Na początku pewnie odliczałam dni: dzień pierwszy, dzień drugi, dzień trzeci… Wierzyłam, że zaszło jakieś nieporozumienie – wojna szybko się skończy i zdążę na zaplanowany marcowy lot do Kijowa, do domu. Teraz już muszę sprecyzować, w którym roku to było: 2022. W lutym, 2022.
Nie mieszkałam w Polsce na stałe. Znalazłam się w Krakowie dziesięć dni przed rozpoczęciem pełnoskalowej inwazji Rosji na Ukrainę. Uciekłam świadomie. Do chłopaka z Polski, z którym od pół roku bawiliśmy się w związek na dwa kraje. Zamierzałam gościć u niego przez miesiąc, dopóki w wiadomościach nie przestaną przewidywać możliwego dnia ataku Rosji, a zachodnie media nie zrozumieją, że udostępniają fantazyjną bajkę. Przecież wiadomo, że w XXI wieku wojny już nie są możliwe – po co więc było to całe sianie paniki…?
Cóż, wciąż jestem w trakcie uświadamiania sobie tych amorficznych złudzeń, którymi żyłam. Nadal zamieszkuję w Krakowie, razem z chłopakiem, który na początku wojny współdzielił ze mną dom. Okazało się, że wojna faktycznie przyspiesza procesy – przyspieszyła mój związek oraz dekolonizację umysłu – dyktując za to cenę, której nie byłam gotowa zapłacić. Oczywiście wygodniej było myśleć, że o historii można przeczytać w książce, a barbarzyńskie walki dzieją się tylko gdzieś daleko. Rzeczywistość boli – ale bez spojrzenia jej w oczy nie da się wygrać wojny. Więc patrzę. Patrzę i płaczę.
Od początku rosyjskiej inwazji wiele razy słyszałam, że miałam ogromne szczęście opuścić Ukrainę wcześniej. Nie byłam świadkinią pierwszych rakiet nad Kijowem; nie widziałam, jak Rosjanie strzelają do wyjeżdżających z miasta samochodów osobowych; nie odniosłam żadnych obrażeń. Zgadza się, nie byłam, nie widziałam, nie odniosłam. Jestem bezpieczna. Jeśli na tym polega szczęście, to tak, jestem szczęściarą. Nie mam więc prawa narzekać. Co warte są moje drobne niedogodności – złamane plany na powrót do domu, kończące się dni bezwizowego pobytu w Unii Europejskiej, brakująca odzież na wiosnę – w porównaniu do problemów mieszkańców Charkowa, Mariupola, Chersonia? System wartości uległ zasadniczej zmianie, gdy Ukraina zapłonęła w ogniu. Tylko jedna zasada moralności pozostała żelazna: jeśli sama nie płonę, muszę pomóc ugasić pożar.
Później zrozumiałam, że mój wyjazd do Polski nie był wynikiem szczęścia – to był los wyznaczony z wyprzedzeniem. Planując ucieczkę, dwukrotnie zmieniłam datę wyjazdu na wcześniejszą, aby na pewno zdążyć odlecieć przed przewidywanym początkiem. Gdybym tego nie zrobiła, nie zmieniłoby to jednak efektu: ten pierwszy zarezerwowany, a potem wymieniony lot Kijów-Kraków miał odbyć się o 23:15 23 lutego. To był jeden z ostatnich odlotów z Ukrainy do dziś.
Musiałam spełnić ten rozkaz Wszechświata. Musiałam być tam, gdzie byłam, i doświadczyć tego, co przeżyłam – tak jak musiałam zastąpić tą mistyką upadłe filary, na których opierało się moje życie. Dzięki temu jestem teraz w stanie mówić w pierwszej osobie o tym, co stało się po fatalnym telefonie od mojej matki. Odebrałam go, jeszcze leżąc w łóżku, po czym czas stanął w miejscu.
„Julia, córciu, u nas zaczęła się wojna” – powiedziała.
„Co? Wojna? Oficjalnie? Wprowadzili stan wojenny?” – nie mogłam zrozumieć, czy nadal śpię, czy odrzucam rzeczywistość.
„Tak. Słyszeliśmy wybuchy. Nie wiem, co dalej” – usłyszałam. Mój chłopak włączył wiadomości.
