Płacz i zgrzytanie rzeczywistości. Jak uniknąć religijnej neurozy?

Lęk jest jedną z podstawowych emocji towarzyszących człowiekowi od zawsze. Może być związany z relacjami, niepewną przyszłością (także eschatologiczną), nowymi doświadczeniami. Opowiedziała o tym podczas Forum „Obecni w Kościele” Kongresu Katoliczek i Katolików Angelika Szelągowska-Mironiuk. W wykładzie „Mapa religijności neurotycznej” wskazała, że sam lęk nie jest czymś negatywnym, ale koncentracja na nim może prowadzić do zaburzeń osobowości i krzywdzenia innych. Wskazywała, że zdaniem psychologów każda duchowość jest w jakimś stopniu neurotyczna, gdyż ludzka osobowość, w tym sfera duchowa, kształtuje się w istotnym stopniu pod wpływem lęku. Trzeba uważać, aby nie przerodziła się ona w eklezjalną neurozę. Prostym sposobem oceny poziomu neurotyczności w naszym przeżywaniu wiary jest zaś zbadanie motywacji zaangażowania. Bardziej kieruje nami lęk przed złem, karą i grzechem, czy też relacja z Bogiem i Jego miłością? Czy żywimy nadzieję na życie wieczne, czy boimy się strącenia do piekieł? Na ile skupiamy się na grzechu i występku, a na ile na dobrych uczynkach wobec Boga i bliźnich?
I jaki związek istnieje między klerykalizmem i sposobem funkcjonowania wspólnoty a skalą neurotyczności naszej wiary?
Pasterz i stado w ruchu
Religie monoteistyczne odpowiedziały na społeczne i osobiste lęki rozbudowanym systemem prowadzenia. Abram z miejsca swego zamieszkania wyruszał w kierunku, który Bóg mu wskazał. Nie znał docelowego miejsca – zaufał. Uwierzył także trzem mędrcom ogłaszającym mu rychłe nadejście potomka i posłuchał głosu Boga, zabierając Izaaka w nieznane. Wiele pokoleń później lud Izraela wyruszył z Egiptu za Mojżeszem i prowadzącym ich słupem ognia – jednak gdy tylko stracił swojego przewodnika z oczu, zbudował złotego cielca. Zafascynowany tymi wydarzeniami Michel Foucault mówił, że „władza pasterza to władza, której nie sprawuje się nad terytorium, z definicji dotyczy ona stada, a ściślej biorąc – stada w ruchu”. Ponownie przypomina to o historii Mojżesza, który według tradycji midraszowej zostawia stado, by odnaleźć jedną zagubioną owcę. A wszystkie pozostałe zostają ocalone dzięki tej jego gotowości – oddanie i determinacja pasterza jest spoiwem dla stada. Francuski filozof podejmuje próbę interpretacji tej relacji w kontekście całego chrześcijaństwa. Dostrzega jednak bardziej skomplikowaną konstrukcję. Mówi, że „chrześcijańskie duszpasterstwo, w swojej zinstytucjonalizowanej, rozwiniętej i przemyślanej formie, w jakiej występuje począwszy od III wieku, bynajmniej nie było jedynie efektem prostego przeniesienia czy kontynuacji tego, co funkcjonowało jako hebrajska czy, ogólnie, orientalna figura pasterza”. Chrześcijańskie pasterstwo staje się czymś bardziej holistycznym, co dodatkowo wiąże przewodnika ze stadem nicią o niespotykanej dotąd trwałości. Z jednej strony pasterz prowadzi ku zbawieniu, narzuca prawo i uczy prawdy. Z drugiej jednak otwiera się na owce i tworzy z nimi wspólnotę.
Święty Grzegorz Wielki w tekście „Liber pastoralis” tłumaczy, że pasterz musi być świadomy swoich słabości i nie wolno mu ich zatajać przed owcami. W takich okolicznościach nie może być mowy o hipokryzji czy zmowie milczenia. Święty Cyprian czyni przewodnikom wyrzuty, że utracili owce, które zostały im powierzone: „nie opatrzyliśmy ich rannych kończyn, choć dawały nam mleko i wełnę”. Pasterz powinien być gotowy oddać życie za owce, w ten sposób zapewniając im i sobie zbawienie. Za sprawą tych zależności relacja pomiędzy człowiekiem a duszpasterzem staja się nierozerwalna i mistyczna.
