fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Papież z końca świata. Moje dziesięć lat z Franciszkiem

„Czy jest to papież lewicowy?” – zastanawiają się niektórzy, ale ja podczas moich wędrówek nieraz usłyszałem, by nie zawłaszczać go dla lewicy lub prawicy, bo poglądy i działania Bergoglia wynikają po prostu z ewangelii.
Papież z końca świata. Moje dziesięć lat z Franciszkiem
Zdjęcia: Mirosław Wlekły

„Maradona, wino, tango… Czy coś jeszcze wiemy o Argentynie?” – spytali retorycznie w redakcji i zaproponowali, bym wybrał się na koniec świata. Tydzień wcześniej na papieża wybrano człowieka, który – chyba nieco zdziwiony, że nim został – sam wychodząc przed tłum zgromadzony na placu świętego Piotra obwieścił, że z końca świata przyjechał.

Nieśmiało porozumiewałem się po hiszpańsku i nigdy nie pisałem o Kościele. Ale poproszono mnie nie o analizę urzędowania arcybiskupa Buenos Aires, lecz próbę poznania odległej krainy, z której przybywa.

Tak rozpoczęła się moja dziennikarska odyseja z Kościołem, która trwa do teraz, a także reporterska przygoda z Ameryką Łacińską. I proces „zaprzyjaźniania się” z Jorge Bergogliem, synem emigrantów z Piemontu, który – jak wielu potomków Włochów – wychowywał się w peryferyjnej dzielnicy stolicy Argentyny i nigdy w życiu nie spodziewał się, że zostanie jednym z najważniejszych ludzi na planecie.

Początki z anegdot

Szybko, choć niespodziewanie dla siebie, w to wsiąknąłem.

W pierwszych dniach na poziomie bardzo błahym, powierzchownym i zaledwie obyczajowym, w sferze ciekawych anegdotek i opowiastek, z których mógłbym skomponować zgrabny artykulik dla kolorowej prasy.

Jak wtedy, gdy rozmawiałem z właścicielem kiosku na rogu ulic Yrigoyen i Bolivar, który przynajmniej od dekady codziennie przed jego otwarciem zwijał egzemplarz gazety „La Nación” w rulon, zakładał na niego recepturkę i o godzinie 5.30 wręczał arcybiskupowi, gawędząc z nim przez chwilę. Dostałem kilka takich recepturek: były beżowe, niegrube, ale solidne, nie pękały. Bergoglio zbierał je i pod koniec każdego miesiąca oddawał kioskarzowi.

Jeden ze znajomych Franciszka z młodości

O godzinie 13.15, kilka dni po konklawe, w telefonie właściciel kiosku usłyszał: „Cześć, Daniel, tu kardynał Jorge” – powiedział głos po tamtej stronie. „Mariano, przestań pieprzyć głupoty” – odpowiedział Daniel, przekonany, że ktoś się wygłupia. „Naprawdę, to ja, Jorge Bergoglio, dzwonię z Rzymu” – zapewnił papież. Wyjaśnił, że do odwołania musi wstrzymać prenumeratę.

Albo jak wtedy, gdy przepytałem siostrę Martę z pobliskiego zgromadzenia Matki Bożej Miłosierdzia, które Bergoglio często odwiedzał. Opowiedziała mi, że w kuchni nie pozwalał się obsługiwać. W ciepłe miesiące nalewał sobie do szklanki wody, w chłodniejsze pił herbatę z mlekiem z dużej filiżanki. Kiedy wypił, zmywał po sobie.

Albo, gdy przy calle Membrillar 555 w sąsiedztwie dawnego domu Bergogliów w dzielnicy Flores, wstąpiłem do Amalii Damonte, o której z mediów i kilku sprawdzonych źródeł dowiedziałem się, że niegdyś była dziewczyną przyszłego papieża.

– Mój Boże, gdyby żył mój mąż i wiedział, co teraz wypisują gazety, wyprowadziłby się ode mnie – zarzekała się i opowiadała, że z Jorge, chudym jak patyk chłopakiem z sąsiedztwa po prostu lubili się tylko bawić. Ale bawili się rzadko, bo on wolał uganiać się za piłką.

