„W programie partii Razem próżno szukać komunizmu, a niektóre z ich postulatów wydają się wręcz umiarkowane i zachowawcze” – pisze lewicowy dziennikarz. Młoda lewica ma „rewolucyjne pomysły”, a jej język przypomina propagandę demokracji ludowych – kontruje znana filozofka. Kto ma rację? Czym jest polityczny radykalizm, czy polska lewica pasuje do tego schematu, no i wreszcie: czy jej radykałowie mają jeszcze jakąś polityczną przyszłość?
Czy lewica w Polsce ma jakieś szanse?
Polska nie jest co do zasady państwem przyjaznym lewicy. Ta ostatnia dźwiga bowiem kilka symbolicznych garbów, które ciążą na jej społecznym odbiorze.
Pierwszy to bagaż historii – ciężar autorytarnego realnego socjalizmu, dyktatury podtrzymywanej radzieckimi czołgami. To nie lewica trzydzieści lat temu przyniosła nad Wisłę demokrację i niektórzy z lubością jej to wypominają.
Garb drugi to niesprzyjająca geografia. Statystycznie 4 na 10 Polaków to mieszkańcy wsi, a w miastach liczących sobie 100 tys. mieszkańców mieszka raptem nieco ponad jedna czwarta z nas. Małomiasteczkowe i wiejskie społeczeństwo wbrew utyskiwaniom neoliberałów wcale nie jest pogrążone w odmętach postsowieckiego kolektywizmu. Jest dokładnie na odwrót. To byt mocno indywidualistyczny, co wynika z charakterystyki osadnictwa o mniejszym zagęszczeniu czy z modelu pracy w rozdrobnionym rolnictwie. A w związku z tym wsi i miasteczka są mało przyjazne lewicy – dziecku urbanizacji i wielkomiejskiej industrializacji.
No i, last but not least, garb trzeci, czyli wysoki poziom religijności polskiego społeczeństwa. Martina Klicperová-Baker i Jaroslav Koštál, czescy badacze społeczeństwa obywatelskiego, skonstatowali przed paroma laty, że o ile za zwolenników zsekularyzowanej demokracji można uznać około 5 procent Polaków, to grupa demokratów religijnych jest już pięć razy większa. To wskazywałoby na przewagę nie tylko autorytarnych populistów, ale i chadecji, a nie na potencjał dla wzrostu partii lewicowych.
Historyk lewicowej polityki Rafał Chwedoruk od lat wskazuje zatem, że z punktu widzenia kalkulacji wyborczych odtwarzanie w Polsce zachodniego modelu socjaldemokracji nie mogło się opłacić. Z tej perspektywy postkomunistyczna część polskiej lewicy tylko wtedy miałaby szansę powielić sukcesy wyborcze wielu ruchów Europy Środkowo-Wschodniej, gdyby w III RP konsekwentnie odwoływała się do zachowawczego, konserwatywnego światopoglądowo politycznego sentymentu własnego elektoratu za czasami sprzed 1989 roku. Proeuropejski kurs SLD nie był dla tej formacji zbyt szczęśliwym wyborem i również w tym kontekście szukać można przyczyn jej spektakularnego upadku półtorej dekady temu.
Z drugiej strony społeczne uwarunkowania polityki nie są niezmienne, skoro wygrana Roberta Biedronia w Słupsku w 2014 roku teoretycznie nie miała prawa się zdarzyć. Podupadłe byłe miasto wojewódzkie i „garnizonowe” to naturalny wyborczy klient postkomunistycznego SLD, ale już niekoniecznie najbardziej znanego w Polsce geja, na dodatek partyjnego spadochroniarza.