W tym ujęciu figura pasterza nie reprezentuje współczesnego księdza, a przede wszystkim Chrystusa, w jakimś, choć nieporównywalnym, stopniu – ze względu na szczególne znaczenie sukcesji apostolskiej dla Tradycji Kościoła – biskupów. Niestety, łatwo jest przenieść w sposób nieuprawniony te zależności na poziom codziennego życia. Działo się tak przez wieki w zakonach, w których bezwzględne posłuszeństwo przełożonym bywało bezwzględną zasadą. W dzisiejszych relacjach pomiędzy duchownymi a świeckimi mamy do czynienia z imitacją tych relacji. Ich powstawanie jest samowolne, zależne od charakteru, działań i poglądów jednostki. Dochodzimy tu jednak do punktu krytycznego: aby tworzyć bezpieczny układ (dusz)pasterski należy mieć zdrowo ukształtowaną, dojrzałą psychikę. Między innymi przez braki w formacji księży, czy wręcz promowanie w seminariach klerykalnego modelu funkcjonowania w Kościele, dochodzi do nierównowagi w relacjach, sprzyjającej nadużyciom i krzywdzie.
Odczuta wina
Religijność oparta na przewadze strachu nie jest wszak zdrowa. Mało w niej wiary w zbawienie, pozytywnego spojrzenia na pasterza. Jest skupienie na złu. Dochodzi do sytuacji, w której utrzymujemy przede wszystkim relację z diabłem, a nie z Bogiem. Wypaczenie to wspierają także kościelne wizje potępienia, modlitwa do Michała Archanioła, militarystyczna narracja o Kościele. W jej ramach zadaniem wiernych jest przede wszystkim zbrojenie się, szykowanie się do walki, tropienie zła i jego popleczników. W nas samych – tu wzrasta poczucie winy – ale także w drugim człowieku. Najczęściej używaną przez szatana bronią są tu oczywiście złowieszcze ideologie, które podstępnie próbują przejąć kontrole nad umysłami i sercami wiernych, a co jakiś czas także nad ich kartami wyborczymi. Czyhające na każdym kroku zło może w każdej chwili dać o sobie znać. Podkręcaniu tej narracji towarzyszy nawet odpowiedni dobór kościelnych pieśni i modlitw.
Ta dziecinna wizja religijności, w której toczy się nieustanna walka między dobrym i złym, a ludzie są w niej jedynie pionkami, wpajana jest nam od najmłodszych lat. Poczucie winy w chwili pierwszej spowiedzi zyskuje formy instytucjonalno-formalne. Obecnie w Polsce toczy się dyskusja nad możliwością zakazu przystępowania do tego sakramentu osób najmłodszych. Przeciwnicy dziecięcej spowiedzi twierdzą, że ich psychika nie jest gotowa na pogłębioną analizę własnego postępowania i odszukania w nim grzechu przy jednoczesnym zachowaniu bezpiecznego dystansu. Uważają, że bardzo młody człowiek nie jest w stanie obronić się przed presją i zostaje zmuszony przez otoczenie do intymnych wyznań. Słowem: stosuje się wobec niego pozostawiającą trwałe ślady przemoc. Obrońcy spowiedzi uważają z kolei, że wszystko zależy od odpowiedniej formacji i wytłumaczenia dziecku zasad, roli i konsekwencji sakramentu. Dla nich spowiedź ma stanowić formę oczyszczenia, a nie traumatyzowania. Do rozważenia mogłoby być indywidualne podejście do każdej osoby, w ramach którego każdy przystępowałby do pierwszej spowiedzi w innym momencie życia.
Ze wspomnianym poczuciem winy trzeba sobie jakoś poradzić. Jeżeli człowiek dorasta w sposób harmonijny, zwiększa swoją odporność, poszerza horyzonty, a jednocześnie pogłębia wiedzę, wówczas ma szansę na pozostanie zarówno w zdrowiu psychicznym, jak i we wspólnocie Kościoła. Ważna jest formacja – odpowiadająca wiekowi i rozwojowi dziecka, młodego, a na końcu dorosłego człowieka. Problem polega na tym, że często nauczanie pozostaje gdzieś w rejonie rysowania chmurek w zeszycie i wizji diabła wyciągającego ręce po naszą duszę. Taka dziecięca koncepcja chrześcijaństwa przestaje odpowiadać skomplikowanej rzeczywistości ludzi dorosłych. Dochodzi do rozejścia ideologii i stanu faktycznego.