„Jedźcie do mnie. Natychmiast” – rzekłam bez namysłu, patrząc na telewizyjny obraz pocisków spadających na Kijów.
„Zobaczymy. Nie martw się, idź do pracy” – uspokajała mnie mama, po czym zaczęła się żegnać.
Po tej rozmowie nic już nie było takie, jak dawniej. Cały mój świat się rozpadł, a ja zostałam w nim nieznośnie bezpieczna. Potem długo wspominałam tamten poranek. Odebrałam telefon o 7:02, podczas gdy pierwsze rakiety spadały na Ukrainę już o piątej czasu lokalnego.
Trzy godziny.
Tyle moja mama czekała, aby do mnie zadzwonić. Podarowała mi ostatnie trzy godziny spokojnego snu w świecie bez wojny.
***
Pierwszy dzień minął tak, jakby mnie nie było. Prawdziwa historia zdawała się rozwijać z kimś innym na pokładzie, więc trudno mi przywołać moje wspomnienia.
Błagałam rodzinę, aby opuściła Kijów, do którego metr po metrze bezlitośnie zbliżały się wojska rosyjskie. W nagłówkach jeszcze nie widniała nazwa Bucza, a moja mama już musiała tłumaczyć mojemu dwunastoletniemu bratu, co to znaczy śmierć – jego starszy o kilka lat przyjaciel, Jarek, został zamordowany w okolicach Kijowa, gdzie odwiedzał babcię. Żył przez kilka godzin po zranieniu, jednak żadna pomoc nie dotarła na czas. Śpiesząc na ratunek, rodzice Jarka znaleźli się pod ostrzałem Rosjan. Przyjechali na pogrzeb własnego dziecka.
„To rany Jarka nie da się wyleczyć? Jest martwy na zawsze?” – dopytywał mój brat.
„Tak, synu, na zawsze… Niestety taka jest prawda…”.
Najtrudniejszym pytaniem okazało się: „Dlaczego?”. Jesteśmy świadomi, że tragiczne wypadki się zdarzają, lecz zawsze jest jasna przyczyna – pijany kierowca na drodze czy pechowa wycieczka ekstremalna. Nawet jeśli nie chcemy go zaakceptować, podświadomie znamy wyjaśnienie. Ale jak wyjaśnić dziecku, że jego przyjaciel został zabity przez Rosjanina tylko dlatego, że jest Ukraińcem? Że zabijają nas tylko dlatego, że jesteśmy inni i nie chcemy zamazać tej różnicy?
Strach przed podobną śmiercią przekonał moją matkę. W drugim dniu wojny wyjechała samochodem razem z babcią, bratem oraz mamą i siostrą mojej przyjaciółki Kiry, która od kilku lat mieszkała w Niemczech.
„Chyba nigdy nie będę potrafiła odpowiednio odwdzięczyć się waszej rodzinie. Nic nie przebije ratowania życia” – mówiła mi Kira. Byłaby w stanie oddać wszystko, aby zamienić się miejscami z bliskimi, którzy byli tam, po drugiej stronie granicy. Zresztą, podobnie jak ja. Starałam cieszyć się drobnostkami – moja rodzina była już w połowie drogi do bezpieczeństwa. Kilka godzin po wyjeździe szczątki rakiety spadły na ich blok.
Pozwolenie na rozpacz? Nie miałam go również w pracy. Jako jedyna członkini zespołu, która znajdowała się poza strefą działań wojennych, musiałam wziąć odpowiedzialność za wszystkie zadania. Amerykańskich klientów naszej technologicznej firmy interesował wyłącznie działający produkt, a nie okoliczności życia jego bezosobowych twórców. Tyle tylko, że zachowałam się jak człowiek: nie potrafiłam skupić się na czymkolwiek innym oprócz ucieczki mojej rodziny. Byli w drodze cztery dni – tyle trwała teleportacja do miasteczka w obwodzie lwowskim, które stanie się ich schronem przez długie miesiące do odsunięcia zagrożenia od granic Kijowa. To sumienie nie pozwoliło im opuścić kraju, lecz podejrzewam, że dla podjęcia tej decyzji znaczenie miała także odrobina niepewności.
