Latem 2018 roku opinią publiczną w Stanach Zjednoczonych i na świecie wstrząsnęła informacja, że kardynał Theodore McCarrick, emerytowany arcybiskup Waszyngtonu, przez wiele lat popełniał liczne przestępstwa seksualne, których ofiarami były dzieci, młodzi świeccy mężczyźni i klerycy. Katolicy amerykańscy zaczęli wówczas otwarcie zadawać hierarchom swego Kościoła pytanie: jak w ogóle mogło dojść do wyboru takiego człowieka do posługi biskupiej i godności kardynalskiej? Indagowany w tej sprawie arcybiskup Joseph Kurtz, ordynariusz Louisville w Kentucky, ze wstydem skłonił przed kamerami głowę, cedząc przez usta: „To bardzo dobre pytanie”.
Kto stoi za karierą drapieżcy?
Hierarcha miał poważne powody do wstydu. Niewątpliwie był świadom, że od kilkudziesięciu lat doniesienia na temat seksualnych występków McCarricka często pojawiały się zarówno w kręgach klerykalnych w USA, jak i w Watykanie. Trudno w tym przypadku zasłaniać się niewiedzą. Można natomiast argumentować, że za awanse takich zdemoralizowanych osób w kościelnych strukturach odpowiadają ostatecznie najwyższe czynniki watykańskie – z papieżem na czele. Kogo należy zatem winić za wyniesienie McCarricka do najwyższych godności w Kościele katolickim? Odpowiedź – przynajmniej na pozór – wydaje się oczywista.
Biskupią karierę ów seksualny drapieżca rozpoczął jeszcze za pontyfikatu Pawła VI. W 1977 roku, w wieku 47 lat, został biskupem pomocniczym Nowego Jorku. Jego protektor – kardynał Terence Cooke – zlecił mu zajmowanie się sprawami edukacji religijnej w nowojorskiej archidiecezji (choć pewnie słyszał, że McCarrick – jako rezydent w Katedrze Świętego Patryka przy Piątej Alei – przez kilka lat molestował ministrantów). To jednak za czasów Jana Pawła II przyszły kardynał z nieugiętą skutecznością wspinał się na coraz wyższe (czy też bardziej znaczące) urzędy w klerykalnej hierarchicznej strukturze. W 1981 roku papież Wojtyła mianował go ordynariuszem nowej diecezji w nieodległym od Nowego Jorku Metuchen. W 1986 roku McCarrick został arcybiskupem Newark – ważnego miasta w tej samej nowojorskiej aglomeracji. Wreszcie w 2000 roku Jan Paweł II uczynił go metropolitą Waszyngtonu, a rok później wyniósł do godności kardynała. Przez ponad ćwierć wieku pontyfikatu papieża Polaka McCarrick nie tylko dopuszczał się przestępstw seksualnych i czuł się całkowicie bezkarny. Trafił też na szczyty kościelnej hierarchii, z których został strącony dopiero w wieku 88 lat przez papieża Franciszka. To pierwszy w dziejach Kościoła kardynał, który został pozbawiony tej godności i jednocześnie wydalony ze stanu duchownego.
W efekcie wielu amerykańskich katolików zastanawia się obecnie, czy odpowiedzialnością za kościelną karierę McCarricka nie należy obarczyć bezpośrednio papieża Jana Pawła II.
W trakcie pontyfikatu papieża Polaka McCarrick czuł się całkowicie bezkarny. Ze szczytu strącił go dopiero Franciszek.
Jak zostać biskupem?
Z pewnością to właśnie rzymski pontyfeks podejmuje osobiście ostateczne decyzje dotyczące wyboru tych, a nie innych osób do biskupiej posługi. Owe decyzje to jednak w swej istocie wypadkowa długiego procesu, który swój początek ma zwykle nie w Rzymie, a w konkretnej metropolii, w której pojawił się biskupi wakat albo pilna, wynikająca z różnych powodów potrzeba powołania nowego duszpasterza. Wszystko przebiega w dość konfidencjonalnej atmosferze. Sprawa omawiana jest zwyczajowo na dorocznym spotkaniu metropolity z sufraganami (czyli biskupami – rządcami diecezji wchodzących w skład metropolii). Tam dyskutuje się przedstawione kandydatury kapłanów. Ich lista to – przynajmniej teoretycznie – rezultat działań biskupów ordynariuszy, którzy w porozumieniu z biskupami pomocniczymi i księżmi uznawanymi za liderów w lokalnych społecznościach (czasem także po konsultacjach z kapitułami katedralnymi, zakonnikami i zakonnicami, a także osobami świeckimi) szukają odpowiednich ludzi do biskupiej posługi. Oraz do związanej z nią odpowiedzialności.