Krytyczny moment przypada zazwyczaj na okolice przyjęcia sakramentu bierzmowania – przez niektórych zwanego „sakramentem pożegnania z Kościołem”. Napięcie pomiędzy rzeczywistością a zbanalizowaną ideologią staje się nie do zniesienia i musi dojść do przełomu. Dostępne indywidualnie rozwiązania to: pogłębienie formacji, czyli podciągnięcie teorii pod praktykę; pęknięcie, czyli zerwanie z niedojrzałą teorią religijną i odejście z Kościoła; albo próba zszycia tych niepasujących modeli. W tym ostatnim przypadku może rozwinąć się duchowość neurotyczna, sprzyjająca zaburzeniom natury psychicznej. Może też dojść do infantylizacji w stronę dziecięcej wizji Boga (bozi) albo jakiejś formy militarno-przemocowej, a zatem najbardziej niebezpiecznej dla otoczenia.
Dla osób tkwiących w świecie duchowości neurotycznej, w której strach przed diabłem jest ważniejszy od Bożej miłości, obrzędy mają charakter wysoce irracjonalny. Wraz z procesem dorastania coraz jaskrawsza staje się konieczność wyboru między pozostaniem przy wierze albo jej odrzuceniem. Do tego dochodzi słabe zrozumienie problemu przez duchownych, zazwyczaj nieprzygotowanych na kryzysy tożsamościowe, duchowe i psychiczne wiernych. Także niegotowych na swoje własne problemy, potęgowane przez samotność, poczucie niezrozumienia czy opuszczenia przez środowisko, konflikty z przełożonymi, problemy z własną seksualnością, żałobę.
Myśl jest gdzie indziej
W kwestii podejścia do grzechu i winy jako takiej dopadła nas w Polsce nieznośna półperyferyjność (rozumiana w klasycznym, ale też rozwijanym modelu Immanuela Wallersteina). Przez stulecia istnienia Kościoła, tak wschodniego jak i zachodniego temat ten był zgłębiany w wielu aspektach. Nauka zajmująca średniowiecznych mnichów, starających się odnaleźć równowagę pomiędzy radością życia i czynieniem dobra a unikaniem zła, rachunkiem sumienia i pokutą za grzechy. Tysiące prób zaprojektowania i poprowadzenia dobrego, spójnego życia, wypracowania jak najprostszej drogi do zbawienia – to spędzało sen z powiek twórców reguł zakonnych, duchownych i myślicieli. Jednocześnie we wszystkich tych projektach istotne miejsce zajmował moment śmierci jako upragnionego spotkania z Bogiem. Chrystus miał powrócić wszak jeszcze za życia Apostołów. Jednak przewidywania te się nie sprawdziły i trzeba było poradzić sobie z Jego przedłużającą się nieobecnością. Skomplikowanie otaczającego chrześcijan świata wymagało z kolei dodatkowych interpretacji. Rozbudowane zostały koncepcje piekła, diabła i grzechu, co służyć miało z jednej strony tłumaczeniu skomplikowanej rzeczywistości, z drugiej utrzymywaniu dyscypliny, a co za tym idzie – władzy. Tu jednak konstrukcje polityczne znacząco zmieniły się od czasów Rewolucji Francuskiej. Nie ma już miejsca na „państwo kościelne”, w którym można w feudalnym układzie sterować populacją, wymuszając na niej konkretne zachowania. Wraz z nadejściem demokracji (szczególnie w jej liberalnej postaci), dawna konstrukcja zarządzania za pomocą lęku przed winą i karą stała się absurdalna. Tymczasem w polskich, półperyferyjnych warunkach jakby ten cały wielowiekowy namysł nie zaistniał, a struktury feudalne próbują wygodnie rozsiąść się na wyśnionym tronie.
