby odbierające śmieci z naszych miast przestałyby to robić przez kilka dni, i wszyscy mielibyśmy poważny problem. Albo weźmy takie zawody jak prawnik korporacyjny – firmy potrzebują tych ludzi nie dlatego, że oni są potrzebni, że świadczą istotne usługi, ale dlatego, że inne firmy mają prawników korporacyjnych.

W akademii też musimy coraz więcej czasu spędzać na wypełnianiu formularzy, w których opisujemy, co robimy. Ja na przykład robię sprawozdanie roczne ze swojej aktywności co najmniej trzykrotnie. Mój pracodawca uruchomił specjalny portal, gdzie muszę wpisać każdą rzecz, którą zrobiłem, ale szef mojego zakładu nie ma do niego dostępu, więc kiedy sam składa gdzie indziej raport, prosi mnie, abym mu przesłał te informacje bezpośrednio. Każda osoba czy instytucja, która czegoś takiego ode mnie oczekuje, ma nieco inny formularz, dlatego muszę wykonywać tę pracę wiele razy. Nie mogę po prostu przesłać swojego CV. Mój szef też musi sporządzić taki raport nie dlatego, że ma na to ochotę, ale dlatego, że ktoś wyżej tego oczekuje. Tych sprawozdań najczęściej nikt nie czyta, ale są one potrzebne, aby usankcjonować istnienie neofeudalnej biurokracji.

Neofeudalnej?

Tak mówi Graeber. Przerost biurokracji wynika stąd, że ktoś, kto zostaje na przykład dziekanem, potrzebuje całej armii asystentów, sekretarek czy doradców, którzy pokażą, że ta osoba jest kimś ważnym. Wcale się więc nie dziwię, że ten system przez ostatnie lata jest, krok po kroku, wdrażany w Polsce. Kolejni ministrowie nauki – czy to poprzedniego rządu, czy obecnego – mówią o tym jako o modernizacji, ale tak naprawdę to jest refeudalizacja uniwersytetu. Graeber zauważa, że uniwersytet jako miejsce pracy miał bardzo archaiczną, cechową wręcz strukturę: był miejscem, w którym dawano komuś do ręki fach (na przykład umiejętność krytycznego myślenia), a robiono to za pomocą budowania relacji mistrz–uczeń. Plaga biurokratyzacji – która nie jest przeciwieństwem, ale kwintesencją kapitalizmu – właśnie teraz dosięga uczelni.

I to nie jest tylko sprawa struktury organizacyjnej uczelni, ale też samej natury badań naukowych. Bardzo subtelnym, lecz dramatycznym symptomem tego zjawiska jest zmiana w dominującym sposobie cytowania, jaka dokonała się w ostatnich kilkunastu latach. Kiedyś po prostu w tekstach akademickich były przypisy – ich celem było pokazanie źródła twojej informacji. To zostało wyparte przez system „autor–rok”, który stanowi fetyszyzację…

Nazwisk i świeżości.

Tak. Piszesz tekst, w którym pokazujesz, kogo przeczytałeś, kogo znasz, kogo cenisz, a kogo nie. Więc na przykład ten nieszczęsny tekst Marka Granovettera zrobił zawrotną karierę, bo ludzie pisali choćby coś takiego: „Wbrew temu, co twierdzi neoklasyczna ekonomia, gospodarka nie jest odizolowana od społeczeństwa (Granovetter 1985)”. Badania pokazują, że ludzie już nawet nie czytają tekstów, które tak cytują, tylko przytaczają je rytualnie, bo gdzieś przeczytali, że to Granovetter w artykule z 1985 roku pisze o „zakorzenieniu” gospodarki w społeczeństwie. Niektóre teksty ukazujące się w pismach naukowych to prawie wyłącznie litania tego rodzaju pustych odniesień.

Często też – na zasadzie głuchego telefonu – te łatki zupełnie odklejają się od autorów. David Havey zrobił kiedyś taką listę rzeczy, których nigdy nie powiedział, ale które ludzie mu przypisują i z którymi nawet wchodzą w polemikę. Część naukowców robi nawet w ten sposób zawrotne kariery, bo w pewnym momencie innym osobom potrzebny jest taki placeholder na jakiś temat. Richard Florida nie dlatego jest często cytowany, że ceniono jego badania, ale dlatego, że był dobrym chłopcem do bicia. Pisano coś takiego: „Wbrew temu, co twierdzi Richard Florida (2002), przemysł kulturowy nie jest główną siłą napędową gospodarki”, no i wzrastała mu cytowalność. Sam Harvey należy do najczęściej cytowanych humanistów na świecie nie dlatego, że ludzie przeczytali jego „The Limits to Capital”, ale dlatego, że w pewnym momencie modne było odnoszenie się do przestrzeni. No i pisano: „Jak twierdzi David Harvey (1982), nie wolno pominąć przestrzeni w analizie kapitalizmu”. I tak dalej.