Poszukiwania te powinny opierać się na wewnątrzkościelnych przepisach. Wedle obecnie obowiązującego Kodeksu Prawa Kanonicznego, jak głosi Kanon 378, paragraf 1: Kandydat do biskupstwa powinien: 1) odznaczać się niezachwianą wiarą, dobrymi obyczajami, pobożnością, gorliwością duszpasterską, mądrością, roztropnością, cnotami ludzkimi i innymi przymiotami, które czyniłyby go odpowiednim do sprawowania danego urzędu; 2) cieszyć się dobrą opinią; 3) mieć przynajmniej trzydzieści pięć lat życia; 4) przynajmniej od pięciu lat być kapłanem; 5) posiadać doktorat lub przynajmniej licencjat z Pisma Świętego, teologii lub prawa kanonicznego, uzyskany w instytucie studiów wyższych, uznanym przez Stolicę Apostolską, bądź być przynajmniej prawdziwie biegłym w tych dyscyplinach.
Dyrektywy te zawężają wyraźnie pole wyboru. Po lokalnych konsultacjach propozycje przedstawiane są do dalszego rozpatrzenia nuncjuszowi apostolskiemu w danym kraju i – zazwyczaj – krajowej konferencji episkopatu. Główną rolę odgrywa nuncjusz. Jego zadaniem jest sprawdzenie (znów w sposób konfidencjonalny), czy przedstawieni mu kapłani istotnie nadają się do pełnienia posługi biskupiej. Zasięga zatem języka u znających ich ludzi. Indagowani, zarówno w przypadku sprzeciwu, jak i aprobaty dla kandydatur, powinni przedstawić uzasadnienie swej decyzji. Prześwietlanie życiorysu kandydatów przez nuncjusza to przedsięwzięcie niezwykle żmudne, trwające często pół roku bądź dłużej. Ostatecznie nuncjusz – zwykle w porozumieniu z krajową konferencją episkopatu (lub – tak jest na przykład w Niemczech czy Szwajcarii – z poszczególnymi kapitułami katedralnymi) – sporządza listę zawierającą trzy kandydatury – tak zwane terno. Na liście tej nie muszą się znajdować nazwiska osób uprzednio zaproponowanych przez lokalnych biskupów. Przedstawiciel papieża może wziąć pod uwagę także innych kapłanów, którzy są na przykład pracownikami Kurii Rzymskiej.
Niemniej lista taka, nim trafi do papieża, wysyłana jest najpierw do watykańskiej Kongregacji do spraw Biskupów. Jej członkowie są raz jeszcze zobowiązani do dokładnego zbadania życiorysów przedstawionych im kandydatów. Gdy członkowie Kongregacji uznają, że mają wystarczającą wiedzę na temat zaproponowanych do biskupstwa księży (albo biskupów przeznaczonych do objęcia urzędu w diecezjach innych niż ta, w której aktualnie są na takim stanowisku), przedstawiają ich papieżowi wraz z całą dokumentacją. Kongregacja wskazuje Ojcu Świętemu, którego z trzech kandydatów uważa za najwłaściwszego, a którego za najmniej odpowiedniego. Dopiero po zakończeniu tej niezwykle zbiurokratyzowanej procedury papież podejmuje decyzję w sprawie nominacji. Zdarza się ponoć, że nie akceptuje nikogo z przedłożonej mu listy. Wtedy cały proces powinien się zacząć od początku.
Theodore McCarrick kilkakrotnie przechodził przez tę wewnątrzkościelną procedurę. Czy promujący go biskupi i nuncjusze wiedzieli o przestępstwach seksualnych, których dopuszczał się względem nieletnich i kleryków? Czy świadomie przymykali na nie oczy? Czy z premedytacją nie poinformowali o owych czynach Jana Pawła II? Dziś wciąż nie można niestety dać rzetelnej odpowiedzi na te pytania. Być może papież Wojtyła istotnie aż do swej śmierci nic nie wiedział o występkach amerykańskiego hierarchy i innych podobnych do niego zdemoralizowanych kapłanów. Jednak mimo to trudno zaprzeczyć, że Jan Paweł II aprobował zbiurokratyzowaną procedurę wyboru biskupów. Ufał pewnie, że jest ona dobra i skuteczna. W znakomitej większości przypadków raczej nie miał wątpliwości, że powołani przezeń „bracia w biskupstwie” trwają w wymaganej przez teologię i prawo Kościoła „jedności z biskupem Rzymu”. Taka ufność niekoniecznie zwalnia od odpowiedzialności za niewłaściwe wybory. Sam Wojtyła – jako restrykcyjny moralista – wielokrotnie o tym przecież przypominał.
