fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Panie Rzecki, larum grają!

Polityki nie robią dziś ani Marek Jurek, ani Ryszard Bugaj, którzy potrafią skreślić parę przyzwoitych myśli w coś więcej niż partyjna agitka. I jeśli nawet są gdzieś ci wszyscy potomkowie Ignacego Rzeckiego, to chyba większość z nich ma poczucie niepowetowanej klęski.

Ilustr.: Kuba Mazurkiewicz


 
Jesień – romantyczna pora, czas zatem na felieton romantyczny.
 
Punkt wyjścia: tekst Marka Jurka z ostatniego numeru „Christianitas” (47/R.P. 2012), „Polska w labiryncie romantyzmu”. Cytat z niego: „W Polsce zniszczonej przez zabory (a nieco ponad ćwierć wieku po nich przez komunizm) »elitą państwa« – państwa ciągle nieurzeczywistnionego – stawali się potomkowie Ignacego Rzeckiego. To oni byli zawsze gotowi upomnieć się o prawa ojczyzny. Brak niepodległości przeżywali niczym Studnicki opisany przez Cata – jako osobiste nieszczęście. To ci ludzie w czasach najtrudniejszych przychodzili na Msze za ojczyznę, stawiali bohaterom lampki na cmentarzach, zapełniali sale wykładowe przy kościołach. Oni byli zawsze ostatnim szeregiem obrońców sprawy polskiej. Na nich zawsze można było liczyć. Oni przechowali ideę państwa polskiego. Potomkowie Rzeckiego – jak ich protoplasta – często budzili jedynie politowanie. Niesłusznie. Mądra Polska powinna ich szanować i kochać – jak Wokulski kochał swego Ignacego. I powinna ich chronić. Bo ich autentyczne poświęcenie powinno służyć przyszłości Polski, a nie rymkiewiczowskiemu nihilizmowi czy histerii jego naśladowców”.
Dobre prawo autora, że nawiązał do starego subiekta, ukazując to, co cenne w polskiej tożsamości, czyniąc z niego i jego antenatów bohatera zbiorowego – przez rodaków nieraz wykpiwanego, ale wiernego polskości. Otrzymaliśmy, posłużę się z premedytacją pejoratywnym opisem, bohatera cokolwiek bogoojczyźnianego. Zresztą, gdy idzie o ukazanie w patriotycznej ikonografii III Rzeczpospolitej Polaków przyzwoitych, szlachetnych i dzielnych będą oni zwykle odmalowani na modłę prawicy. Także dlatego, że większość lewicy przez długi czas była patriotyzmem niezainteresowana, więcej: z reguły wciąż jest nim zdegustowana.
 
Nie, nie zapiszę Ignacego Rzeckiego do obozu lewicy. Choć, jak pamiętamy, do Klejna i jego socjalistycznych idei z czasem zaczął odczuwać pewną sympatię. Ściśle mówiąc, spodobała się Panu Ignacemu idea wspólnoty żon, co może nieco psuje poczciwie prawicowy obraz, odmalowany przez Marka Jurka. Ale dość żartów.
Potrzebny będzie jeszcze jeden obszerny cytat. Zaczerpnąłem go z artykułu Edmunda Kołodziejczyka, „Prądy słowianofilskie wśród Emigracji Wielkiej 1830-1863”, pierwotnie opublikowanego na łamach jezuickiego „Przeglądu Powszechnego” w roku 1913. Mowa o powstańcach listopadowych i ich następcach: „ciągnęli głównie do Francji, bo spodziewali się, że z niej wyjdzie iskra zapalna rewolucji europejskiej, która po wyzwoleniu Polski wraz z innymi ludami ujarzmionymi zaprowadzi na ziemi Królestwo Boże. Istni to lazaroni ducha niepodległego, którzy krocząc na czele bojowników wolności, otrębywali przed światem pobudkę sprawiedliwości Boskiej, jakby zwiastuni wiosenni wielkiego ruchu wolnościowego. (…) Opuszczeni przez rządy i rozgoryczeni niechęcią jawną okazywaną im przez gabinety europejskie, widzieli teraz emigranci jedyne zbawienie dla sprawy narodowej w ścisłym sojuszu z ludami uciśnionymi, w braterstwie z tymi, co wolności nie posiadali, a dobijać się jej pragnęli. (…) Wtedy to po raz pierwszy uczuliśmy, czym jesteśmy (…). I zrozumieliśmy, że misją naszą jest: przewodniczyć ludom w ich walce przeciw ujarzmieniu. I byliśmy gotowi przelać krew naszą za każdą wolności sprawę”. A jakie mieli nadzieje! „Czemuż by Warszawa – pisano w roku 1851 na łamach emigracyjnego »Demokraty Polskiego« – nie miała stać się Rzymem Północy, ogniskiem północnych plemion, jak Rzym był dla południowych i środkowych?”.
 
