Po wyborach: lewicowy zawrót głowy

No i stało się. Po latach mody na Krytykę Polityczną, samokrytycznych wyznaniach na łamach Gazety Wyborczej kolejnych twórców „polskiej wolności”, odkryciu, że mamy też lewicowych ekonomistów, a nie tylko Balcerowicza, czy wejściu „lewicowych” tematów do głównego nurtu debaty publicznej (umowy śmieciowe) doczekaliśmy się… pierwszego po 1989 roku parlamentu bez lewicy.
Z tej paradoksalnej sytuacji nie należy wyciągać zbyt daleko idących wniosków. Fakty są takie, że do wprowadzenia dwóch lewicowych partii do parlamentu zabrakło tyle, co nic – w sumie 2 procent głosów. Zdecydował przypadek, trochę pecha i błędów popełnionych w kampanii. Bo z całą pewnością obydwa startujące w wyborach ugrupowania lewicowe – Partia Razem i Zjednoczona Lewica – miały potencjał, by przebić próg umożliwiający zdobycie mandatów.
Efekt „gościa z brodą”
Partii Razem zabrakło nieco więcej, ale niewiele mogą sobie mieć do zarzucenia – i tak najwięcej zawdzięczają „efektowi Zandberga” i niesamowitej fali popularności w mediach, która, gdyby potrwała dłużej niż cztery dni, mogła wynieść istniejącą zaledwie kilka miesięcy partię do naprawdę rewelacyjnego wyniku. To jednak nie od partii Razem zależało, kiedy odbędzie się debata liderów partii, a wcześniejsze promowanie przez nich Adriana Zandberga – co wyrzucało im wielu komentatorów już po debacie – mogłoby sprawić, że ten medialnie nieco by się opatrzył. Tymczasem „efekt Zandberga” polegał na tym właśnie, że w momencie ukazania się na ekranach telewizorów sześciu milionom Polaków Zandberg był „jakimś gościem z brodą”, o którym nigdy wcześniej nie słyszeli, podobnie jak o partii, którą reprezentuje. I to właśnie ten gość, najmłodszy z uczestników debaty i jedyny anonimowy, a więc „świeży”, wypadł merytorycznie i naturalnie, był pewny siebie, mówił o ważnych sprawach swoimi słowami, a nie wyuczonym tekstem. Takiego scenariusza nie wymyśliłaby żadna firma zajmująca się PR-em politycznym, a był to scenariusz idealnie skrojony pod telewizję, Internet i masowe media w jednym. Oczywiście nie wymyśliła tego też partia Razem – oni, jak sądzę, po prostu robili to, co wydawało im się słuszne, i wysłali do TV nie tyle lidera, ile najbardziej „łebską” spośród nich osobę. Tak czy inaczej „efekt Zandberga” wejdzie do kanonu polskiej politologii i jest chyba najciekawszą rzeczą, która wydarzyła się w całej kampanii.
Jeśli Razem popełniło jakiś błąd, to był nim… ich program. A konkretnie postulat wprowadzenia siedemdziesięciopięcioprocentowego progu podatkowego dla dochodu powyżej pięciuset tysięcy rocznie. Gdy wokół partii zrobił się szum, ten punkt programu został natychmiast wyłowiony i przedstawiony w zmanipulowany sposób, ale nie było już czasu, by go obronić czy wręcz wyjaśnić, jak działają progi podatkowe. To rzutowało na wizerunek partii jako „niebezpiecznych radykałów” i pewnie na końcówce odebrało im trochę głosów bardziej umiarkowanej, lewicującej klasy średniej, która chciała zagłosować po prostu na „coś świeżego”, ale nie była zwyczajnie gotowa poprzeć tak daleko idących zmian. Niezbyt dobrze wypadły też w tym kontekście wypowiedzi innych niż Zandberg członków Razem, którzy kreślili podział na „Polskę milionów i milionerów” (a wystarczyło, jak Zandberg w debacie, spokojnie tłumaczyć, że to, co proponują, opłaca się wszystkim), a nawet potrafili powiedzieć publicznie, że „mają w dupie” samopoczucie milionerów, którzy będą musieli zapłacić wyższe podatki. Na końcówce Razem zabrakło diagnozy sytuacji i zrozumienia, że po debacie to raczej umiarkowanie, a nie lewicowy populizm może im pomóc. Ale trudno czynić im z tego zarzut – napisali taki program, w jaki wierzą, a mówili to, co myślą. No i bez tak radykalnego postawienia sprawy cała kwestia progresji podatkowej pewnie w ogóle by się nie przebiła w kampanii. A to pomogło lewicy w dłuższej perspektywie – nagle ludzie zrozumieli, że podatki mogą być bardziej progresywne, a dyskusja o tym ma w ogóle sens, bo do tej pory wszystkie ugrupowania prześcigały się jedynie w obiecywaniu, komu obniżą.