Tego rodzaju wymiany tylko pozornie przypominają dyskusję naukową, ponieważ mają coraz bardziej rytualny wymiar. Wystarczy wziąć do ręki jakiś tekst z pisma sprzed dekady – w chwili, gdy te mody mijają, takie odniesienia tracą czytelność i pozostaje w dużej mierze bełkotliwy, rytualny, pusty tekst.

A jak ten konserwatyzm ma się do instytucjonalnych podziałów w akademii?

Widać w nim na pewno odbicie polityki wewnątrzuczelnianej, która często decyduje o powstawaniu zakładów, wydziałów, o rozłamach wewnątrz nich. Zdarza się, że podziały na poszczególne jednostki nie mają kompletnie żadnego sensu merytorycznego. Są uczelnie, na których jest kilka jednostek poświęconych jakiejś dyscyplinie, bo ktoś się kiedyś z kimś pokłócił i założył sobie własny instytut czy centrum badawcze.

Inna sprawa to śmierć interdyscyplinarności. Kiedy robiłem licencjat w Utrechcie, to żeby skończyć studia, trzeba było chodzić na zajęcia do każdej z trzech szkół: humanistycznej, społecznej i ścisłej. Ale to był zupełny wyjątek, wszędzie te podziały instytucjonalne są silne. Gdy szukałem pracy po doktoracie, zorientowałem się, że fakt, iż zrobiłem doktorat jednocześnie z antropologii i socjologii, daje mi dwa razy szersze możliwości. Formalnie wszyscy mówią o interdyscyplinarności, ale w praktyce szuka się kogoś z doktoratem z tej dziedziny, a nie innej, nawet jeśli zajmuje się tematyką interdyscyplinarną. I być może jedną z niewielu rzeczy w tej reformie proponowanej przez obecny rząd, które przyniosą pozytywne skutki, będą interdyscyplinarne szkoły doktorskie. O ile oczywiście powstaną.

Gdzie wykonywałeś swoją pracę terenową w ramach doktoratu?

W Łodzi. Robiłem doktorat na łączonym wydziale socjologii (w dużej mierze historycznej) i antropologii społecznej, ale tam nikt nie zajmował się praktycznie miastami. Więc oczekiwano ode mnie, że będę takim Malinowskim, który pojedzie nie na wyspę, ale do miasta. Tymczasem wybrałem sobie Łódź, bo chciałem pisać o Polsce, ale nie o miejscu, jakie znam. Łódź wydawała mi się bardzo ciekawa, pojechałem tam na parę dni i byłem zupełnie zdezorientowany – głównie przestrzennie. Nic nie rozumiałem.

Miałem też wrażenie, że narracje o transformacji są zdominowane przez historie takich ośrodków jak Warszawa, Kraków czy Gdańsk, więc Łódź wydawała mi się idealnym miejscem, z którego można opowiedzieć inną historię o transformacji. Ale szybko okazało się, że formuła „małe miejsca, duże kwestie” być może działa w przypadku wiosek czy wysp, gdzie po kilku dniach czy tygodniach antropolog jest w stanie poznać każdego i z każdym porozmawiać, za to nie działa w przypadku miast.

No tak, w Łodzi jest ponad pół miliona mieszkańców…

A mnie interesowało to, w jaki sposób Łódź działa jako całość, jaka jest – jak mówię to za Harveyem – jej spójność przestrzenna. Nie da się dziś odpowiedzieć na to fundamentalnie antropologiczne pytanie, używając klasycznie antropologicznych narzędzi badawczych. Ale na początku tego nie wiedziałem.

Najpierw musiałem wybrać miejsce zamieszkania. Nie chciałem mieszkać na Bałutach, bo chciałem uniknąć stereotypowego mówienia o Łodzi przez pryzmat biedy. Zresztą takie badania były już zrobione – czy to socjologiczne badania tak zwanych enklaw biedy, czy na przykład etnograficzne badania życia w kamienicach. Wybrałem Retkinię, bo interesowało mnie blokowisko, a do tego Retkinia wydawała mi się miejscem dobrze skomunikowanym i lepiej oddającym taką „przeciętną” Łodź, której szukałem. Początkowo to była moja baza wypadowa – wstawałem rano i ruszałem w miasto, żeby zobaczyć te wszystkie miejsca. Trwało to kilka tygodni, ale z dnia na dzień coraz trudniej było mi to robić, bo przyszedł grudzień, dzień był coraz krótszy i tak dalej. Innymi słowy, Retkinia zaczęła mnie zasysać.