Nominacje wbrew wspólnocie
Biorąc pod uwagę specyfikę wspomnianej zbiurokratyzowanej procedury wyboru, można zatem zasadnie pytać, jaki realny wpływ miał na nominacje biskupie Jan Paweł II. Wydaje się, że o wielu kandydatach raczej nie miał wielkiej wiedzy. Były miejsca na świecie (nie tylko Polska), w których znał dobrze lokalne uwarunkowania i w związku z tym mógł przy nominacjach opierać się na własnym rozeznaniu. W wielu przypadkach (a może i w większości – kwestia dotyczy przecież kilku tysięcy nominacji biskupich na całym świecie) musiał jednak z konieczności opierać się na listach przygotowywanych przez nuncjuszy w porozumieniu z lokalnymi biskupami oraz/lub na rekomendacjach Kongregacji do spraw Biskupów. Nietrudno sobie wyobrazić, że w tego typu procedurze wyboru eliminuje się kandydatów, którzy są kościelnymi „buntownikami” lub przynajmniej starają się wykraczać poza codzienną katolicką sztampę – zarówno gdy idzie o teologię, jak i o duszpasterstwo. Promuje się zatem osoby, które – przynajmniej z pozoru – prezentują się jako wierne Rzymowi, pobożne i niewystępujące publicznie z krytyką działań swych zwierzchników i samego papieża. Inna rzecz, że wspomniana procedura bez problemu może służyć również umacnianiu się lokalnych klerykalnych klik. To właśnie one w głównej mierze przyczyniły się, jak się zdaje, do tuszowania seksualnych przestępstw duchownych.
Procedura wyboru biskupów służyła umacnianiu się lokalnych klerykalnych klik.
Wiadomo jednak, że Jan Paweł II czasem bardzo wyraźnie nie liczył się ze stosowanym do dziś w Kościele sposobem wyboru biskupów. Nie chodzi tu tylko o przypadki nominacji jego bliskich współpracowników z czasów polskich – na przykład księży Franciszka Macharskiego (następcy Wojtyły w Krakowie) czy Mariana Jaworskiego (mianowanego arcybiskupem Lwowa obrządku łacińskiego). Zdarzało się, że osobiście wyznaczał do posługi biskupiej znane mu osoby, które w lokalnych środowiskach spotykały się z niechęcią i odrzuceniem. To choćby przypadek księdza Wolfganga Haasa. Jan Paweł II mianował go w 1988 roku biskupem szwajcarskiej diecezji Chur, wbrew zwyczajowi nie porozumiewając się z tamtejszą kapitułą katedralną. Najpierw Haas był tam koadiutorem (współrządcą diecezji z prawem następstwa), a w 1990 roku został ordynariuszem. Nowy biskup szybko dał się poznać jako nieprzejednany konserwatysta w kwestiach teologicznych, moralnych i instytucjonalnych (mówił otwarcie, że cała władza w diecezji należy do biskupa i nie ma powodu się nad tym zastanawiać), czego nie chciało zaakceptować lokalne duchowieństwo i świeccy, także teologowie. Gdy Watykan ogłosił decyzję o wyniesieniu go do godności ordynariusza w Chur, o zmianę tego postanowienia prosił nawet szwajcarski rząd, twierdząc, że Haas dzieli społeczeństwo. Na nic się to zdało. Mimo ponawianych oskarżeń o wprowadzanie w diecezji quasi dyktatorskich porządków, biskup przez siedem kolejnych lat trwał bezpiecznie na wyznaczonej mu przez papieża stolicy. Jan Paweł II odpowiedział na kontrowersje dotyczące Haasa w 1997 roku, gdy przeniósł biskupa Chur do nowo utworzonej archidiecezji Vaduz w księstwie Liechtenstein. Krytykowany hierarcha został zatem awansowany na arcybiskupa. W Liechtensteinie protesty przeciw tej nominacji wybuchły niemal natychmiast i trwały lata.