Razem naprawdę znaczy osobno
Nie dajmy sobie przy tym wmówić, że to „Zandberg wykończył lewicę”, bo jego występ przyćmił Barbarę Nowacką i odebrał głosy ZL, co pozbawiło to ugrupowanie mandatów. Po pierwsze, „Zjednoczonym” zabrakło tak niewiele, że pretensje mogą mieć tylko do siebie. Ot, wystarczyłoby tylko nieco wcześniej odsunąć w cień Millera i Palikota i postawić na Barbarę Nowacką. A może trzeba było ostrzej wypowiedzieć się w temacie uchodźców czy starać się jednak zająć opuszczonymi – również przez Razem – tematami takimi jak kultura czy ekologia? To, że nie udało się tego wszystkiego odpowiednio wcześnie przeforsować, a zamiast tego czytaliśmy na Twitterze żarty Millera o waterboardingu, obciąża odpowiedzialnością bardziej „postępową” frakcję wewnątrz ZL, która jak widać nie potrafiła walczyć o swoje ze starymi wygami polityki.
Po drugie, absurdalne są pojawiające się od jakiegoś czasu zarzuty, że „od początku powinni byli iść razem, to mieliby 12 procent”. Tego się nie dało połączyć, to są dwa różne pomysły na politykę. „Efekt Razem”, który jest czymś więcej niż medialny „efekt Zandberga”, polegał na tym, że do partii zgłosiły się tysiące ludzi z całej Polski, głównie takich, którzy do tej pory, jak sami o sobie mówią, „nie mieli na kogo głosować”. Ci ludzie nie szukali typowo przedwyborczej koalicji starych wyjadaczy z garstką młodych, obiecujących polityków wywodzących się z Zielonych czy Ruchu Palikota. Szukali czegoś zupełnie świeżego i oddolnego, dającego nową nadzieję, sytuującego się gdzieś pomiędzy partią polityczną a ruchem społecznym. Tego, co dało im Razem, nie miała szans dać im Zjednoczona Lewica. I to właśnie te tysiące ludzi, którzy przyczynili się do sukcesu nowej partii, jest teraz największym kapitałem Razem. Po trzecie wreszcie, elektoraty tych partii niekoniecznie się pokrywają – jak pokazują badania przeprowadzone przez IPSOS, na Razem zagłosowało tylko około 5 procent dawnych wyborców SLD. Sumowanie zatem ich wyniku nadaje się najwyżej na zadanie matematyczne dla uczniów podstawówki.
Quo vadis, lewico?
Wyszło jak wyszło – lewicy nie ma w parlamencie, który będzie najbardziej prawicowym parlamentem po 1989 roku, łącznie z takimi skrajnościami jak Robert Winnicki z Ruchu Narodowego. Co dalej z lewicą? Adrian Zandberg podczas wieczoru wyborczego swojej partii triumfalnym tonem wykrzyczał, że „wreszcie będzie w Polsce demokratyczna lewica, za którą nie trzeba się będzie wstydzić”. Można powiedzieć, że już jest, ale kiedy ta lewica będzie zdolna nie tylko nie przynieść wstydu, ale wygrywać wybory? Razem w krótkim czasie osiągnęła niesamowicie dużo – przede wszystkim sporą rozpoznawalność i wejście do mainstreamu, a w efekcie swojego wyniku otrzyma także spore dotacje na dalszą działalność. Struktury już ma, a zgłaszają się nowi ludzie. Można się spodziewać, że efektem niewejścia ZL będzie rozpad koalicji i Razem może stać się tak naprawdę jedyną lewicą w Polsce. Czyżby mieli zatem wszystkie karty w ręku?
