Gdy dzisiaj zdarzy się nam usłyszeć słowo „spółdzielnia”, kojarzy się ono z sitwą polityków lub działaczy sportowych. Słyszymy również o spółdzielniach mieszkaniowych, w których niektórzy mieszkają, i to też nie kojarzy się dobrze. Czasem widzimy szyld „Społem”, pytając z rozbawieniem – to jeszcze istnieje? Przetrwało PRL? Słuchając takich wypowiedzi, można zadać tylko jedno pytanie. Czy po pięćdziesięciu latach upaństwawiania i dwudziestu dwóch prywatyzowania, idee spółdzielcze w Polsce mają jeszcze sens? Odpowiedź jest teoretycznie banalnie prosta. A czemu nie? A czymże jest gorsza spółdzielnia od spółki kapitałowej? Od innej formy zrzeszania się obywateli? W stosunku do innych zrzeszeń różnica jest żadna. Jeden człowiek, jeden głos. W stosunku do spółek różnica polega na tym, że wszyscy jako członkowie są sobie równi, nie decyduje zaś wielkość własności i włożonych pieniędzy. Nikt nikogo nie zmusza do spółdzielczości: jeśli nie chcesz w tym brać udziału, załóż spółkę i tyle. A jednak strasznie trudno założyć obecnie spółdzielnię, a jeszcze trudniej ją utrzymać na rynku. Czemu tak się dzieje?
Walka idei
Po pierwsze, spółdzielczość to przeciwstawienie się neoliberalnemu indywidualizmowi, egoistycznemu myśleniu o swoich potrzebach. Pojęcia takie, jak dobro wspólne, wspólna, niepodzielna własność, myślenie o potrzebach innych – spółdzielców czy społeczności lokalnej, działają jak „płachta na byka” na naszych rodzimych zwolenników nieskalanego myśleniem wolnego rynku. Spółdzielczość to przede wszystkim idea, która głosi, że razem, jako wspólnota wolnych ludzi, możemy zrobić więcej. Nie musimy do tego wszczynać rewolucji, wystarczy, że zmienimy coś w naszej społeczności np. założymy wspólny sklep, nie dając zarabiać na sobie pośrednikom. A może założymy wspólna firmę, w której my sami będziemy właścicielami, albo wspólnie będziemy zbierać nasze oszczędności? Ten duch wspólnotowości powodował, że w spółdzielczość angażowali się zarówno księża parafialni, choćby ksiądz Wacław Bliziński czy ksiądz Piotr Wawrzyniak, jak również działacze wywodzący się z idei niemarksistowskiego socjalizmu, jak Edward Abramowski, Jan Wolski, Romuald Mielczarski, a także działacze ludowi: Ignacy Solarz, Stanisław Thugutt. Z różnych stron powstawała polska i światowa spółdzielczość. Ale jedno miała wspólne. Spółdzielczość bowiem musiała i musi mieć znak wartości. To nie bezosobowe zarządzanie zasobami, to zbiór żywych ludzi, znających się i przyjaźniących. To Rzeczpospolita przyjaciół – jak pisał Abramowski.
Walka ekonomiczna
Po drugie, spółdzielczość to przeciwstawienie własnej pracy wszechwładnej dyktaturze pieniądza. To sposób na organizowanie się ekonomiczne ludzi, którzy nie mają kapitału, ale mają głowy pełne pomysłów i ręce do pracy. Nie wiem, czy sektor spółdzielczy, powstały za PRL, podniesie się w całości. Dużo w nim jeszcze aktywu i zachowań godnych minionej epoki. Ale widać również, że po zniszczeniu samorządności spółdzielczej w okresie PRL, obecnie niszczy się ją jeszcze mocniej. Mam wrażenie, że samoorganizacja obywateli, a samoorganizacja ekonomiczna zwłaszcza, jest traktowana jako przeszkoda numer jeden dla wielu działań władzy publicznej. Stąd też mamy jeden z najniższych poziomów zrzeszania się obywateli w Europie. Każdy przypadek innego potraktowania spółdzielni wobec sektora komercyjnego budzi natychmiastowe okrzyki oburzenia. Pamiętam, jak powołanie do życia spółdzielni socjalnych w 2006 roku zostało okraszone przez niektórych parlamentarzystów komentarzem, że teraz wszyscy przedsiębiorcy zlikwidują firmy i założą spółdzielnie. A tymczasem warto pamiętać, że spółdzielnia to również ograniczenia. Pracując w niej, nie kupimy sobie z wypracowanej nadwyżki mercedesa, ani nie pojedziemy za te pieniądze na Kanary. Liczy się bowiem przede wszystkim utrzymanie miejsc pracy i reinwestycja w firmę. Jednak zamiast ułatwiać podobne działania, przyjmuje się przepisy upraszczające podział majątku i przekształcenie się w spółkę, jak to zrobiono niedawno. A nuż się skuszą i zlikwidują spółdzielnię?
Walka o przyszłość
Po trzecie i najważniejsze, spółdzielczość jest jedną z odpowiedzi na obecną globalizację, która sprawia, że o wszystkim decyduje nie produkowanie dóbr i usług, ale przepływ kapitału. Tymczasem w ramach Europejskiego Modelu Społecznego, sformułowanego przez obśmiewaną i krytykowaną częstokroć Unię Europejską, pojawiły się nowe idee. Sposobem na przeciwstawienie się globalizacji może okazać się odbudowanie znaczenia wspólnot lokalnych, również w wymiarze ekonomicznym. Firmy rodzinne, jednoosobowe, firmy społeczne, spółdzielnie – to właśnie jest ta odpowiedź. Tworzą je bowiem ludzie, którzy tu się urodzili, tu mieszkają, tu chodzą do szkoły ich dzieci. I nie przeniosą swojej produkcji na Ukrainę czy do Chin tylko dlatego, że tam są niższe koszty pracy. Nie potrzeba żadnych kontroli, bo to, co robią, widzą ich sąsiedzi i przyjaciele. A co mają robić? To proste, każda wspólnota samorządowa ma obowiązek dostarczyć obywatelom usługi użyteczności publicznej. Nie musi jednak robić tego sama, mogą to czynić podmioty społeczne. Usługi społeczne, opieka nad dziećmi, osobami starszymi, usługi gospodarki komunalnej, mieszkaniowe, to przyszłość polskich spółdzielni osadzonych w społecznie odpowiedzialnych wspólnotach. Wykorzystajmy tę szansę. To również nasza przyszłość.