Wydaje się, że ten pozornie nieprzystający do warunków średniego miasta radykalizm przyniósł oczekiwaną przez wyborców zmianę, bo ich zdaniem mógł zlikwidować przegniły układ lokalnej polityki. Podobnie zaczęła się kariera obecnego prezydenta Ukrainy, zbliżone tendencje widać w czeskim życiu publicznym. W Polsce jeden z takich deklaratywnych outsiderów – Paweł Kukiz – dobił do 21 procent w wyborach prezydenckich. Nawet Robert Biedroń, kontrowersyjny dla niektórych lewicowiec, zdołał odegrać taką rolę.
Radykałki i ekstremiści
Z puntu widzenia nauk politycznych radykalizm i ekstremizm to nie to samo. O ile ekstremizm jest uniwersalny, czyli wyraża poglądy skrajne w różnych konfiguracjach politycznych, to radykalizm ma już charakter kontekstualny. Niegdysiejsi radykałowie i radykałki z czasem przejmują pozycje ruchów zachowawczych. Albo na odwrót, społeczeństwo staje się bardziej konserwatywne i za radykalne uznaje rozwiązania niegdyś oceniane jako umiarkowane.
Przykłady? Lech Wałęsa wpinał w klapkę Matkę Boską, ale to raczej dzisiejsza lewica, w której bloku są przecież również jego dawni rywale, sięga dzisiaj po postulaty pierwszej „Solidarności”. Czy środowisko Lewicy Razem to umiarkowana europejska socjaldemokracja, a niektóre jej postulaty nie wykraczają poza konsensus akceptowany nawet przez zachodnich konserwatystów? Jak najbardziej! Czy nazywanie środowiska Adriana Zandberga mianem skrajnej lewicy i radykałów nie jest więc na wyrost? To się nie musi wykluczać. Ten, kto przesuwa granice politycznego spektrum na swoją stronę, jest bowiem z definicji radykałem. Radykalność nie jest z punktu widzenia politologii terminem pejoratywnym. Nie każda skrajność to od razu ekstremizm, tak jak i polityczne centrum to niekoniecznie synonim rozsądku i słuszności. Polityczny środek nie jest też stały.
O zacietrzewieniu klasyfikacyjnym świadczy coś zupełnie innego, czyli wystawianie certyfikatów lewicowości i prawicowości na kanwie własnych upodobań. Etykiety lewicy i prawicy obejmują bowiem szerokie gamy poglądów. W naukach o polityce są znanymi od czasów Maxa Webera „typami idealnymi”: orientacyjnymi kategoriami, rzadko przejawiającymi się w krystalicznie czystej formie. Dla badacza systemów partyjnych równie niepoważne będą pohukiwania wielu libertarian o socjalizmie w polityce PiS, jak i odmawianie prawa do lewicowości politykom Wiosny, bo na początku używali łatki postideologicznego „progresywizmu”.
Ciekawym kryterium jest podział partii i frakcji unijnych. W takim ujęciu PO okazuje się wcale nie być partią liberalną (bo to frakcja na przykład macronistów), tylko konserwatywną i chadecką, jako członkini Europejskiej Partii Ludowej. Jest więc polityczną sojuszniczką nie tylko partii Merkel, dla której niemieccy liberałowie z FDP bywają co najwyżej koalicjantami, ale też Berlusconiego i Orbana. Dawniej w tym samym bloku działali nawet brytyjscy konserwatyści i śmiertelny wróg Platformy – PiS.
Żonglowanie etykietą lewicowego ekstremizmu to też sposób dezawuowania przeciwnika. Przykład używany już w języku codziennym to „lewactwo”. Ta pejoratywna, depersonifikująca maczuga była stosowana zarówno przez komunistów z PZPR, prawicę wszelkich odmian, jak też zadeklarowane liberałki i liberałów. Przed 1989 rokiem była to zbiorcza metka, którą zwolennicy komunizmu wedle radzieckiej linii przyklejali lewicowym konkurentom. Ówcześni politolodzy wymieniali cztery takie grupy – anarchistów, maoistów, „nową lewicę” i trockistów. W III RP wszystko się jednak pomieszało i „lewakiem” zostawał już każdy. Obok tych dotychczasowych – także wrodzy im twardogłowi członkowie PZPR czy ludzie z prawej strony, aż po narodowców. Leszek Balcerowicz, sam wyzywany od „lewaków”, ukuł termin „lewoprawica” i napisał wstęp do polskiego wydania książki „Lewicowy faszyzm”. Były przywódca liberalnej Unii Wolności nie zająknął się nawet, że amerykański oryginał tego paszkwilu to dosłownie „Liberal Fascism”.