Nie jestem przesadnym optymistą. Po pierwsze, Razem łatwo było się wyróżnić na tle starych, zgranych twarzy z aparatu SLD i wypaść wiarygodnie jako „prawdziwa” lewica. Teraz ten konflikt dwóch pozaparlementarnych frakcji nikogo już nie będzie obchodzić, a Zjednoczona Lewica może w ogóle nie przetrwać próby utrzymania koalicji poza parlemantem. Razem, jeśli chce się liczyć, musi wejść w rolę opozycji do mającego pełnię władzy PiS-u. A to będzie ekstremalnie trudne. Po pierwsze, w tej roli szanse na totalny monopol ma Ryszard Petru, który będzie się starał utrwalić w polskiej opinii publicznej przekonanie, że „racjonalnie” i „nowocześnie” zajmować się gospodarką oznacza zajmować się nią przy pomocy schematów, które wydawały się jedynie słuszne w czasach Balcerowicza. Będzie zatem krytykował „rozdawnictwo pieniędzy”, „tłamszenie swobód gospodarczych” i „psucie rynku” w wykonaniu PiS. Razem pozostaje przede wszystkim patrzenie na ręce rządu w kwestii wywiązywania się z tych obietnic, które mogą poprawić sytuację najsłabiej zarabiających Polaków czy uderzyć w patologie wolnego rynku tworzące z Polski kraj taniej siły roboczej, łamania praw pracowniczych i „optymalizacji” podatkowej. A jeśli rząd PiS nie będzie w tych sprawach robił nic – co jest prawdopodobne – Razem musi starać się o odbicie tego elektoratu, który zostanie wystawiony do wiatru przez kolejne rządy. Elektorat ten należy odbijać nie tylko w mediach, ale przede wszystkim na ulicy, w zakładach pracy, w biedniejszych dzielnicach miast i tak dalej. „Robienie polityki na ulicy” to jedno z ulubionych haseł Razem, tyle że na razie największą politykę „zrobili” w telewizji. Mają teraz wszelkie możliwości – łącznie ze środkami finansowymi i strukturami w całej Polsce – by udowodnić, że potrafią robić to, co sami głoszą.
Zostaje jeszcze cała sfera „światopoglądowa”, a tak naprawdę dotycząca swobód obywatelskich, której partia Razem dotąd konsekwentnie nie brała na sztandary – z pożytkiem dla samej siebie. W nowym parlamencie może nie być siły politycznej, która zagospodaruje te tematy w opozycji do konserwatywnego PiS – Platforma jest tu zupełnie niewiarygodna po dwóch kadencjach zaniechań, a Nowoczesna Ryszarda Petru wydaje się stronić od tych tematów i raczej nie ma odpowiednich kadr, choć może nas czymś zaskoczy. Być może to będzie szansa dla Barbary Nowackiej, by z pomocą Roberta Biedronia odbudować swoją pozycję poza parlamentem, choć wątpię, czy uda się utrzymać koalicję Zjednoczonej Lewicy – stworzona na wybory, nie ma szans przetrwać na zasadzie, cytując klasyka, „koalicja trwa i trwa mać”. Może to oznaczać, że na jej gruzach powstanie jakaś nowa formacja, która będzie się starała wykorzystać potencjał Biedronia i Nowackiej oraz konserwatywny zaduch, jaki z pewnością zapanuje w najbliższych czterech latach.
A zatem czekają nas cztery suche lata, na których starcie o dziwo możemy stwierdzić, że wreszcie w Polsce jest lewica – czy upatrujemy ją w Razem, czy w nowym pokoleniu działaczy współtworzących Zjednoczoną Lewicę. Problem tylko w tym, że i jedni, i drudzy muszą się wznieść na wyżyny swoich możliwości, bo inaczej nowego znaczenia nabierze powiedzenie „po nas choćby potop”.