fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Pastelowy katolicyzm i intelektualne kazania. Czy w Kościele są klasy?

W Kościele klasy średniej każdy jest kowalem własnego losu. Tu nie ma miejsca na lenistwo, porażkę i błędy. Wszyscy, także duchowni, winni osiągać zamierzone i dobrze rozpisane cele.
Pastelowy katolicyzm i intelektualne kazania. Czy w Kościele są klasy?
Ilustr;: Jan Libera

Linie podziałów w polskim społeczeństwie można kreślić nie tylko na płaszczyźnie politycznej i światopoglądowej, ale także dotyczącej podejścia do wiary. Istotny pozostaje także podział klasowy, o którym wielu spośród kształtujących opinię publiczną chciałoby zapomnieć. Wiara jest w polskiej rzeczywistości czymś, co zarazem jednoczy i dzieli. Historia, tradycja, wspólnotowość – to wszystko brzmi pięknie, dopóki nie zajrzymy głębiej i nie zobaczymy, jak bardzo religijność potrafi być… klasowa. Im wyżej wspinamy się po drabinie społecznej, tym bardziej zmieniają się nasze podejście do wiary i sposób, w jaki ją praktykujemy. Kościół jest niby „powszechny”, jednak różnice widać gołym okiem – zarówno wewnątrz diecezji, czasem parafii, jak i pod względem wyboru wspólnot czy rodzajów modlitwy.

Ludowa religijność – prosta, rytualna, wspólnotowa – jest tym, od czego wielu ucieka wraz z awansem społecznym. Kiedyś modlitwa pod kapliczką i nabożeństwo majowe, różańcowe procesje czy odpusty były czymś naturalnym w codziennym życiu mieszkańców wsi i miasteczek. Kościół, oprócz pełnienia funkcji religijnej, odgrywał także rolę wspólnototwórczą. Tak było przez dziesięciolecia – do momentu, gdy w wyniku przemian społecznych coraz więcej osób zaczęło opuszczać te środowiska i migrować do miast w poszukiwaniu lepszego życia. Teraz to samo „klepanie zdrowasiek” jest wyśmiewane przez tych, którzy „wyrwali się” z prowincji i chcą pokazać, że już są „ponad to”. Śmiech bywa tu barierą ochronną – naznacza dystans do własnych korzeni, do klasy, z której się wyrosło. Ale czy rzeczywiście chodzi tylko o odcięcie się?

Klasa średnia, która odcina się od tradycyjnej ludowości, szuka czegoś „bardziej wyszukanego”. Intelektualne kazania u dominikanów, pastelowy katolicyzm znanych influencerek, albo duszpasterstwa akademickie, gdzie mówi się językiem dalekim od prostego przekazu z małej, wiejskiej parafii. W niektórych miejscach klasowość poszczególnych wspólnot ujawnia się bardzo „wcześnie” – młodzieżowe duszpasterstwa dominikańskie, działające w większości miast, w których zakon ten ma swoje klasztory, odzwierciedlają to jak w pigułce – trafia do nich głównie (jeśli nie wyłącznie) młodzież z tzw. „dobrych”, elitarnych liceów. Jeśli do takiej wspólnoty będzie chciał dołączyć chłopak ze szkoły zawodowej czy dziewczyna z nieco „słabszego” technikum, najprawdopodobniej zupełnie się tam nie odnajdą. To religijność skrojona pod indywidualne potrzeby – ma być estetyczna, wygodna, nawet trochę instagramowa. Msze stają się miejscem, gdzie zamiast wspólnotowości szuka się przestrzeni do indywidualnego przeżycia wiary. Kościół przestaje być centrum życia społeczności, a staje się przestrzenią realizowania jednostkowych potrzeb, czasem nawet swego rodzaju duchowej konsumpcji.