Wczesną wiosną zorientowałem się, że w zasadzie badam już tylko Retkinię – transformację lokalnej społeczności, sprawę akurat bardzo wówczas aktualną, czyli „modernizację” lokalnego targowiska, i parę innych rzeczy. No i dostałem ataku paniki, bo zorientowałem się, że minęło pół roku, a ja nie mam zielonego pojęcia o tym, co skleja Łódź jako miasto, za to zajmuję się etnografią jednej z jej dzielnic, i to dość arbitralnie wybranej. Innymi słowy, zacząłem rozumieć – wówczas jeszcze tylko intuicyjnie – problem skali w badaniu miasta. I musiałem znaleźć narzędzia, aby zbadać skalę ogólnomiejską, a nie tylko dzielnicową.

Na szczęście wtedy przypomniałem sobie o „Mieście Kwarcu” Mike’a Davisa, które kazał mi przeczytać promotor – właśnie na tamtym etapie wczesnego szerokiego czytania. Oraz o „Magnetycznej Górze” Stephena Kotkina. Obie książki oparte są na analizie lokalnej prasy i obie opowiadają fascynującą historię miasta i jego spójności przestrzennej – Los Angeles w pierwszym przypadku i Magnitogorska w drugim. Historycy często uważają, że gazety są źródłami drugiego sortu, że lepsze są „pierwotne” źródła, te „prawdziwie” archiwalne. Na etapie przygotowywania się do badań terenowych byłem przez kilka dni w Archiwum Akt Nowych, gdzie przeglądałem teczki ministerstw odpowiedzialnych za przemysł tekstylny i odzieżowy, miałem też dość dobry ogląd łódzkich zasobów archiwalnych, bo na pewnym etapie – tak doradzał mi Jacek Kochanowicz – myślałem, aby w ogóle skupić się głównie na przemyśle. Ale wtedy to nie byłaby historia miasta, tylko jego przemysłu. Nie chciałem też opierać kwerendy na archiwach urzędów miejskich (czy rad narodowych, jak nazywano te instytucje w PRL-u), bo wtedy napisałbym historię biurokracji municypalnej, a nie miasta.

Uznałem więc – idąc tropem Daviesa i Kotkina – że to właśnie prasa jest takim żywym archiwum miasta. W Łodzi między 1958 a 1991 rokiem ukazywał się wspaniały tygodnik „Odgłosy”, którego celem było – między innymi – to, co mnie interesowało: pokazanie tego, jak Łódź klei się w całość jako miasto. W dziennikach znalazłbym informacje bardzo fragmentaryczne (o tym, że dzisiaj przed takim a takim sklepem były kolejki po cukier i tak dalej), natomiast reportaże czy analizy drukowane w „Odgłosach” były już próbą syntezy. Spędziłem zatem półtora roku swojego życia na czytaniu tej gazety – i głównie na jej podstawie napisałem swój doktorat. Okazało się ostatecznie, że potrzebuję metod historycznych do tego, aby zrobić ściśle antropologiczne badanie.

I że warto czytać szeroko.

A do tego okazało się, że choć moi promotorzy nie rozumieli tego, iż nie da się badać współczesnych miast tak, jak się kiedyś badało wsie czy wyspy, to jednak przygotowali mnie na to, abym sam sobie poradził w terenie. Miałem gdzieś w kieszeni schowane pojęcia i metody, których początkowo nie planowałem użyć, ale które były jednak potem bardzo przydatne. Dlatego tak ważne jest „szerokie czytanie”, zwłaszcza na etapie studiów.

Wiele osób, które recenzowało „Kapitalizm”, twierdzi, że on tryska erudycją. To zwykle ma być komplement, jednak on do mnie w ogóle nie trafia. Ta książka jest też faktycznie bardzo poliamoryczna intelektualnie, ale nie dlatego, że chciałem się popisywać tym, ile rzeczy przeczytałem. Po prostu potrzebowałem tych bardzo różnych narzędzi.

Miałem więc szczęście do pracowania z ludźmi, którzy rozumieli, że początkujących badaczy należy przede wszystkim uzbroić w narzędzia teoretyczne, ale potem już badania pokażą, co się przyda, a co nie. W ten sposób zostałem intelektualnym poliamorystą i tak jest do dziś.

Dr hab. Kacper Pobłocki – antropolog, adiunkt w Instytucie Etnologii i Antropologii Kulturowej UAM oraz w Centrum Europejskich Studiów Regionalnych i Lokalnych (EUROREG) UW. Jego praca „Kapitalizm. Historia krótkiego trwania” otrzymała niedawno nagrodę Economicus dla najlepszej polskiej książki ekonomicznej roku.

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×