fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Państwo drzewoznawstwo

Prace badawcze i popularyzatorskie oraz działalność organizacyjną Kobendzów łączyła czułość wobec drzew i innych roślinnych mieszkańców planety, w szczególności „środka Polski”, najbliższych okolic Warszawy i samego tego miasta.
Państwo drzewoznawstwo

Wiele uroku ma słowo „dendrologia”, które człon dendron (‘drzewo’) łączy z logosem (‘słowem’ i ‘umysłem’). A jednak gdy myślimy o Romanie i Jadwidze Kobendzach, bohaterach tego artykułu, dalece stosowniejsze wydać nam się może określenie „drzewoznawcy”. Nawet jeśli oni sami rzadziej go używali i nawet jeśli niewymawialne było dla użytkowników francuskiego czy niemieckiego – języków, w których oboje pisywali.

Drzewne kulturoznawstwo

Drzewoznawstwo przywodzi bowiem na myśl inną dziedzinę wiedzy – oraz inny zespół praktyk poznawczych porządkujących patrzenie na świat – krajoznawstwo. To skojarzenie nie ma podstawy czysto językowej (można by tu przecież wysuwać inne podobne słowne composita, takie jak „językoznawstwo”). Przeciwnie, Kobendzowie pięknie przyczynili się do rozwoju krajoznawstwa międzywojennego oraz pierwszych dekad po drugiej wojnie. Są zarazem – a przynajmniej powinni być – ważnymi postaciami dla współczesnych projektów odnowy ruchu krajoznawczego: krajoznawstwa bliskich dystansów, odpowiedzialnych postaw i dużej świadomości ekologicznej.

Wąsko rozumiana dendrologia była w zasadzie specjalnością jedynie Romana Kobendzy; Jadwigę (de domo Kaczorowską) określa się mianem geografki i geomorfolożki. Prace badawcze i popularyzatorskie oraz działalność organizacyjną obojga łączyła jednak czułość wobec drzew i innych roślinnych mieszkańców planety, w szczególności „środka Polski”, najbliższych okolic Warszawy i samego tego miasta. W polu zainteresowań obojga leżała systematyka roślin, warunki życia, ich umiejętność przetrwania katastrof naturalnych i cywilizacyjnych, zdolność migrowania i osiedlania się w niesprzyjających okolicznościach. Jadwiga Kobendza pisała głównie o tym, w co zagłębiają się korzenie roślin, Roman – o tym, co widzimy nad powierzchnią gruntu.

Oboje widzieli skupiska roślin jako skomplikowaną, harmonijną społeczność, swoistą cywilizację funkcjonującą w holistycznie pojmowanym kosmosie, w którym człowiek jest tylko jednym z aktorów, niewiele więcej znaczącym niż ciek wodny, porost, żuk czy wiatr północny. W publikacjach Romana Kobendzy wyznaczyć można nawet dokładny moment, kiedy od myślenia o organizmach roślinnych jako wypreparowanych, abstrakcyjnych jednostkach, domagających się systematycznego opisu (do pierwszej wojny światowej), przeszedł do próby zrozumienia ich stosunków z organizmami sąsiadującymi w danych okolicznościach. Jego pierwsze artykuły (z lat 1911–1915) to głównie spisy roślin na danym terytorium, składające się z prezentacji osobnych gatunków. Po wielkiej wojnie w pracy naukowej zajmie się fitosocjologią, jedną z młodych dyscyplin przyrodoznawstwa, której tematem są właśnie relacje społeczne – akty komunikacji, współpracy, konkurencji i innych jeszcze sposobów nawiązywania stosunków między poszczególnymi organizmami roślinnymi należącymi do różnych gatunków. Drzewoznawstwo Kobendzy to zatem poniekąd drzewne kulturoznawstwo.

Związek z drzewami

Kosmiczne, kulturowe ujmowanie świata przyrody, swoiste przeskakiwanie od perspektywy mikro do ujęć całościowych, cechowało także badania Jadwigi Kaczorowskiej, a potem Kobendzy (czy Kobendziny, jak sama wolała). Jako geografce było jej łatwiej – zależność występowania danego gatunku od składu mineralnego skał czy historii zlodowaceń jest już na początku XX wieku dla świata nauki bardziej oczywista. Mariaż botaniki i geologii nie jest już wówczas mezaliansem takim, jak pożenienie tej pierwszej z socjologią, co proponował Roman Kobendza.