W Kościele w Polsce mamy do czynienia z nieustanną walką klas, budowaniem dystynkcji, obroną awansu – dokładnie tymi samymi procesami, które zachodzą w ogóle społeczeństwa. Ponieważ jednak religijność i duchowość to sfery bardzo symboliczne, tym bardziej trzeba w nich podkreślać różnicę. Nie wynika ona bowiem po prostu ze stanu portfela, miejsca zamieszkania czy formalnego wykształcenia – te mówią o sobie same. W przypadku zachowań religijnych trzeba sięgnąć po cały system symboli. A kiedy dochodzi do przemieszczania się wewnątrz systemu, czy do awansu, wówczas ta potrzeba staje się kluczowa. Bo jak inaczej wytłumaczyć szydzenie klasy średniej ze wszystkich przejawów ludowej religijności? Każdy z nas przecież oglądał relacje z mniejszych miejscowości, w których mieszkańcy zauważyli na szybie czy drzewie postać Jezusa. Reportaże te służyły wyłącznie odgrodzeniu klasowemu ze strony średnich stanów społecznych. Opisane wydarzenia stawały się później inspiracją dla setek memów i ilustracji, którymi miesiącami potrafiły karmić się media i internet klasy średniej.

Klasa ludowa jednak nie pozostawała dłużna. Panuje tam przeświadczenie o „zepsuciu” klas średnich przez ideologie pochodzące z Zachodu – „lewactwo” i „zgniły liberalizm”. Widać to również na gruncie kościelnym. Duchowni sympatyzujący z tak zwanym „Kościołem otwartym” uważani są za niby-duchownych. Niemiecka droga synodalna przedstawiana jest jako źródło zepsucia moralnego, któremu ulegają kolejne zastępy niby-katolików, a przecież tak naprawdę – protestantów.

Kilka lat temu Radio Maryja zorganizowało dyskusję na temat dziewic konsekrowanych. Audycja miała dość prowokacyjny tytuł: „Dziewictwo czy dziwactwo?” i ujawniła potężne napięcie klasowe, obecne nawet wśród słuchaczy tej jednej rozgłośni radiowej –  to pokazuje, że środowisko Radia Maryja wcale nie jest homogeniczne klasowo. Co więcej, podziały klasowe są silniejsze niż polityczne i przebiegają w poprzek tych drugich. We wspomnianej audycji prowadzący przedstawiał zalety życia dziewic konsekrowanych. W studiu obecna była jedna z dziewic. Wszystko przebiegało zgodnie z zamierzeniami do chwili, gdy rozdzwoniły się telefony od słuchaczy. Dzwoniły głównie kobiety z obszaru Polski wschodniej, przedstawicielki klas ludowych. Kwestionowały zdanie  obecnych w studiu jako promowanie postaw niewspierających modelu wielodzietnej rodziny. Bo kobieta i katoliczka, jak twierdziła jedna ze słuchaczek „powinna wyjść za mąż, mieć dużo dzieci i prowadzić dom”.

Zdecydowanie  klasowy charakter miały również konsultacje podczas niedawnego  Synodu o synodalności oraz uczestnictwo w działaniach duszpasterskich rad parafialnych. Namysł nad stanem Kościoła oraz program duszpasterski to zagadnienia abstrakcyjne. Mało w nich konkretów, planów do zrealizowania natychmiast, namacalnych efektów podejmowanych działań. Dlatego nie jest zaskakujące, że w konsultacjach synodalnych niechętnie uczestniczyła społeczność klas ludowych. Rady parafialne funkcjonujące przy wiejskich parafiach najczęściej mają charakter bardziej techniczny – wierni aktywizują się przy remoncie budynku kościelnego albo organizacji wydarzeń parafialnych. Przemysław Sadura, który prawie dziesięć lat temu przebadał pod kątem klasowości polską szkołę i myślenie o edukacji, a wnioski zawarł w książce „Państwo, szkoła, klasy”, zasugerował, że „współczesne młode pokolenie klasy ludowej (…) nie jest w stanie wyartykułować swojej wizji szkoły. (…) Dlatego też w polu edukacyjnym mamy raczej do czynienia z konfliktem wizji szkoły tworzonych przez niższe i wyższe frakcje klasy średniej (porządek, konkurencja i dyscyplina narzucona przez nauczyciela vs. swoboda indywidualnej ekspresji wspierana przez tutorów)”.