Co zresztą potwierdził inny sąsiad z okolicy, Rafael Musolino, twierdząc, że nie był z Bergoglia żaden van Basten. Choć obaj zawsze grali tak, jakby to był finał mistrzostw świata.

Te i inne opowiastki, z pozoru nieistotne, i wcale – jak sądzą niektórzy – nie wypuszczane w świat ze względów PR-owych, pozwoliły mi jednak lepiej poznać człowieka, którego miałem opisywać.

Takie były początki.

Osłupienie i reporterski skarb

Kolejnym etapem wtajemniczenia był wyjazd w ciemno do Ituzaingó, niczym niewyróżniającej się miejscowości na przedmieściach Buenos. Pojechałem bez umówienia, a miejscowi wskazali mi dokładny adres. Maria Elena Bergoglio, ostatnia żyjąca z rodzeństwa papieża, akurat udzielała wywiadu argentyńskiej rozgłośni na ganku swojego niewielkiego i dawno nieremontowanego domu. Siostra papieża odłożyła papierosa, przyniosła mi kranówki w musztardówce, a argentyńska dziennikarka pozwoliła dołączyć do wywiadu.

Długo rozmawialiśmy. Maria Elena mówiła o rzeczach ważnych z punktu widzenia nowej pozycji jej brata i zupełnie prywatnych: na przykład że w soboty o czternastej słuchał z mamą oper w Radio del Estado. Lubił tańczyć, ale od tanga wolał milongi.

Siostra papieża, Maria Elena

Tym, co rzucało się w oczy w domu siostry papieża, był niedostatek: licha chatynka, woda w musztardówkach, skromne kanapki przygotowywane przez syna Marii Eleny – Jorge, który dostał imię po wuju.

– Kiedy został papieżem – opowiadała mi pani Bergoglio – zadzwoniła znajoma z pytaniem, czy już spakowałam walizki. A ja mówię, że nigdzie się nie wybieram. Nawet o tym nie pomyślałam. Odezwali się też jacyś nieznajomi Argentyńczycy, chcieli się zrzucić na mój wyjazd. Odmówiłam, choć było mi miło. A potem usłyszałam, że Jorge prosił, by ci, którzy zamierzają przyjechać na inaugurację pontyfikatu, nie przyjeżdżali, a pieniądze podarowali biednym. Nigdy nie oczekiwałam, że brat będzie wspierał mnie finansowo. Przecież całe życie żył tak samo biednie jak ja.

Więcej – co wpłynie na moje dalsze zainteresowanie, poszukiwania i podróż w głąb duszy „papieża z końca świata” – usłyszałem w kolejnych dniach.

Księdza Marcelo Ciamarellę, socjologa i filozofa, wykładowcę w Diecezjalnym Seminarium Duchownym i Centrum Studiów Filozoficznych i Teologicznych, odwiedziłem w jego równie jak Marii Eleny skromnym domu w Quilmes, pół godziny koleją podmiejską od Buenos Aires. Był członkiem komisji zarządzającej grupy Księża w Opcji na rzecz Ubogich. Nalał mi do szklanki piwa produkowanego w jego mieście, a ja słuchałem jak osłupiały.

O homoseksualizmie („Nam podoba się, że państwo argentyńskie dba o prawa mniejszości”), o ewoluującym na przestrzeni wieków modelu rodziny („Mieliśmy niewolnictwo – żony się kupowało. Mieliśmy model patriarchalny, w którym żona też należała do męża. Pojęcie «rodziny» cały czas się zmienia”), o komunii dla rozwodników („Jak to jest, że generał Videla, przywódca junty w Argentynie i zbrodniarz, przyjmował komunię codziennie, a rozwodnicy nie mogą?”), o sztucznej antykoncepcji („Nauczanie Kościoła w tym względzie jest bardzo odległe od rzeczywistości”), o ambiwalentnym stosunku do głosu biskupów („To, co mówią, to wyłącznie ich głos, nie głos Kościoła”), o krytycznym spojrzeniu na pontyfikat Jana Pawła II („Zostawił Kościół zacofany, wepchnął go w ręce konserwatystów, przedstawicieli ultraprawicowych ruchów i organizacji takich jak Opus Dei czy Legion Chrystusa”), o dochodzeniu do prawdy („Nie można jej przecież osiągnąć bez dialogu i bez konfliktów”) i wielu innych sprawach.