Mimo różnicy wieku (dziewięć lat) bronią swoich doktoratów (to „Stosunki fitosocjologiczne Puszczy Kampinoskiej” oraz „Studium geograficzne Puszczy Kampinoskiej”) w tym samym 1926 roku. Cóż za piękna fabuła – w tym też roku się pobierają. Puszcza połączyła Kaczorowską z Kobendzą; wokół Puszczy skoncentrowała się niemal cała ich życiowa energia; kondycja Puszczy, jej restytucja po pierwszej, a potem po drugiej wojnie były ich wspólnym dziełem. Ich dokonaniem będzie też wreszcie wyznaczony na tych terenach równo sześćdziesiąt lat temu park narodowy. Dla niego będzie to osiągnięcie pogrobowe; jej dane będzie strzec dziedzictwa jeszcze przez kilkadziesiąt lat.

Roman Kobendza urodził się w 1886 roku w Niechcicach, w ówczesnej guberni piotrkowskiej, w rodzinie chłopsko-rzemieślniczej. Po rewolucji 1905 roku trafia do Warszawy, tu z opóźnieniem zdaje egzamin dojrzałości. Zostaje nauczycielem, początkowo w warszawskich szkołach powszechnych, następnie, w latach 1910–1917, we Włocławku. Ten pierwszy okres jego dojrzałego życia wypełniony jest aktami zaangażowania w pracę oświatową w duchu jeszcze pozytywistycznym (edukacja ubogich społeczności małomiasteczkowych i wiejskich), a także pierwszymi kontaktami z Towarzystwem Krajoznawczym (zawiązanym w 1906 roku). Krajoznawstwo łączy z pracami botanicznymi, o których była już mowa. W II Rzeczpospolitej (o kształt jej granic walczył we Lwowie w 1918 i pod Warszawą w 1920 roku) pogłębia studia przyrodnicze i, obroniwszy doktorat, rozpoczyna karierę naukową – niezbyt szybką i spektakularną, lecz niezwykle owocną. Jej najważniejsze etapy to kolejne stanowiska na Wydziale Leśnym w Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego oraz w Ogrodzie Botanicznym Uniwersytetu Warszawskiego. Tych dwóch miejsc pracy i dwóch środowisk naukowych nie opuści aż do śmierci w 1955 roku.

Jadwiga Kobendza pisała głównie o tym, w co zagłębiają się korzenie roślin, Roman – o tym, co widzimy nad powierzchnią gruntu.

Jadwiga Kobendza urodziła się w 1895 roku w Dąbrowie Górniczej, ale edukację na poziomie średnim skończyła już w Warszawie. Tu też rozpoczyna naukę w studium pedagogicznym i – podobnie jak jej przyszły mąż – pierwsze dorosłe kroki stawia w zawodzie nauczyciela. Studiuje geografię na tym samym co Roman wydziale Uniwersytetu Warszawskiego – filozoficznym. Jednak jej pozycja jako kobiety w międzywojennej nauce nie mogła być silna. Aż do wybuchu drugiej wojny geografka chwyta się więc mniej lub bardziej regularnych zajęć w szkołach i bibliotekach, jako rzeczoznawczyni współpracuje między innymi z Warszawską Spółdzielnią Mieszkaniową. Kariera Jadwigi Kobendziny jako badaczki na dobre rozpocznie się dopiero w Polsce Ludowej, a związana będzie z Uniwersytetem (z zakładami subdyscyplin geograficznych i z Ogrodem Botanicznym) oraz z Polską Akademią Nauk. Profesor umiera w 1989 roku, w trzydziestolecie utworzenia Kampinoskiego Parku Narodowego.

Badacze, nauczyciele, społecznicy

Gdyby próbować jednym zdaniem opisać dominantę badań Kobendzów, należałoby powiedzieć, że Roman przez większość życia poszukiwał odpowiedzi na pytanie, jak drzewa wchodzą w kontakt z otoczeniem, Jadwigę zaś chyba najbardziej zajmowała kwestia interakcji roślin z ruchomym podłożem, a w szczególności dynamiki zmian formacji piaskowych. On swoje zagadnienia formułował często w stosunku do roślinności nadwodnej, drzew porastających bagna i torfowiska, ona najczęściej pisała o wydmach. Jedno i drugie znajdowali stosunkowo niedaleko Warszawy. Próbuję sobie wyobrazić ich wycieczki do Puszczy Kampinoskiej lub na świętokrzyskie gołoborza (Roman napisze o nich książkę habilitacyjną), zarówno te z lat międzywojennych, gdy mieli około trzydziestki, jak i te powstałe w latach 40., gdy oboje byli uznanymi naukowcami w niemłodym wieku. Czy razem przechodzili ze stanowisk wydmowych na torfowe, czy rozdzielali się podczas wizji lokalnych? Czy gdy Roman fotografował wydmy, to także na użytek badań Jadwigi? Czy pomagali sobie? Czy służyli radą? Pasjonowali się wzajemnymi odkryciami czy konkurowali ze sobą? Czy studentów prowadzali na warsztaty razem, czy osobno? (Ze wspomnień wychowanków wiemy, że chętnie wychodzili z nimi z sal wykładowych w teren).