Podobna sytuacja może mieć miejsce w Kościele. Wszak badana młodzież klas ludowych w międzyczasie dorosła, a swoje poglądy i przemyślenia rozciągnęła także na inne dziedziny życia społecznego. Dyskusja nad kształtem i formami duszpasterstwa czy kierunkami rozwoju życia duchowego parafian toczy się zatem głównie w miastach, które stanowią naturalne miejsce zamieszkania klasy średniej. W zależności od miejsca przyporządkowania wewnątrz tej klasy, ludzie zwracają uwagę bardziej na przestrzeganie przykazań i pewną dyscyplinę sakramentów, albo indywidualne poszukiwania wsparte przez wybranego duszpasterza, nie zawsze pochodzącego z parafii.

Gdy klasa ludowa odbywa społeczny awans – laicyzuje się. Jej przedstawiciele przestają praktykować, spada frekwencja na mszach. Ta sekularyzacja również może być interpretowana jako realizowanie potrzeby zaznaczenia własnej odrębności. Religijność tych, którzy w Kościele zostają, często staje się religijnością w stylu klasy średniej – stają się „libkami”, „korpami” i zaczynają używać związanego z awansem nowego języka nie tylko w pracy, ale również w Kościele. Zaznaczanie własnej odrębności i różnic w stosunku do klasy ludowej, obśmiewanie jej sposobów praktykowania, jest strategią obrony nowo zdobytej pozycji. Wraz z migracją do nowego miejsca i środowiska zerwaniu ulegają dotychczasowe więzi społeczne, a rezygnacja z praktyk religijnych, będąca narzędziem budowania dystynkcji, tylko to zerwanie wzmacnia. W jej miejsce bowiem rzadko pojawiają się alternatywne praktyki wspólnototwórcze, a jeśli już, to nie są one związane – jak to miało miejsce w przypadku wspólnoty parafialnej – z miejscem zamieszkania, a raczej ze środowiskiem pracy lub grupą entuzjastów określonego hobby. Człowiek kończy więc w rzeczywistości, w której z sąsiadami – lokalną społecznością nie łączy go prawie nic, utracił swoją „wioskę”, a relacje, które pojawiły się w jej miejsce są często bardzo niepewne.

W większych miastach przyjezdni często po raz pierwszy trafiają na bardziej profesjonalnych duchownych – takich, którzy nie są tylko gospodarzami na majątku kościelnym, ale też realnie walczą o tych ludzi, bo wiedzą, że do kościoła nie chodzi tu każdy, a człowieka łatwo stracić.

Klasy w Kościele w Polsce to inny język, inne pieśni kościelne, inne podejście do kwestii neoliberalizmu, czy napięcie pomiędzy Kościołem wspólnotowym a indywidualistycznym. Wraz z awansem do klasy średniej wierny najczęściej przyjmuje postawę neoliberalną. Podkreśla, że jest „kowalem własnego losu”. Także jego religijność wspiera ten sposób myślenia. Tu nie ma miejsca na lenistwo, porażkę i błędy. Wszyscy, także duchowni, winni osiągać zamierzone i dobrze rozpisane cele. W parafii powinien być budżet i sprawozdawczość. Potrzebujący powinni trafić do instytucji, które „wyprowadzą” ich na prostą.