Przez zespolenie nauki Kościoła z bieżącymi wydarzeniami politycznymi następuje nie tylko infantylizacja samego chrześcijaństwa. W tej sytuacji przeciwnicy polityczni zaczynają być traktowani jak wrogowie wiary, a osoby popierające tę samą partię – jak współwyznawcy. Każdy aresztowany ksiądz musi być w tej optyce niewinny i prześladowany, a każdy poseł drugiej strony staje wrogiem Kościoła i sługą diabła. Tego typu narracje można rozwijać w nieskończoność: „naszych” porównując do świętych męczenników, „tamtych” do zbrodniarzy i ludobójców. Prędzej czy później staje się to jednak nie do zniesienia. Huśtawki nastrojów i poczucie uczestnictwa w codziennej wojnie religijnej muszą wywoływać poważne zmiany w psychice wyznawców – jeśli oczywiście traktują całą te sprawę poważnie. Uczestnik takiego sporu politycznego musi zatem popaść w psychiczne zaburzenia – choćby i łagodne – albo wypracować sobie pancerz w postaci cynizmu, który jak kostium umożliwi mu odgrywanie roli. Zarówno polityka, jak i religia, stają się wówczas słabym przedstawieniem, w którym poważni ludzie nie powinni brać udziału. Mieszanie porządku politycznego i religijnego stanowi truciznę, pod wpływem której wygasa w ludziach zainteresowanie i państwem, i Kościołem.
Z podobnych mechanizmów korzysta Donald Trump. Wychowany w protestanckiej rodzinie, pod wpływem charyzmatycznego pastora Normana Vincenta Peale’a, z którego nauk korzystała cała rodzina Trumpów w latach 50. i 60. XX wieku, uważa, że los znajduje się całkowicie w naszych rękach. Nasze powodzenie świadczy zaś o sprzyjaniu nam przez Boga doceniającego to, co z tym losem robimy. Tak, jakbyśmy swoim działaniem wstecznie pisali plan, który Bóg dla nas przewidział. Stajemy wówczas paradoksalnie na Jego miejscu. Ta „potęga pozytywnego myślenia” miałaby w magiczny sposób zmieniać rzeczywistość. Jeśli coś układa się nie po naszej myśli – tym gorzej dla rzeczywistości. Zdaniem Małgorzaty Jacyno „przekonanie o tym, że się mimo przegranej wygrało, jest charakterystyczne dla imaginarium religijnego”. Oto przecież przegrany w 2020 roku Trump był przekonany o swoim zwycięstwie – prawdopodobnie szczerze. Wybitna socjolożka nazwała to zjawisko utratą parytetu rzeczywistości. To przeniesienie na polityczny grunt słów „choćbyś i umarł, żyć będziesz”. Przy takim podejściu zamach podczas ostatniej kampanii prezydenckiej i powrót Trumpa do władzy są jak zaplanowana przez kogoś „na górze” droga bożego pomazańca. W tej sytuacji nie ma już wyborców, są wyznawcy, a każda decyzja zaczyna nosić znamiona nadprzyrodzonego natchnienia. Odpowiednio negatywnie mówi się też o politycznych przeciwnikach, ich wyborcach i wszystkich tych (na przykład uchodźcach), których akurat weźmie sobie na cel ów namaszczony.
Dokąd pójdziemy?
Bo w ludziach, bez względu na epokę oraz sytuację, w której się znajdą, pozostaje naturalna potrzeba religijności. Służy ona między innymi zagospodarowaniu lęku – przed trudami życia, niepewną przyszłością, śmiercią, życiem po niej. Jak przekonywał podczas ostatniego Forum „Obecni w Kościele” światowej sławy amerykańsko-irański religioznawca Reza Aslan, to ateizm jest postawą wyuczoną. Małe dziecko, zanim zostanie poddane procesowi edukacji i zacznie rozmyślać nad obecnością Boga, potrafi prowadzić dialog ze zmarłymi członkami rodziny. Dla niego naturalne jest, że babcia przeniosła się do innej rzeczywistości, przygląda się nam, a my możemy łączyć się z nią myślami. Swoiste świętych obcowanie jest jednym z pierwszych ludzkich doświadczeń, zanim w ogóle usłyszą o chrześcijaństwie czy innej religii.