„Nie mogę wyjechać za granicę” – mówiła mi mama. „Niczego tam nie znam. Ponadto muszę pozostać w Ukrainie, by wykonywać swoją pracę. Tu jest mój dom, będę tu do końca”.
Jako księgowa przez całą drogę martwiła się, aby nie zostawić ludzi bez pieniędzy w takim czasie: „Potrafię wykonać swój obowiązek. Kim będę, jeśli przestanę to robić?”.
Zatrzymywała się na poboczu autostrady, żeby wypłacić klientom pensje. Nie uważała siebie za ofiarę tragedii – robiła wszystko, żeby być ratowniczką. Sama nie płonęła, więc pomagała gasić pożar.
Wkurzało mnie to. Nie rozumiałam, jak można narażać własną rodzinę na ryzyko, aby pomagać innym. Lecz była to zewnętrzna reakcja na wewnętrzną pustkę – w głębi duszy po prostu nie mogłam zaakceptować własnej bezużyteczności. Komu jest potrzebna testerka inteligentnych dzwonków dla amerykańskich domów, gdy domy w twojej ojczyźnie są niszczone i okradane, a ich mieszkańcy – gwałceni i mordowani?
Gdyby moja praca była potrzebna, robiłabym to samo, co moja matka. Bez dyskusji. Okazało się jednak, że zawód, do którego tak długo się uczyłam, zupełnie nie nadawał się na czas wojny. Poczułam, że zmarnowałam życie. To, które było przed wojną.
Trzeciego dnia chwilowo udało mi się wydostać z tego stanu: grupa wolontariuszy poszukiwała chętnych do zakupu leków dla rannych ukraińskich żołnierzy i dostarczenia paczki na granicę.
„Ja mogę” – odpisałam na czacie, ale dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, że nawet to zadanie jest ponad moje możliwości. Nie miałam prawa jazdy, a trzeba było dojechać aż do samego punktu granicznego, nie mówiłam na tyle dobrze po polsku, by skutecznie porozumieć się z aptekarką. Krok po kroku życie traciło sens, a wojna podważała poczucie własnej wartości.
„Chyba masz szczęście, że byłaś w Polsce przed inwazją” – ta wypowiedź odbijała się echem w mojej głowie. Logika podpowiadała, że powinnam się z nią zgodzić, ale w rzeczywistości to, że wyjechałam do Polski tydzień przed wojną, stało się moim największym żalem.
„Jak sobie radzisz z tym wszystkim?” – pytałam Kirę, która będąc daleko od domu, niosła w sercu podobny ciężar.
„Nie radzę” – odpowiedziała. „Przyszłam do pracy, a wszyscy patrzą na mnie, jakbym była śmiertelnie chora. Ale gdy nabieram odwagi, aby wyrazić swoje uczucia, to nie liczą się z nimi tak samo, jak z uczuciami przyjeżdżających uchodźców. Nie byłam tam. Nie mam prawa głosu”.
„À propos, masz jakieś wieści o Ani?” – dodała po chwili milczenia. „Pisała, że zamierza wyjechać, ale potem nastąpiła cisza”.
„Nie mam pojęcia. Do mnie też się nie odzywała” – odpowiedziałam i zastanowiłam się, który to już był dzień. Podczas wojny czas zdecydowanie płynie inaczej.
24 lutego nasza wspólna przyjaciółka Ania i jej mąż obudzili się od odgłosów wybuchów w Kijowie. Od tego dnia straciłyśmy z nimi kontakt. Wyjaśniałyśmy sobie, że byli zajęci, poza zasięgiem, rozładowały im się komórki… Tyle wymówek, żeby ukryć myśli o najgorszym. Tyle zastępczych formuł na proste stwierdzenie: mieliśmy nadzieję, że żyją.
***
Kolejna chwila radości nastąpiła, gdy mój chłopak zgodził się pomóc mi w zakupie leków i dostarczeniu ich na granicę. Wyjechaliśmy z Krakowa 27 lutego o godzinie 8:03, czyli czwartego dnia wojny. O 10:07 dotarliśmy do Rzeszowa, w którym chcieliśmy znaleźć aptekę – była niedziela, więc stanowiło to pewne wyzwanie. Po drodze dostałam dodatkowe pieniądze od innych wolontariuszy, aby wysłać jak największą paczkę medyczną. Poznałam tych ludzi na czacie dzień przed wyjazdem – wojna uczyniła zaufanie wartością domyślną.