Przedstawiciele klasy wyższej bawią się relacją z Kościołem, świadomie manifestując nie tylko znajomości z duchownymi wysokiego szczebla, ale także swobodnie poruszając się w kościelnych procedurach i przepisach . Mają możliwość przyjmowania dowolnych ról, w zależności od okazji biznesowej, politycznej, społecznej, albo po prostu dla rozrywki. I tak Janusz Palikot jednego dnia wydaje prawicowy i prokościelny magazyn „Ozon”, by kilka lat później jako lewicowy poseł  stawać w awangardzie wypychania Kościoła z przestrzeni publicznej. Takie przechodzenie pomiędzy prywatnymi „projektami” politycznymi dotyczy także duchownych wyższych klas. Oto biskup Wiesław Mering, uchodzący za progresywnego i „otwartego”, piszący na łamach „Gazety Wyborczej”, nagle dokonuje zwrotu i przechodzi na flankę ultrakonserwatywną, wręcz nacjonalistyczną. Powód? Po prostu odnalazła się teczka współpracownika SB – księdza biskupa i trzeba było jakoś to wyjaśnić. Najprościej – uznając to za atak na Polskę i Kościół. Taki zwrot nie byłby raczej możliwy, gdybyśmy mówili o wiejskim proboszczu czy skromnym duszpasterzu akademickim. To przywilej klasy wyższej.

Dawny Kościół terenów wiejskich oraz małych miasteczek miał oczywiście charakter inkluzywny w tym sensie, że wszyscy mieszkańcy danego terenu, bez względu na swoje pochodzenie, mogli do niego zawitać i uczestniczyć we wspólnej liturgii. Nie miejmy jednak złudzeń, że panowała w nim jakakolwiek równość. Ta pozorna inkluzywność mogła się utrzymać jedynie dlatego, że wcześniej jasno i precyzyjnie określono zasady poruszania się i przebywania w budynku kościelnym. Arystokracja, czyli klasa wyższa posiadała swoje ławki. Do dziś widzimy pozostawione po nich tabliczki, różnego rodzaju oznaczenia – tak na meblach, jak i na ścianach świątyń. Czasem arystokraci przebywali w odseparowanych sektorach, ławkach zamkniętych przegrodami, na balkonach. Również w parafiach, w których nie było przedstawicieli szlachty, w przestrzeni kościoła obowiązywała ta sama hierarchia, co w codziennym życiu. Trafny opis tej rzeczywistości znajdujemy w pierwszym tomie „Chłopów” Reymonta: Kuba Socha, na co dzień pracujący jako parobek w gospodarstwie Macieja Boryny, pewnej niedzieli łamie ustanowiony porządek – „Nie, nie ostał dzisiaj w kruchcie jak zawdy, jak przystało la niego, jeno się mocno jął przepychać przez ciżbę i parł prosto aż przed wielki ołtarz — aż tam, gdzie stawały same gospodarze, gdzie stojał Boryna i wójt sam; kaj stawały te, co nosiły baldach nad dobrodziejem, abo i te, co ze świecami kiej kłonice trzymali straż przy ołtarzu w czas Podniesienia.” Miejsca na samym przodzie świątyni były więc zarezerwowane dla osób pełniących funkcje publiczne – wójta – oraz najznamienitszych, najbogatszych rodzin. Dla biedoty zaś przeznaczone były tyły, nawy boczne oraz kruchta – niebędąca nawet częścią nawy.

Klasowe porządki w liturgii kościelnej nadal są powielane podczas dużych uroczystości religijnych. Spójrzmy chociażby na pielgrzymki papieskie – sektory dla przybywających wiernych są dokładnie opisane, a bilety do nich odpowiednio dystrybuowane. Ktoś dostaje lepsze, siedzące miejsce, inni muszą stać na błotnistej ziemi albo trawie. Sam pomysł, by tworzyć sektory VIP służy klasowej segregacji. Względy bezpieczeństwa nie mają tu nic do rzeczy – zapewnienie ochrony kilkudziesięciu prominentnym osobom nie wymaga budowania specjalnego sektora dla kilku tysięcy. Służy to oddzieleniu elit od zwykłych zjadaczy chleba, którzy tłoczyć się mają za barierkami. Gdyby chodziło o budowanie wspólnotowego Kościoła równych ludzi, przełożony zakonny, wyższy urzędnik czy profesor mógłby spokojnie stać w jednym miejscu z siostrą zakonną, listonoszem czy studentem. Ale nie stoi, by także w Kościele móc zachować klasową dystynkcję.

W mieście dochodzi do segregacji związanej z wiekiem, profesją albo wykształceniem wiernych. Intelektualiści nie pozwolą sobie wszakże na wizytę na mszy ze „zwykłym” kazaniem. Lubują się raczej w poszukiwaniu właściwego kościoła. Klasa średnia uprawia tak zwany „churching”.