Wielkie spory i małe segmenty
Dwie dekady temu umiarkowana socjaldemokracja potrafiła sięgnąć po władzę równocześnie w Niemczech, Francji, Włoszech, Wielkiej Brytanii i Polsce. Tryumfy święciła wtedy koncepcja „trzeciej drogi”. Zdaniem ideologa jej brytyjskiego odłamu, Anthony’ego Giddensa, w stosunku do państwa opiekuńczego lewica „powinna zgodzić się z częścią uwag krytycznych, jakie padają ze strony prawicy”. Wtórował temu laburzystowski lider Tony Blair, który jeszcze jako lider opozycji wprost chwalił część reform rządu Thatcher.
Dzisiaj jedynym dużym państwem w UE z socjaldemokratycznym rządem, na dodatek mniejszościowym, jest Hiszpania. Koalicjantem jest w nim Unidas Podemos, odleglejsza od centrum lewica, która kilka lat temu bezskutecznie próbowała przejąć rolę głównej lewicowej siły. Przedstawiciele stronnictw bardziej radykalnych od międzynarodówki socjaldemokratów skupionej w Partii Europejskich Socjalistów własny rząd zdołali w minionej dekadzie sformować jedynie w Grecji.
Lewicowi radykałowie w Polsce też postawili na kooptację z umiarkowanymi konkurentami. W pewnym sensie jest to powtórka z historii jednej z ciekawszych polskich partii lat 90., dziś coraz bardziej zapomnianej – Unii Pracy.
UP i Razem zyskiwały popularność w podobny sposób: jako kontroferty dla postkomunistycznej lewicy (w UP działali wspólnie ludzie z „Solidarności” i PZPR), w warunkach upadku dotychczasowego układu władzy (w 1993 roku postsolidarnościowego, w 2015 roku PO–PSL) i na fali korzystnych medialnych zbiegów okoliczności (odpowiednikiem słynnej debaty Zandberga było zebranie 1,3 mln podpisów w sprawie referendum aborcyjnego przez tak zwane komitety Bujaka). UP też długo odmawiała SLD współpracy, godząc się na nią dopiero postawiona przed ścianą przez wyborcze porażki. W 1997 roku ówczesny lider partii, Ryszard Bugaj, był pewien przekroczenia progu, ale skończyło się na 4,74 procent. Spot, w którym kandydaci partii wychodzili kolejno przed gmach parlamentu, przeszedł do historii pod złośliwą nazwą „Ryszard Bugaj wyprowadza Unię Pracy z polskiego Sejmu”. W końcu Unia spokorniała albo – jak twierdzą złośliwi – została zwasalizowana przez SLD. Zapominają jednak przy tym, że koalicjantką Sojuszu została z pozycji nie siły, tylko leżenia na deskach. W 2001 roku UP weszła dzięki temu do rządu, a jej nowy przywódca Marek Pol został wicepremierem.