Ludzie w Polsce odczuwają coraz więcej lęków, związanych z nieludzkim systemem społeczno-ekonomicznym. Wypaleni zawodowo, złamani, obciążeni kredytami, wydatkami i zmartwieniami dnia codziennego. Nieustannie oszukiwani przez plutokratów, banksterów, oligarchów, polityków. Oszukani także przez biskupów, kardynałów, prałatów, duchownych. Zmuszeni do zaspokajania wszystkich swoich podstawowych potrzeb na własny rachunek, bo w świecie powszechnej prywatyzacji nie mają już oparcia w instytucjach. Trwający w kryzysie relacji potęgowanym przez nowe technologie, pandemię, izolację. A za granicą wojna.
W takich okolicznościach lęk, który sprzyja występowaniu kryzysów psychicznych, wzrasta. Nie istnieje jednak oczywista odpowiedź na pytanie, gdzie można znaleźć ratunek. Sprawa staje się dodatkowo poważna, gdy kryzysowi psychicznemu ulegają nasze dzieci i wnuki. Tu leczenia nie można odkładać. Kogo stać, rusza więc na terapię. Ci, których nie stać, albo nie wiedzą, co można zrobić z trapiącymi ich lękami i problemami, pozostawieni są sami sobie. Zamknięci we własnych głowach, domach, małych społecznościach. Potrzebują ratunku, którego nie znajdują. Pomocy w takiej sytuacji mogliby szukać w lokalnym kościele. Jeżeli jednak trafią tam na biurokratę, nieczułego duchownego, albo takiego, który uwikłał się w politykę, może nawet kogoś skrzywdził, sytuacja jedynie się pogorszy. Nie idą więc. Trafią zapewne w ręce jakichś internetowych szarlatanów, lokalnych trumpów i krzewicieli teorii spiskowych, poukrywanych w różnych zakamarkach internetu. Staną się pożywką dla polityków, ludzi od ciemnych interesów albo po prostu rosyjskich botów. I będzie tylko gorzej.
Każda osoba bacznie obserwująca codzienne życie parafii, zwłaszcza w dużych miastach, musi dostrzec wyrazistą obecność, może także nadreprezentację, osób z widocznymi zaburzeniami psychicznymi wśród osób pojawiających się w obrębie budynków sakralnych, a także przychodzących na różnego rodzaju wydarzenia. Często połączone jest to z innymi wykluczeniami, jakich te osoby doświadczają, jak choćby kryzys bezdomności. Istnieje bowiem inny trop, łączący tę obecność z otwartością i stabilnością samej instytucji Kościoła katolickiego, zwłaszcza w zestawieniu z przeżywającymi kryzys instytucjami publicznymi. W epoce późnego kapitalizmu, świecie wszechobecnej prywatyzacji i urynkowienia, drastycznie zawęża się przestrzeń publiczna, w której można przebywać bez spełnienia określonych, najczęściej finansowych kryteriów. Trzeba jednak przyznać, pamiętając oczywiście o licznych patologiach kościelnego systemu finansowego, że wciąż można przebywać w świątyni bez płacenia za to miejsce, a pomoc tak duchowa, jak i materialna jest tu bezpłatna. To niezwykle ważne. W wielu miejscach w Polsce ludzie zachowują pozytywne zdanie o Kościele, które przekłada się choćby na ich polityczne wybory, właśnie z powodu strachu przed wyrwaniem z lokalnej społeczności ostatniego miejsca wspólnego, likwidacji ostatniej prawdziwej instytucji publicznej.
Przynależący i zaangażowani
Kościół i chrześcijaństwo mogłyby stanowić część odpowiedzi na wyżej opisane problemy. Mają do tego narzędzia, teoretycznie dosyć spójną naukę ugruntowaną setkami lat praktyki, wreszcie, jak wiele i wielu z nas wierzy, obecność Ducha Świętego. Problem polega na tym, że na skutek pewnego uwiądu oraz uwikłania w bieżące, partykularne interesy, kariery i zależności nie próbują takiej odpowiedzi zaproponować.