W świecie nauk społecznych popularne stało się odczytywanie historii przez pryzmat klas ludowych. Oczywiście zaczęło się już jakiś czas temu, gdy w 1980 roku Howard Zinn napisał „Ludową historię Stanów Zjednoczonych”. Nad Wisłę to podejście dotarło znacznie później, ale dzięki Janowi Sowie, Adamowi Leszczyńskiemu, Kacprowi Pobłockiemu czy ostatnio Joannie Kuciel-Frydryszak zwróciło naszą uwagę na przemilczane losy milionów, gdy do tej pory zajmowaliśmy się prawie wyłącznie losami setek. Ale za to tych u władzy. Badania historyczne poprzedziły silną „chłopomanię” klasy średniej – modę na odkrywanie własnych chłopskich korzeni. Jeszcze w latach 90. XX wieku wszyscy „ludzie awansu” przekonywali o swoim szlacheckim pochodzeniu, gorączkowo wertowali rodzinne albumy w poszukiwaniu dziadka z herbem i na siłę budowali kolumienki przed wejściem do swoich nowopowstających domostw w stylu neodworkowym. Podobny efekt odnajdujemy w podejściu do religijności. Wraz z kolejną falą awansu lat 90. i tworzeniem arystokratycznych legend, nastąpiło wyraźne pogardzenie tradycyjną religijnością terenów wiejskich. Słynny podział na Kościół „otwarty” i „ludowy” tylko w części odnosił się do rysu ideologicznego. W znacznej mierze odwoływał się do odcięcia klasowego – my z „otwartego” nie mamy z ludem nic wspólnego. Dwadzieścia  lat temu z pogardą odnosiliśmy się do innego typu pobożności, nazywając ją po prostu „klepaniem zdrowasiek”. Ale i tu doszło do zmiany. Teraz w dobrym tonie stało się odwiedzanie terenów wiejskich w maju i zachwycanie się tym, jak panie się modlą przy kapliczce.

W rozmowie z Grzegorzem Sroczyńskim na łamach „gazety.pl” Jarosław Flis stwierdził kiedyś, że klasy ludowe różnią się od reszty społeczeństwa brakiem możliwości bezpośredniego kontaktu z lekarzem. Czynnikiem dystynkcji klasowej stało się właśnie posiadanie w swoim telefonie numeru do zaprzyjaźnionego lekarza, który po znajomości wystawi receptę, zapisze na badanie, pozwoli na ominięcie systemu. Analogiczną teorię można wysnuć względem klas „kościelnych” i ich kontaktów z księżmi.

Choć klasa ludowa posiada rodzinne powiązania z duchownymi, to na gruncie towarzyskim ograniczają się one zwykle do lokalnego proboszcza. Klasy średnia i wyższa  mają księdza „na telefon”, są z nim po imieniu, dobierają duchownego w zależności od potrzeb – do chrztu, ślubu czy pogrzebu. Kiedyś w telewizji wyświetlano program, w którym Krzysztof Krawczyk oprowadzał po swoim domu. Nagle okazało się, że przebywa tam duchowny – prywatny kapelan gwiazdy. Do dziś w wielu domach klasy średniej przekazywane są historie o duszpasterzach akademickich, których spotkali na swej drodze rodzice czy dziadkowie. A zatem prywatna, pozaparafialna znajomość z księdzem, z którym można uzgodnić kwestię sakramentu bez upokarzającej niekiedy wizyty w kancelarii parafialnej, stanowi papierek lakmusowy klasowości.

Pielęgnowanie relacji z duchownymi jest dystynktywne tak dla klasy średniej, jak i wyższej. Dzięki temu odróżniają się od „ludu”. Nie ma wielu tak wyraźnych „kościelnych” dowodów na awans społeczny, jak posiadanie owego „portfela” duchownych, rozbudowywania go i śmiałe korzystanie z jego aktywów.

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×