Był początek 2013 roku i w Polsce nie ważono się jeszcze na tak otwarte i konstruktywne dyskusje o Kościele. Które tym bardziej zdumiewały, że były wypowiadane przez księdza.

– Byłoby to smutne, gdyby ktoś karał za myślenie, za wypowiadanie swoich opinii. W naszej diecezji czujemy się całkowicie wolni – odparł Ciamarella, gdy dziwiłem się jego bezpośredniością. Dodawał, że księży w Opcji na rzecz Ubogich jest w Argentynie około dwustu. Że nie prowadzą określonej działalności, a każdy pracuje w swojej parafii. W miastach i wsiach, w zamożnych dzielnicach i slumsach. Łączy ich wspólne spojrzenie na współczesny Kościół, na biedę, na Pakt z katakumb podpisany w 1965 roku przez ponad czterdziestu biskupów oraz na konferencję biskupów w Medellin trzy lata później, która była latynoską odpowiedzią na Sobór Watykański II.

– Uważamy, że to jest droga dla każdego chrześcijanina. Przecież Jezus przemawia do nas przez ubogich – przekonywał.

To on opowiedział mi o rycerzach Bergoglia: tych oficjalnych i mniej oficjalnych – buntownikach Kościoła, których arcybiskup Buenos Aires wspierał i liczył, że dotrą na peryferia, do których nie przebije się nikt inny.

To był prawdziwy przełom mojego pobytu w Argentynie, to był reporterski skarb przywieziony na zamówienie „Gazety Wyborczej”, by przekonać się, że na końcu świata poza Maradoną, winem i tangiem (oraz nowym papieżem) istnieje coś jeszcze.

Księża w dzielnicach biedy

Duchowni w slumsach rzadko noszą koloratki. Noszą brody, byle jakie ubrania. Albo okrągłe okulary à la John Lennon jak ksiądz Facundo Beretta Lauria z villa numer 21-24, największego slumsu Buenos Aires. Kiedy do niego trafiłem, potwierdził, że curas de las villas, „księża z dzielnic biedy”, to pomysł arcybiskupa Bergoglia. Było ich dwudziestu, wszyscy młodzi, mieszkali i pracowali w pięciu dużych slumsach Buenos Aires, do których wcześniej duchowni bali się zaglądać.

– Żyjemy jak inni, dzielimy ich problemy. 98 procent mieszkańców takich dzielnic to porządni i pracowici ludzie – opowiadał mi.

Kilka kilometrów dalej, w Ciudad Oculta, „Ukrytym Mieście”, slumsie zamurowanym przez dyktatora Videlę, by nie straszył kibiców przybyłych na Mundial w 1978 roku, ksiądz Damian Reynoso taszczył dla Yeni, emigrantki z Boliwii, materac, a dla jej dzieci pieluchy. Mówił, że jej wiara i praktykowanie religii nie mają tu żadnego znaczenia. Że tutaj życie i wiara się łączą. Że wiara to nie tylko bycie w niedzielę na mszy. Ta kobieta dba o dziecko. Więc jeśli potrzebuje pomocy, trzeba pomagać.

Ci i inni księża ze slumsów, których spotkałem w stolicy Argentyny – wszyscy działali w duchu i z inspiracji swojego arcybiskupa, skromnego hierarchy, który po swoim mieście zamiast limuzyną przemieszczał się autobusami i metrem.

– To chyba w Chile rozpoczęła się jego wielka wrażliwość na biednych – kilka dni wcześniej powiedziała mi Maria Elena Bergoglio podsuwając list, który w 1960 roku dostała od brata z nowicjatu w Santiago de Chile:

„Uczę tutaj religii w trzeciej i czwartej klasie. Te dzieci są takie biedne, niektóre nie mają nawet butów. Często nie mają co jeść, a zimą marzną. Nie zdajesz sobie sprawy, jak to jest, bo zawsze miałaś czym napełnić żołądek, a kiedy było ci zimno, siadałaś przy piecyku. Piszę ci to, żebyś zdawała sobie z tego sprawę. Bo kiedy ty się cieszysz, wiele dzieci płacze. Kiedy siadasz do stołu, inne dzieci nie mają nawet kawałka chleba, a kiedy pada i zimno, mieszkają w barakach i nawet nie mają czym się okryć. Powiedziała mi jedna staruszka: «Ojczulku, gdybym zdobyła jakiś koc, jak dobrze by mi się wtedy żyło, bo teraz całą noc marznę». A najgorsze jest to, że oni nie znają Jezusa. Nie znają, bo nie ma kto im o nim powiedzieć. Rozumiesz teraz, dlaczego uważam, że na świecie brakuje świętych?”.