Działalność naukowa i dydaktyczna to tylko część ich aktywności. Od początków znajomości zaangażowani byli w ruch krajoznawczy i promowali odpowiedzialną turystykę. Rezerwaty chcieli zakładać po to, by uchronić je przed ludzką ingerencją (zwłaszcza wycinką i zabudową), ale już o Puszczy Kampinoskiej jako całym kompleksie nigdy nie myśleli inaczej, jak o terenie otwartej pedagogiki krajobrazowej i ekologicznej dla mieszkańców stolicy. Zastanawiali się nad godzeniem interesów ludzi jako turystów, wymagających określonej infrastruktury noclegowej i gastronomicznej, z potrzebami fauny i flory puszczańskiej. Namawiali do wyjazdów za miasto, lecz niedaleko (Kampinos, Grójec, Warka, Wawer, najdalej – Góry Świętokrzyskie lub w górę Wisły do Kazimierza czy pod Puszczę Białowieską), do uważnego patrzenia na rośliny i formy terenowe. Ich rozpoznawania i rozumienia uczyli nie tylko młodych botaników i geografów, lecz także – w publikacjach popularyzatorskich, w tym w przewodnikach – laików i amatorów.

Oboje pracowali – nierzadko społecznie – na rzecz przyrody miejskiej, warszawskiej, szczególnie parków. Jako wolontariusze dokumentowali ich stan podczas okupacji (Roman Kobendza zatrudniony był wtedy jako zwykły ogrodnik w Ogrodzie Botanicznym w Al. Ujazdowskich, Jadwiga pracowała jako sprzedawczyni w sklepie, więc dla miasta pracowali po godzinach), a po wojnie działali na rzecz ochrony zespołów zieleni i przywracania ich do dobrej formy. Współpracowali z Biurem Odbudowy Stolicy, w jego ramach opracowywali plany naprawy zniszczeń w świecie przyrody i wytyczania nowych przestrzeni parkowych. Tych ostatnich nie rozumieli jako miejsc tworzących jedynie miłe okoliczności dla wielkomiejskich przechadzek. Przeciwnie, u Romana Kobendzy możemy doszukiwać się przekonania, że w tych stosunkowo małych zespołach przyrodniczych widział nowe światy, osobne społeczności roślinno-zwierzęco-ludzkie.

Z dwoma powyższymi polami działalności związana jest rzecz fundamentalna – ogólny pogląd Kobendzów na kwestię „czystości gatunkowej” chronionych leśnych obszarów, zwłaszcza podmiejskich, czyli tych narażonych na nieustanny kontakt z cywilizacją ludzką. Z ochroną przyrody jest podobnie jak z konserwacją zabytków – spotkamy różne zwalczające się wzajemnie szkoły i podejścia indywidualne wobec tego, co należy zachować, co wolno unicestwić, a w co i na jakich zasadach można ingerować. Wśród ludzi gospodarujących przyrodą granice między permisywizmem a ortodoksją przebiegają często po liniach profesji i form zaangażowania (leśnicy versus naukowcy, naukowcy versus ekolodzy, w tym ekolodzy amatorzy, i tak dalej), nieraz potrafią też głęboko podzielić jedno ze środowisk, na przykład naukowe. Przez cały XIX wiek krajobraz „naturalny” – podobnie jak krajobraz kulturowy – stawał się depozytariuszem treści wspólnotowych, nośnikiem znaczeń fundamentalnych dla lokalnych społeczności, spoiwem narodowego imaginarium, lepionego w ciągu tego stulecia. Wraz z narodzinami krajoznawstwa nowoczesnego na przełomie XIX i XX wieku ten zestaw znaków i wizualnych odwołań (mam tu na myśli wszelkie albumy widoków polskich, zarówno przyrodniczych, na przykład Tatr, jak i cywilizacyjnych, na przykład klasztoru jasnogórskiego) zaczął się petryfikować, został ułożony w kanon. Odzyskanie niepodległości jedynie wzmocniło ten proces, a znaczenie zyskiwały też krajobrazy naturalne, które mając za zadanie opowiadać o esencji polskości, przechodziły na służbę Narodu i Państwa.