Ideologie jeszcze nie całkiem umarły
O tym, że ideologie polityczne jeszcze nie zniknęły, mało co świadczy tak dobitnie jak globalny renesans prawicowego autorytaryzmu. Do lamusa zdają się odchodzić trudno odróżnialne od siebie polityczne ruchy w rodzaju partii typu catch-all, zorientowane na przypodobanie się wszystkim możliwym wyborcom, takie jak „trzecia droga”. Nawet jeśli wyrazistość ideologiczna wynika z cynicznego dzielenia wyborczego tortu, jak w przypadku strategii PiS. Łamanie strajków nauczycielek i rezydentów to wszakże bezwzględna kalkulacja interesów wyborczyń własnych i konkurentów. W tym wypadku rachunek był oczywisty: nauczyciele i lekarki (klasyczne zawody inteligenckie) to tradycyjny elektorat PO. Występowanie na konwencjach Platformy Sławomira Broniarza – przewodniczącego Związku Nauczycielstwa Polskiego, który jest największym w Polsce branżowym związkiem zawodowym – to nie przypadek.
Podobnie udaną segmentację elektoratu przeprowadziła w wyborach parlamentarnych Lewica. Oficjalna opowieść o jej „trzech pokoleniach” brzmi śmiesznie, gdy sprawdzimy metryki Zandberga i Biedronia. Różnicę trzech roczników trudno przecież uznać za generacyjną. Hasło z sukcesem połączyło jednak elektorat, w którym wyróżnić można tak odmienne segmenty jak emerytowani i raczej małomiasteczkowi mundurowi postkomuniści czy młode feministki z największych miast. Cytowany już profesor Chwedoruk przed wyborami wieszczył w mediach, że komitet nie ma co „marzyć” o osiągnięciu 8 procent. Finalnie było prawie 13 procent, a cały blok zyskał około 660 tys. wyborców wobec poprzedniej elekcji, czyli prawie trzy razy więcej niż sojusz zbudowany wokół PO.
Można stąd wyciągnąć wniosek, że jeżeli lewica nie chce odejść w polityczny niebyt, nie powinna tonąć w jałowym i niejasnym sporze o to, którą jednolitą strategię wybrać – umiarkowanie czy radykalizm. Obie już się nie sprawdziły. Epoka kampanii permanentnej i personalizowanego marketingu to czas, kiedy liczy się różnicowanie przekazu i umiejętność docierania do różnych grup wyborczych.
Lewica typu catch-all próbowała jednocześnie mówić do wszystkich, czyli do nikogo. Lewica różnych segmentów stara się mówić w różny sposób do różnych ludzi. Czy ta strategia się powiedzie? To wyzwanie, ale dające nadzieję na upragnione odzyskanie tych wyborców, którzy od półtorej dekady w wyborach decydują się albo na pozostanie w domu, albo na chadecką konkurencję. Uda się, jeśli rozkrok między skrzydłami Platformy będzie zbyt duży (na korzyść PO przemawia natomiast polaryzacja systemu partyjnego na zwolenników i przeciwników „dobrej zmiany”). Fakt, że lewica odbiła się od pozaparlamentarnego dna, że budzi sympatię w pokoleniu młodych kobiet i że po raz pierwszy od dawna odnotowała wzrost liczby wyborców, pozwala jej spoglądać w przyszłość z pewnym optymizmem.
*
Korzystałem z następujących źródeł:
L. Balcerowicz, „Słowo wstępne: Goldberg odkłamuje historię i język”, [w:] J. Goldberg, „Lewicowy faszyzm. Tajemna historia amerykańskiej lewicy od Mussoliniego do polityki zmiany”, Zysk i S-ka, Poznań 2013.
T. Blair, „Trzecia droga. Nowa polityka na nowe stulecie”, [w:] T. Kowalik (red.), „Spory wokół Nowej Trzeciej Drogi”, Wydawnictwo Naukowe Scholar, Warszawa 2001.
A. Giddens, „Trzecia Droga. Odnowa socjaldemokracji”, Książka i Wiedza, Warszawa 1999.
M. Klicperova-Baker, J. Kostal, „Toward empirical assessment of the European demos and public sphere: comparing democratic value orientations of citizens and elites”, [w:] H. Sicakkan (red.), „Integration, Diversity and the Making of a European Public Sphere”, Edward Elgar, Northampton 2016, s. 183–208.