W ostatnim czasie przeprowadziłem kilka rozmów z warszawskimi nastolatkami, którzy mieli do czynienia z Kościołem. Część z nich nadal praktykuje. Pytałem, jak ich zdaniem chrześcijaństwo wpływa na kryzys psychiczny młodego pokolenia. Bo, że z krytyczną sytuacją mamy do czynienia, nikt nie polemizował – wielu ich rówieśników albo korzysta ze wsparcia psychoterapeutów, albo leczy się psychiatrycznie. Są osoby z próbami samobójczymi, a także ich przyjaciele i znajomi, na których takie wydarzenia nie pozostają bez wpływu. Zasugerowano mi, że z kryzysem lepiej radzą sobie ci nastolatkowie, którzy mają w Kościele swoje miejsce, praktykują, są zaangażowani. Mają poczucie zrozumienia i przynależności. To dobra wiadomość, wskazująca przynajmniej na potencjał Kościoła czy szerzej: wspólnotowo przeżywanej religii. Powody odejścia pozostałych leżą po stronie kościelnej. Zdaniem nastolatków instytucja ta nie ma żadnej wiarygodności, a standardowa oferta kierowana przez klasyczną polską parafię jest nieprzystosowana do wymagań współczesnej młodzieży. Zdaniem młodych ludzi ze świecą można szukać nastolatka, który praktykowałby tak po prostu, uczęszczając na parafialną niedzielną mszę. Jeżeli są nadal w Kościele, to dzięki wyspecjalizowanym wspólnotom. W bezpośrednim spotkaniu z drugim człowiekiem, także duchownym, odzyskują poczucie zaufania do całej organizacji. W niewielkiej, choć duchowo rozwiniętej wspólnocie zyskują poczucie przynależności, czują się wysłuchani i zrozumiani. Ale takie miejsca i grupy powstają niestety głównie w dużych ośrodkach miejskich. O młodzieży z klas ludowych nikt nie pamięta.
Stosowanie starych, często skompromitowanych narzędzi przez duchowieństwo objawia się także w straszeniu takimi rozwiązaniami jak psychoterapia. Takie działanie to próba ukrycia rzeczywistości przed ludźmi, których uważa się za dzieci. Oczywiście, terapia nie stanowi rozwiązania na wszystkie otaczające nas bolączki. Przede wszystkim nie może zastąpić życia duchowego, ponieważ odwołuje się ono do rzeczywistości nadprzyrodzonej. Nie może także rościć sobie prawa do rozwiązywania problemów społecznych i politycznych, ponieważ tym musimy stawić czoła zbiorowo, wspólnotowo. Mierzenie się z nimi indywidualnie jest skazane na porażkę. Zamiast więc bać się terapii i przestrzegać przed nią wiernych, należy wypracować w Kościele rozwiązania odpowiadające w sposób dojrzały na lęki współczesnego człowieka. Przecież badania pokazują, że wierzący są szczęśliwsi. Pewnie nie tylko ze względu na eschatologię, ale także tak zwaną „trzecią przestrzeń społeczną” (poza rodziną i pracą lub szkołą), która daje oparcie. Może więc chrześcijaństwo bywa lub mogłoby być szczepionką na indywidualizm kultury terapeutycznej?
Lęk jest mechanizmem wpisanym w naturę człowieka, podobnie jak potrzeba kontaktu ze światem nadprzyrodzonym. Religia, także chrześcijaństwo, nauczyło się odpowiadać na ten lęk, tworząc wielowiekową opowieść i naukę. Była ona niestety często wykorzystywana i zaburzana przez licznych szarlatanów, także z wewnątrz Kościoła, którzy wykorzystując proste psychologiczne i socjologiczne mechanizmy tworzyli z innymi relacje patologiczne, wykorzystując ich słabości, niedojrzałość, ograniczoną wiedzę. Tak dzieje się i dziś, w świecie skomplikowanych relacji ekonomii i władzy. Jako katolicy musimy wypracować nowe modele relacji – zachowujące balans pomiędzy tradycją a współczesnością, ale także chociażby „byciem dla innych” i „zadbaniem o siebie”. To trudny proces prowadzenia, do którego musimy przystąpić jako ludzie dojrzali, równi sobie i świadomi swoich praw i ograniczeń. Byśmy znów mogli sobie zaufać.