O 11:05 wyszłam z apteki, niosąc pudełko opasek uciskowych. Obok szedł mój chłopak z jeszcze dwoma pudełkami leków. Pamiętam panią aptekarkę. Miała na imię Beata. Przejęła się moją listą niezbędnych rzeczy, jakby wiedziała, dlaczego je kupuję. Wiem, że wiedziała. Nie musieliśmy nic mówić, by się wzajemnie zrozumieć. Jestem wdzięczna tej pani do dziś. Gdyby nie ona, załamałabym się od westchnięć rozdrażnionych klientów czekających w kolejce, aż moje zamówienie zostanie zapakowane. Kolejne przypomnienie, że tutaj życie się nie skończyło, chociaż zaledwie sto kilometrów na wschód na lata zastygł luty.
Nie wiem dokładnie, dokąd trafiła nasza paczka – mogła być przekierowana w dowolne miejsce na ukraińskiej linii obrony. Mam jedynie nadzieję, że pomogła chociaż jednej osobie. Zrobiliśmy to razem: mój chłopak i ja, wolontariusze na granicy i na całej trasie dostawy o długości tysiąca trzystu kilometrów, ci, którzy przekazali nam pieniądze, oraz pani Beata, która bez wahania wykonała swoją pracę.
W podobnym zjednoczeniu udało się załatwić olbrzymią liczbę spraw. Nie martwiło nas wtedy, że większość tych, którym zaufaliśmy, poznaliśmy tego samego dnia. Walczyliśmy razem o wolność. Wolność naszą, naszych rodzin, naszych krajów i ewentualnie całego świata. Wolność do powrotu do domu i bycia sobą. Nie płonęliśmy, więc pomagaliśmy ugasić pożar – ta solidarność jest nie do pojęcia dla wroga. To jeden z powodów, dla których Ukraina pozostaje niepokonana. I w jakimś sensie wolna.
***
O godzinie dwunastej, po przekąsce zjedzonej przez chłopaka (sama nie pozwalałam sobie na takie drobiazgi jak obiad), wyruszyliśmy w kierunku punktu granicznego Medyka-Szeginie. W sumie na granicy polsko-ukraińskiej było osiem otwartych punktów. Nigdy nie przypuszczałam, że pewnego dnia nauczę się nazw ich wszystkich, wraz z przybliżonym czasem przejścia.
O 13:52 dostarczyliśmy leki do wskazanego miejsca w obozie wolontariuszy, który znajdował się tuż przed granicą. Nie udało się dojechać tam bezpośrednio samochodem – ostatnie kilkaset metrów ochraniała policja. „Zbyt dużo ludzi” – mówili funkcjonariusze. „Proszę zaparkować obok sklepu. Resztę drogi muszą państwo przejść pieszo”.
Mimo lutowego chłodu i deszczu przy granicy faktycznie było mnóstwo ludzi: wolontariuszy, uchodźców, dziennikarzy, przewoźników, oczekujących rodzin i wszystkich tych, którzy przybyli, bo po prostu nie mogli postąpić inaczej. Gubiłam się w mieszance języków: polskim, ukraińskim, rosyjskim, angielskim… Cały świat wydawał się zebrany na tej granicy; tylko mój świat znajdował się po jej drugiej stronie.
O 14:18 napisałam na grupie, że leki zostały dostarczone. Opisałam całe to doświadczenie dla innych chętnych do pomocy – nikt nie był pewien, że się uda, więc mój mały sukces brzmiał jak pewnego rodzaju niespodzianka.
Dostałam wiadomość: „Jestem w pociągu do Przemyśla, razem z siostrą mojego męża. On sam nie może wyjechać, bo obowiązek wojskowy. Według rozkładu mamy tam być o piętnastej”.
To była Ania.
„Jesteśmy blisko. Odbierzemy was” – odpisałam, oddychając z ulgą. Zegarek wskazywał 14:20, a mapa radośnie pokazywała, że stacja Przemyśl Główny jest tuż obok.
Postanowiliśmy czekać.
***
20:39, pociąg Ani nadal był w drodze. Jej telefon i wszystkie baterie najwidoczniej się rozładowały, bo przestała odpowiadać na wiadomości.