Sprawa ta pokazuje wyraźnie, że Jan Paweł II miał pewne preferencje odnośnie kapłanów, którzy jego zdaniem mogli dostąpić biskupich godności. Uznawał, że dobrze byłoby, gdyby byli oni wierni – przynajmniej w publicznych deklaracjach – sprawom ważnym dla niego samego. Z tego powodu w Ameryce Łacińskiej małe szanse na biskupstwo mieli księża otwarcie opowiadający się za teologią wyzwolenia. Wszędzie na świecie na awans w kościelnej hierarchii mogli też liczyć ci, którzy otwarcie wspierali ruch pro-life i wypowiadali się przeciw stosowaniu sztucznej antykoncepcji. Takie osoby były promowane przez nuncjuszy, nawet jeśli pojawiały się zasadne wątpliwości co do moralnej kondycji kandydatów. Na listach przedstawianych papieżowi z pewnością zdarzali się i przestępcy seksualni, i kapłani wspierający otwarcie antydemokratyczne oraz krwawe reżimy. Trudno uwierzyć, że przynajmniej w tej ostatniej sprawie papież nie miał żadnej wiedzy o niemoralnych politycznych afiliacjach kandydatów. Czy wiedział o molestowaniu? Osoby z jego najbliższego otoczenia konsekwentnie twierdzą, że nie. Dziś coraz trudniej ufać, że mówią prawdę.
Osoby wierne sprawom ważnym dla Wojtyły były promowane, nawet jeśli pojawiały się wątpliwości co do ich moralności.
Obrońcy przestępców wokół papieża
Z drugiej strony trzeba też uczciwie stwierdzić, że Jan Paweł II nie bał się nominować – i to czasem na bardzo prestiżowe w Kościele stolice biskupie – osób, które niekoniecznie w całości zgadzały się z linią jego pontyfikatu, a konserwatywni katolicy widzieli w nich „szkodliwych liberałów”. To między innymi przypadek Carla Marii Martiniego, arcybiskupa Mediolanu, i Josepha Bernardina, arcybiskupa Chicago. Obaj ci duchowni zostali też kreowani przez papieża Wojtyłę kardynałami, i to mimo wyraźnej wrogości okazywanej im przez najwyższych watykańskich urzędników. Do tej samej godności, co prawda po wielu latach odwlekania decyzji w tej sprawie, wyniósł Jan Paweł II Karla Lehmanna, biskupa Moguncji i przewodniczącego Konferencji Episkopatu Niemiec, który niejednokrotnie otwarcie krytykował postawę Wojtyły, na przykład w sprawie tak zwanych konsultacji przedaborcyjnych. W RFN (a później w zjednoczonych Niemczech) aborcja była uznawana za nielegalną. Mimo to w 1995 roku na mocy orzeczenia tamtejszego Trybunału Konstytucyjnego zaczęło obowiązywać prawo, w myśl którego nie była ona karana w trzech pierwszych miesiącach ciąży pod warunkiem skorzystania z odpowiedniej konsultacji i odstępu trzech dni między konsultacją a zabiegiem. Kościół katolicki w Niemczech – przede wszystkim za sprawą samego biskupa Lehmanna – bardzo zaangażował się w owe konsultacje. Jan Paweł II stanowczo zabronił jednak udziału w nich katolikom. Biskup Lehmann odniósł się do postawy papieża z dezaprobatą. Mimo to kilka lat później został kardynałem.
Jan Paweł II powoływał na urzędy ludzi, którzy wyrządzali niejednokrotnie realne szkody ludziom Kościoła i spoza Kościoła.
Biorąc jednak pod uwagę liczbę nominacji biskupich, które zostały podpisane przez Jana Pawła II, przypadki Martiniego, Bernardina, Lehmanna czy Jorge Marii Bergoglio (czyli obecnego papieża Franciszka) należy uznać za dość wyjątkowe. Za większością nominacji stała bowiem bez wątpienia watykańska nomenklatura, która świetnie wykorzystywała biurokratyczne procedury do promowania wygodnych jej osób. Wiadomo powszechnie (i z taką opinią godzą się nawet najwięksi apologeci polskiego papieża), że Jan Paweł II nie miał dobrej ręki do powoływania odpowiednich ludzi na stanowiska w Rzymskiej Kurii. Wielu komentatorów życia Kościoła twierdzi, że zarządzanie Kurią papież po prostu sobie odpuścił. Zrezygnował z jej głębokiej reformy i powoływał na urzędy kurialne ludzi, którzy deklarowali co prawda niezachwianą wierność doktrynalnej i duszpasterskiej linii pontyfikatu, ale wyrządzali niejednokrotnie realne szkody ludziom Kościoła i spoza Kościoła. Inni sądzą, że papież nazbyt zaufał niektórym swoim bliskim współpracownikom. W każdym razie wiele nominacji Jana Pawła II uznać należy za co najmniej nietrafione. Dziś mamy pewność, że na najwyższych szczytach Kościoła pojawiali się niejednokrotnie zawodowi intryganci, o których aferalnej czy quasi aferalnej działalności z roku na rok dowiadujemy się coraz więcej. I nie chodzi tu bynajmniej tylko o znane już skandale (jak ten z bankiem watykańskim), ale choćby o czyny wieloletniego szefa sekretariatu stanu, kardynała Angela Sodano.