Kobendzowie, pisząc o Puszczy Kampinoskiej, również grali tą kartą, lecz trudno uniknąć wrażenia, że byli bardziej otwarci na nieortodoksyjne rozwiązania. Tak jak konserwatorzy zabytków, którzy bez wyjątku odwołują się do możliwie najdawniejszych udokumentowanych form urbanistycznych czy architektonicznych, lecz wyciągają z nich różne wnioski: jedni pieczołowitego (choć wciąż arbitralnego, jak na warszawskiej Starówce) odtwarzania przeszłości, inni – swobodnego nawiązania (np. elbląska „retrowersja”, „hanzeatycki postmodernizm”). Podobnie przyrodnicy walczą o odtworzenie leśnych stosunków w formie najbliższej pierwotnej lub po prostu o to, by las żył i działał. Kobendzom obca była obsesja restytucji i zachowania form najdawniejszych. Nie pozwalała na to też zastana postać Puszczy Kampinoskiej, zabudowanej ludzkimi osiedlami i wsiami. Nie licząc kilku rezerwatów – wytyczonych zresztą jeszcze w latach 30. z inicjatywy Romana Kobendzy – puszcza, o której ochronę walczyli, jest swego rodzaju fantazją o puszczańskości, terenem dopiero wtórnie dziczejącym, niejako popadającym w pradawność dzięki zewnętrznej stymulacji leśników.

Rośliny na gruzach

Dziczenie, zarastanie tego, co ludzkie, przez rośliny (a pewnie i zadeptywanie przez zwierzęta) fascynowało Romana Kobendzę zawsze, a najbardziej, gdy przyglądał się aneksji ruin powojennej Warszawy przez roślinność postapokaliptyczną. Popłoch, śmiałek, krwawnik, szarłat, farbownik i wiele innych jeszcze roślin o pacyfistycznych lub wojowniczych imionach wkraczało na gruzy pozostawione przez człowieka, a Kobendza z pasją opisywał ich nieśmiałe inwazje i imponujące triumfy. Mało które pisma twórców Kampinoskiego Parku Narodowego działają na naszą współczesną wyobraźnię tak dobrze jak ta publikacja. Nasuwają na myśl niemiecką drzewoznawczo-poetycką debatę powojenną, w której udział wzięło kilkunastu znakomitych twórców i którą w 1945 roku rozpętał Bertold Brecht, a niedawno polskim czytelnikom naświetlił Andrzej Kopacki w książce „Rozmowa o drzewach”. Ten sam tytuł nosi grany w Komunie Warszawa spektakl w reżyserii Weroniki Szczawińskiej, w którym krajobraz – jak czytamy w prasowej zapowiedzi – „zredukowany został do jednego obiektu zainteresowań”: roślin. Badania Kobendzy rodzą też skojarzenie z filmem „Natura (do) mieszkania” Jarosława Kozakiewicza sprzed kilku lat, w którym przedstawiono krajobraz zupełnie wymarłej Warszawy. Jak dowiadujemy się z tekstu czytanego spokojnym głosem Krystyny Czubówny do kadrów przypominających te ze „Stalkera” Andrieja Tarkowskiego, wskutek przyspieszonego globalnego ocieplenia przy życiu utrzymały się jedynie mikroorganizmy CladosporiumStachybotrys, zarastające Osiedle Za Żelazną Bramą i tworzące tam – nareszcie harmonijne – życie sąsiedzkie.

Myśleć możemy wreszcie o Wspólnocie Międzygatunkowej, grupie aktywistek i aktywistów zawiązującej się w ostatnich miesiącach w cyklu artystycznych performansów, by wspólnie lamentować nad gatunkami, których już na planecie nie ma, i by przestrzegać przed nadchodzącą katastrofą ekologiczną. Wspólnota „wyrosła z czarnoziemu, plastisfery i meandrów styku kostek bauma” (jak jej twórczynie piszą o sobie na Facebooku) organizuje „Mszaki” – rytualne obrzędy żałoby i warunkowego pocieszenia. Pierwsze z tych misteriów odbyło się w Ogrodzie Botanicznym Uniwersytetu Warszawskiego, tym samym, o którego ocalenie walczyli Kobendzowie i którym kierowali po drugowojennej apokalipsie; kolejne – przy Krakowskim Przedmieściu, na kampusach ASP i Uniwersytetu, czyli w miejscu, gdzie często bywali, chodząc na wykłady i nauczając. Uczestnicy „Mszaka” deklamują dziś w tych dwóch ważnych dla Romana i Jadwigi miejscach następujące frazy:

„Wydarta z życia spiżarni, odrodzisz się kiełkiem w darni […]

w biomasy kipiącej kiści siostrzeństwo gatunków się ziści […]

rozsypujcie się biurowce, nie wodźcie już na manowce

upadajcie kominy, obrastajcie w byliny”.

Kobendzowie, umiejący dostrzec pełnowartościowe relacje społeczne w świecie fotosyntezy, butwienia i gnicia oraz postulujący tworzenie obszarów chronionych w miejscach, które wcześniej przyrodzie odbił człowiek, dziś bez wątpienia odnaleźliby się w tym pre-/postapokaliptycznym rytuale.

Fragmenty deklamacji „Mszaka” podaję dzięki uprzejmości współorganizatorek.

Zdjęcia Romana Kobendzy dzięki uprzejmości Kampinoskiego Parku Narodowego.

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×