„Siedzimy na podłodze. Wagon jest strasznie zatłoczony” – pisała.
„Stoimy przy granicy”.
„Toaleta nie działa, ale wypuszczają nas na ulicę, żebyśmy mogli załatwić swoje potrzeby”.
„Mieszkańcy tutejszej wioski przynieśli nam wodę, to już trochę pomaga”.
„O, jak się cieszę, że nie mam wielkiego bagażu… Ale żałuję, że nie zabrałam ze sobą skondensowanego mleka”.
Takie były jej ostatnie wiadomości tego dnia.
Na widok kolejnego przybywającego pociągu pobiegliśmy z chłopakiem na stację. Już kilka razy tak pędziliśmy w nadziei, że akurat z tego pojazdu wysiądzie moja koleżanka. Z pewnością nikt nie był zorientowany w chaosie licznych kursów ewakuacyjnych, więc trudno było stwierdzić, który to pociąg dojeżdża na jedyną stację w Polsce, na której tory odpowiadają ukraińskim (czy raczej: radzieckim) standardom kolejowym. Aby tylko w środku byli ludzie.
„Średni czas opóźnienia wynosi szesnaście godzin” – powiedział wolontariusz na dworcu, kiedy znowu nie znaleźliśmy Ani wśród pasażerów. „W tych dniach to niestety norma. Granicę przekraczają naraz miliony ludzi”.
„To jeszcze nie tak długo czekamy”, pomyślałam, patrząc na ludzi, którzy wyszli po kontroli paszportowej. To naprawdę nie miało znaczenia, kim byłeś w życiu przed wojną – teraz w zatłoczonych wagonach bez jedzenia i toalety wszyscy okazali się równi. Wojna zmiotła wszystkich na ziemię: rosyjskie rakiety nie dbają o to, czy jesteś bogaty, czy biedny, stary czy młody, rozważny czy naiwny. Na swojej drodze zabijają każdego bez wyjątku.
Widziałam starszą panią w futrze i z wielką walizką. Po wyjściu z peronu pełna gniewu zapytała mnie, jak dojść do kolejnego pociągu. Rozumiałam, że nie była oburzona na mnie, była wściekła na rozpoczętą przez Rosję wojnę – jedyną nienormalną rzecz w całej tej sytuacji.
Inna pani w dojrzałym wieku opuściła dworzec, trzymając jedynie plastikową reklamówkę, która zawierała cały jej bagaż. Nie miała telefonu, ale numer swojego wnuka, który na nią czekał, znała na pamięć. Prosiła wolontariuszy, aby do niego zadzwonić. Była pełna optymizmu: nie wątpiła, że się odnajdą.
Nie wiem, jak skończyła się jej historia – zgubiłam ją w tłumie. Wyobrażam sobie tylko, jak musiała się czuć jej rodzina, czekając na babcię w tragicznej niepewności, która wydawała się trwać wieczność. Ale my byliśmy po tej stronie granicy, bezpieczni, więc naszym bólem nie warto się przejmować. Mogliśmy tylko wierzyć, że nasza pomóc się liczy, że robimy wystarczająco dużo i że przetrwanie tego piekła to też poważne zadanie.
Czekając na Anię przy dworcu, spotkałam również jedynych pasażerów jadących nie do Przemyśla, a do Ukrainy – grupę ukraińskich mężczyzn, na pierwszy rzut oka wyglądających na robotników pod czterdziestkę. Zapytali mnie, jak wejść na peron. Zabrzmiało to tak gniewnie, że aż dostałam dreszczy. „Jedziemy na wojnę” – dodali, zobaczywszy moje przerażenie. Znowu zrozumiałam, że nie był to gniew skierowany przeciw mnie – była to uzasadniona złość żołnierzy, którzy jechali bronić swojego kraju. Mogli zostać w bezpiecznym miejscu, ale podjęli jedyną akceptowalną dla siebie decyzję. Podziwiałam ich odwagę, determinację, a nawet wściekłość. Brakowało mi tego, aby dołączyć się do walki. Nie czułam się też jednak ofiarą, do tego brakowało mi cierpienia. Byłam gdzieś pośrodku, tylko że w tym środku była przepaść.