Święty rozrabiaka

Świętych (którzy pozornie wcale nie byli tacy święci) Bergoglio zaczął szukać na ziemi.

– Tu Jorge – zadzwonił kiedyś do księdza Paco Oliveiry, Hiszpana w Buenos Aires.

– Nie pieprz – odpowiedział Paco, bo zdarza mu się przeklinać. Rozłączył się, ale kardynał zadzwonił ponownie.

Ksiądz Paco Oliveira

Bergoglio dobrze wiedział, że z Paco jest niezły rozrabiaka. Wykłóca się z policjantami o niesłusznie jego zdaniem aresztowanych, urządza demonstracje, pisze ostre listy do prezydenta, kumpluje się z osobami transpłciowymi, a do opieki nad dziećmi w przyparafialnej świetlicy angażuje lesbijkę.

Tym razem arcybiskup dzwonił z prośbą. W slumsie Isla Maciel umarł ksiądz. Nie ma chętnych, żeby tam pracować. Poza tym w takim miejscu poradzić sobie może tylko ktoś taki jak Paco.

– Ryzykował dla mnie swoją reputacją – przyznał mi się Paco w trzecim tygodniu pontyfikatu Bergoglia. I wspomniał odwiedziny przyszłego papieża.

„Co za awanturę znowu szykujesz?” – pytał za każdym razem, kiedy wpadał do Isla Maciel.

Te spotkania wywołały we mnie pewien wstrząs. To wtedy po raz pierwszy w mym reporterskim życiu naprawdę zainteresowałem się Kościołem. Odkryłem, że to temat równie wielki, co intrygujący. Natknąłem się na księży, którzy zamiast w sutannach, chodzą w przykurzonych koszulach i beretach niczym zdjętych z Che Guevary. Którzy zamiast oklepanymi formułkami żonglują opowieściami o życiu. Którzy – zamiast zamykać się w swym mieszkaniu parafialnym – liznęli życia bardziej niż przeciętny śmiertelnik.

Reporterska ciekawość kazała mi się przekonać, czy to, co zobaczyłem w Buenos Aires, to zaledwie wyjątek, odejście od reguły, czy może Kościół, który dziś niektórzy nazywają w uproszczeniu „Franciszkowym”, a który w Polsce słabo znaliśmy, istnieje na świecie naprawdę.

Zainspirowani na krańcach świata

Wyruszyłem w podróż i spotkałem ludzi, którzy – jak przyznawali – od lat czekali na ten pontyfikat.

Jak ksiądz Regino Martínez, legendarny obrońca niewolniczo wykorzystywanych w Dominikanie Haitańczyków, którego odwiedziłem w Dajabón, na granicy obu krajów, gdzie całe lata czekał na papieża, który wprost stwierdzi, że pasterz musi mieć zapach owiec.

Jak świecki misjonarz Claudio, który przemierzając najbiedniejsze zakątki brazylijskiej Amazonii towarzyszy ludziom w życiu, inspirując się słowami Franciszka, że woli „raczej Kościół poturbowany, poraniony i brudny, bo wyszedł na ulice, niż Kościół chory z powodu zamknięcia się i wygody kurczowego przywiązania do własnego bezpieczeństwa”, oraz jego adhortacją „Evangelii Gaudium”: „Często zachowujemy się jak kontrolerzy łaski, a nie jak ci, którzy ją przekazują. Kościół jednak nie jest urzędem celnym, jest ojcowskim domem, gdzie jest miejsce dla każdego z jego trudnym życiem”.