Kardynał Christoph Schönborn, arcybiskup Wiednia, od lat zarzuca temu byłemu watykańskiemu „premierowi”, że celowo starał się wpływać na wstrzymanie państwowego prokuratorskiego dochodzenia w sprawie przestępstw seksualnych popełnionych przez kardynała Hansa Hermanna Groëra – poprzednika Schönborna na wiedeńskiej stolicy arcybiskupiej. Groër – powołany na najwyższy urząd w Kościele katolickim w Austrii i do godności kardynalskiej przez Jana Pawła II – choć miał ponoć na sumieniu nawet setki czy tysiące ofiar, nigdy nie poniósł za to sankcji karnych. Karą kościelną było pokutne odosobnienie w klasztorze. Groër zakończył swe życie w 2003 roku. Części jego ofiar Kościół wypłacił zadośćuczynienie, ale sam kardynał – przestępca seksualny – nigdy nie został pociągnięty do odpowiedzialności za swe czyny przez świecki sąd. Wedle kardynała Schönborna kardynał Sodano użył wszelkich swych wpływów, by do tego nie doszło. Czy naprawdę Jan Paweł II nie miał wiedzy o działaniach podjętych przez swego sekretarza stanu w sprawie Groëra?
A przecież kardynał Sodano odpowiadał za działalność instytucjonalną (a także polityczną) Kościoła prowadzoną przez nuncjuszy apostolskich na całym świecie. Skutek był między innymi taki, że na przykład na stanowiska nuncjuszy powoływano ludzi pokroju arcybiskupa Józefa Wesołowskiego – przestępcy seksualnego, który z pewnością był twórcą niejednego przekazanego Janowi Pawłowi II (a także jego następcom) terno. Zasadne jest pytanie, jakie osoby promował Wesołowski do biskupich godności. Czy nie zachowywał się podobnie do księdza Pio Laghiego, wieloletniego delegata Stolicy Apostolskiej w USA (późniejszego kardynała)? Jak dziś wiemy, ksiądz Laghi posuwał się nawet do tego, że do godności biskupich proponował księży znanych z popełniania lub tuszowania przestępstw seksualnych (to choćby przypadek biskupa Roberta Broma; ze względu na jego działalność i postępki powierzona mu w 1990 roku diecezja San Diego w pierwszej dekadzie obecnego stulecia musiała ogłosić bankructwo), o czym świadomie – tu akurat mamy pewność – papieża nie informował.
Zapytajmy Lud Boży!
Jeśli nawet jednak uznać, że ci, którzy zostali biskupami za pontyfikatu Jana Pawła II, w większości nie byli ludźmi tak niegodziwymi jak były kardynał McCarrick, można mieć zasadne podejrzenia, iż godność tę przyjmowali często ludzie deklarujący co prawda publicznie wierność „papieskiej linii” (w sprawach antykomunizmu, aborcji, antykoncepcji i tak dalej), ale niereprezentujący duszpastersko czy intelektualnie zbyt wysokiego poziomu. Jan Paweł II nie mógł sprawdzić każdego nominowanego przez siebie kandydata. Nawet w Polsce – choć pewnie w przypadku ojczystego kraju proces rozeznawania mógł być lepszy bądź bardziej kompletny. Czy taki był w istocie? Cóż, nie jest szczególną tajemnicą, że wielu z polskich biskupów swoją godność zawdzięcza albo znajomości z samym Janem Pawłem II, jego sekretarzem, księdzem Stanisławem Dziwiszem, albo przynajmniej z wieloletnim nuncjuszem, arcybiskupem Józefem Kowalczykiem…
Skandale seksualne w Kościele katolickim ukazały – obok innych spraw dla Kościoła ważnych – także to, że jedną z ich przyczyn był wybór niewłaściwych osób na urząd biskupi – i to przede wszystkim za pontyfikatu Jana Pawła II. Biurokratyczna procedura okazała się nie tylko bezwładna, ale i niezwykle szkodliwa. Tymczasem nie jest ona czymś, co było uznane w Kościele od wieków. Jeszcze w 1829 roku, gdy umierał papież Leon XII, z 646 katolickich biskupów obrządku łacińskiego 555 powołanych było przez świeckie rządy, 67 zostało wybranych przez lokalne duchowieństwo, a tylko 24 nominował bezpośrednio papież. Nie twierdzę, że biskupów powinny dziś wybierać władze państwowe. Jednak większy niż obecnie udział Ludu Bożego w tych wyborach wydaje się jak najbardziej wskazany.