Wojna wprowadziła w naszym życiu wiele sprzeczności, rozrywając na kawałki naszą tożsamość. Ale paradoksalnie dodawała nam też sił, nie dopuszczając bezczynności – dlatego tej nocy z 27 na 28 lutego 2022 roku siedzieliśmy z moim chłopakiem na stacji Przemyśl Główny, nie pozwalając sobie na powrót do ciepłej pościeli. „W pociągu Ania ma dużo gorzej” – zapewnialiśmy siebie. „Czy masz prawo narzekać, że nie możesz spać w zamarzniętym samochodzie?” – to pytanie dręczyło mój umysł.
Od tamtego momentu miało minąć jeszcze dużo czasu, zanim zrozumiałam ironię swojego podejścia. Twierdziłam, że walczymy o wolność, jednak sama nie dawałam sobie wolności do przeżywania bólu. Nie pasowało do mnie określenie „uchodźczyni”. Nie „uchodziłam” przecież od żadnych fizycznych ataków ani prześladowań; nie wysiadłam z pociągu jak inni; nie doświadczyłam tego aktu wymuszonego przemieszczenia z powodu realnego zagrożenia. Uciekłam jedynie przed złudzeniem – przed prawdopodobieństwem tego, że to zagrożenie nastąpi. Według polskiego prawa nie zostałam zakwalifikowana do ochrony czasowej. Na przeszkodzie stała mi jedna pieczątka w paszporcie, która świadczyłaby o tym, że przekroczyłam granicę Polski po 24 lutego 2022, a nie tydzień wcześniej. Fatalny stempel dzielił Ukraińców na ofiary i nie-ofiary. Należałam do tych drugich. W każdym z wyników tej – raczej binarnej – klasyfikacji nie miałam dokąd wracać – rosyjskie wojska otoczyły moje miasto. Lecz w tym szczególnym przypadku nie miałam też gdzie zostać – moje życie zdeterminowała przeklęta pieczątka.
Jednak byłam uchodźczynią. Mimowolnie wyjechałam do Polski, uciekając przed wojną, nawet jeśli wtedy istniała tylko w licznych prognozach, w które sama nie chciałam wierzyć.
Wciąż czuję się nieswojo, pisząc te słowa. Nadal mówię sobie: „Nie śmiej narzekać, innym było gorzej”. Lecz nie pozbędę się traumy, jeśli nie uznam jej istnienia. Nie zostanę świadomą członkinią społeczeństwa, jeśli nie zrozumiem, kim jestem i co się ze mną stało. Więc twierdzę: byłam uchodźczynią. Wbrew pieczątce w paszporcie, znajdowałam się w Polsce z powodu wojny. Moje doświadczenie było inne niż doświadczenie moich rodaków w Ukrainie. Ale mój ból również istnieje, tak samo jak ja, jak moja historia oraz mój głos.
Powoli przekształcam się w migrantkę. Buduję w Krakowie moje życie, studiuję, ucząc się wykonywać nowy zawód. A mimo to musiałam pojechać do Ukrainy i wrócić, żeby zdobyć nieszczęśliwy stempel, który nadal definiuje mój pobyt w Polsce. Lecz już nie mnie jako osobę. Przyznaję, że jednak płonęłam, więc musiałam ugasić również swój pożar.
***
Wracaliśmy do Krakowa o szóstej rano. Ostatecznie spędziliśmy z chłopakiem na granicy prawie dwadzieścia cztery godziny, a pociąg Ani przyjechał po trzydziestu godzinach od odjazdu. Tyle trwała ewakuacja – ucieczka od ludobójstwa do nieznośnego bezpieczeństwa.
Po drodze dostałam zwrot pieniędzy za mój zaplanowany na marzec, odwołany lot do Kijowa. Uświadomiłam sobie, że kupiłam bilet w jedną stronę i że jadę do domu, chociaż dopiero półtora roku później potrafiłam tak nazwać to miejsce.
Wszystko zmieniło się bezpowrotnie. W tej chwili.
O świcie.
Imiona osób opisanych w tekście zostały zmienione.
***
Wszystkie „Pamiętniki uchodźcze” dostępne także w wersji e-booka i audiobooka tutaj!
Papierowe wydanie będzie dostępne od stycznia w formie cegiełki na działania Grupy Granica.