Jak religijnych i od lat wiernych sobie Juliana Filichowskiego i Martina Pendergasta, parę gejów z Londynu, którzy – przez całe dziesięciolecia napiętnowani obsesją Watykanu na punkcie seksualności – w końcu zostali nieformalnymi doradcami Watykanu do spraw problemów osób LGBT+, by już po roku doczekać się słów papieża: „Najlżejsze grzechy to grzechy ciała. Kapłani odczuli pokusę – nie wszyscy, ale wielu – skupiania się na grzechach związanych z seksualnością. To jest to, o czym już mówiłem: to, co nazywam moralnością «poniżej pasa». Najcięższych grzechów należy szukać gdzie indziej (…). Są też tacy, którzy spowiadając z grzechów tego rodzaju, pytają: «Jak to robiłeś, kiedy, ile razy?»… Układają sobie w głowie film. Ale ci potrzebują pomocy psychiatry”.

Jak Ramzi Abou Zeid, pracownik libańskiego Caritasu, który wbrew rodzinie, przyjaciołom i otoczeniu, poświęcił się pomocy uciekającym przed wojną Syryjczykom, a utwierdzają go w przekonaniu słowa Franciszka. – Przecież on mówi, że miłosierdzie jest centrum Ewangelii: głodnych nakarmić, spragnionych napoić, nagich przyodziać, podróżnych w dom przyjąć, strapionych pocieszać, krzywdy cierpliwie znosić, urazy chętnie darować… Choć niewygodnie jest słuchać Franciszka. Ale on mówi z perspektywy humanitarnej, z perspektywy chrześcijanina, jako reprezentant Boga. Są ludzie w potrzebie i trzeba im pomóc. Jezus ciągle to powtarzał – mówił mi Ramzi, gdy spotkaliśmy się w Bejrucie.

I jak kameruński ksiądz Aurelien Saniko, który w muzułmańskiej dzielnicy Brukseli, idąc za gestami papieża, urządza wspólne święta chrześcijan, muzułmanów i żydów.

Musiałem wreszcie pojechać do Birmy, by przekonać się o wadze ekologicznej encykliki „Laudato Si’”. Porozmawiać z ofiarami straszliwych cyklonów, niebywałych i zupełnie nienaturalnych, które w ostatnich latach z powodu zmian klimatycznych pustoszą Azję Południowo-Wschodnią. Porozmawiać z głową miejscowego Kościoła, kardynałem Charlesem Bo, który narażanie biednych i słabych na przemoc spowodowaną nieograniczoną eksploatacją planety przez bogatych nazywa ludobójstwem. I wzywa do ekorewolucji, także w Kościele katolickim i jego teologii.

Perspektywa Południa

Wiem przy tym, jak ostatnio boli Polaków stosunek papieża do wojny w Ukrainie (co wzmacnia medialna wybiórczość i kiepska niekiedy interpretacja), ale ci, których oburza postawa papieża, niech przypomną sobie jego wcześniejsze gesty i słowa w sprawie innych wojen (które Polaków nie oburzały). Jak choćby padnięcie przed przywódcami Sudanu, pocałowanie ich stóp i błaganie, by doprowadzili w swym kraju do pokoju. Naiwne to pewnie gesty, z politycznego punktu widzenia zupełnie nieefektywne, a pewnie i ukazujące słabość. Ale papież politykiem nie jest. I czy to dziwne, że wszelkimi możliwymi, niekiedy nawet niezrozumiałymi, sposobami próbuje zaprowadzić pokój?

Papieską, latynoską, perspektywę tłumaczył mi niedawno w Sao Paulo pochodzący z Polski ekonomista Ladislau Dowbor, były doradca brazylijskiego prezydenta Luli da Silvy. Tam, „na końcu świata”, z którego pochodzi Bergoglio, wszystko, w co zamieszane są Stany Zjednoczone – agresor numer jeden w historii tego kontynentu – kojarzy się źle, a w każdej zbrojnej inicjatywie tego kraju ludzie dopatrują się (w odróżnieniu od nas) nie dążeń do pokoju, lecz raczej spisku i chęci zysku. Oto perspektywa końca świata, nie tak łatwo zrozumiała, gdy mieszka się w Europie. (To już jednak wątek na osobną i długą rozprawę).

W ubiegłym roku, zbierając materiał do kolejnej książki o Kościele, pojechałem do Salwadoru. Zastałem tam naród umęczony wieloletnią eksploatacją przez potężne USA i prawicowe dyktatury. Kraj, w którym torturowano i zabijano troszczących się o ubogich księży. Pracujący w Salwadorze jezuita z Hiszpanii Ignacio Ellacuría (zamordowany przez rządowe szwadrony śmierci w 1989 roku) mówił wręcz o „ukrzyżowanym społeczeństwie”.

Flores – dzielnica papieża

Spotkałem się tam z Marią Concepción Cruz, dobrą znajomą miejscowego księdza Octavia Ortiza, którego w 1979 roku, wraz z kilkorgiem młodych katechetów, zamordowała Gwardia Narodowa, a twarz zmasakrował mu pojazd pancerny. Następnie upozorowano strzelaninę, by wmówić opinii publicznej, że duchowny był lewicowym partyzantem.

Kiedy arcybiskup Oscar Romero, dziś święty, pojechał ze zdjęciem zmasakrowanej twarzy Ortiza do Watykanu, Jan Paweł II nie chciał się tym zajmować. Twierdził, że na lewicowych wywrotowców należy uważać, a słyszał przecież, że ksiądz Octavio takim właśnie był.

– Po wizycie u Jana Pawła II pozostał wielki smutek, że papież był obojętny na nasz los. Cóż, niektórzy papieże kierują się przede wszystkim politycznymi interesami, niekoniecznie dobrem ludzi. Dopiero teraz czujemy, że z papieżem Franciszkiem Bóg przemierza przez świat. I zmaga się z tymi wszystkimi konserwatywnymi ludźmi, którzy są tacy niesprawiedliwi dla biednych – mówiła mi Cruz.

Taka migawka z odległego, niewiele znaczącego na mapie świata kraju. Dla jednych pojedyncza, niewiele znacząca, opinia; dla niektórych, być może, bardzo wymowna.

***

„Czy jest to papież lewicowy?” – zastanawiają się niektórzy, ale ja podczas moich wędrówek nieraz usłyszałem, by nie zawłaszczać go dla lewicy lub prawicy, bo poglądy i działania Bergoglia wynikają po prostu z ewangelii.

– Nie nazywałabym takiego chrześcijaństwa lewicowym czy prawicowym. To chrześcijaństwo etyczne – powiedziała mi niedawno w Brazylii Ivone Gebara, słynna siostra zakonna kojarzona z teologią wyzwolenia.

Po latach oswajania, poznawania, zbliżania się do idei i charakteru papieżu Franciszka, zbliżyłem się do niego fizycznie.

To podczas wspomnianej podróży do Birmy znalazłem się na wyciągnięcie jego ręki. W Rangunie azjatyccy komentatorzy dziwili się, że nawet w takim egzotycznym kraju papież zamiast limuzyną lub czymś zbliżonym do papamobile, porusza się zwykłą, niewielką i pospolicie niebieską toyotą. „Czy któryś z azjatyckich liderów pójdzie za jego przykładem?” – zastanawiali się na łamach swych gazet.

Tymczasem Bergoglio jechał przez Rangun z otwartym w toyocie oknem. Machał do Birmańczyków, a oni machali do niego. Wymachiwali przy tym najprawdziwszymi mieczami, nieodłącznym dodatkiem do ludowego stroju, obowiązkowego na tak wielką okazję, i nikt się tym nie przejmował. Stałem wśród nich, w miejscu, w którym toyota musiała zwolnić. Bergoglio siedział roześmiany obok kardynała Charlesa Bo. Wyciągnął rękę, wreszcie mógłbym dotknąć papieża, ale lewa ręka przytrzymywała aparat, a palec prawej był gotowy do naciśnięcia spustu migawki. Miałem sekundę na zastanowienie: zdjęcie czy dotyk papieża. Wygrał reporter: nie wyciągnąłem ręki, nie oderwałem oka od aparatu.

Potem długo zastanawiałem się, patrząc na to całkiem niezłe ujęcie, czy warto było dla niego nie podać ręki Franciszkowi.

Na koniec ta niewiele znacząca anegdota. Ważniejsze, czy pontyfikat ten faktycznie wzbudzi raban w Kościele katolickim, co zapowiadał Bergoglio, i co chętnie wcielają w życie postaci, które w ostatnich latach spotkałem.

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×