To jest bodaj jedno z najważniejszych źródeł i natchnień dla tożsamości Ignacego Rzeckiego, oficera piechoty węgierskiej, uczestnika kampanii roku 1848. Niepoprawny, choć pod koniec życia pozbawiony większych nadziei zwolennik Napoleonidów (ich ród był dla niego rękojmią sprawiedliwości, która miała wraz z nimi wrócić w progi Europy); wywodzący się z mieszczańskiej rodziny warszawski subiekt, który elementarną szkołę życia odebrał w sklepie galanteryjnym na poły spolszczonego Niemca – starego Jana Mincla, był przecież i w duszy pozostał romantycznym rewolucjonistą walczącym w imię „wolności waszej i naszej” przeciw potędze Europy królów i kajdan nałożonych ludom. I nawet jeśli świat stał się mu gorzki, była to gorycz zrodzona nie z obojętności, lecz zawiedzionych nadziei, które obejmowały więcej niż ojczyznę, choć bez niej oczywiście obyć się nie mogły. A gdy wmyślić się nie tylko w węgierską część pamiętników „metternichowskiej głowy”, „statysty” i podstarzałego subiekta-politykiera, gdy przypomnieć sobie Augusta Katza i jego bolesne proroctwa, to jako najlepszy komentarz zabrzmią słowa z „Rozbitych oddziałów” Kaczmarskiego i Gintrowskiego:

„Po klęsce – nie pierwszej, podnosząc przyłbicę

Przechodzą, jak we śnie, ostatnie granice

Przez cło przemycają swój okrzyk bojowy

I kulę ostatnią, co w ustach się schowa…

Przy stołach współczucia nurzają się w winie

I obcym śpiewają o tej, co nie zginie…

Gdy wrócą, przygnani kolejną zawieją

Zobaczą, że synów swych nie rozumieją

Spisują więc dla nich noc w noc pamiętniki

Nieprzetłumaczalne na obce języki

I cierpią, gdy śmieje się z nich świat zwycięski

Niepomny, że mądry nie śmieje się z klęski”.
Tu dygresja. Warto pamiętać, że Adam Mickiewicz, wspominany przez Rzeckiego i Wokulskiego w biesiadnej pieśni był postacią szczególnie istotną dla polskich socjalistów niepodległościowych. Gustaw Daniłowski, działacz PPS, poeta i pisarz „w grudniu 1898 r. wraz z innymi działaczami socjalistycznymi wziął udział w prowadzonej przez Piłsudskiego »mickiewiczowskiej« akcji PPS, związanej z obchodami stulecia urodzin wieszcza i odsłonięciem w Warszawie jego pomnika” (Grażyna Legutko, „Niespokojny płomień. Życie i twórczość Gustawa Daniłowskiego”, Kielce 2011). Ironia losu: przeciwnikiem uczczenia wieszcza cokołem był Bolesław Prus. W polemice z autorem „Lalki” Daniłowski pisał na łamach „Głosu”: „Pomnik wielkiego człowieka dla jego współziomków nie jest jedynie blokiem ociosanego granitu lub odlewem z brązu, tak jak sztandar dla walczącego pułku nie jest kawałkiem kija, owiniętym w starą szmatę”.
 
Owszem, Rzecki nie jest spauperyzowanym szlachcicem, inteligentem w typie „dłużnika luda”, skreślonym przez Ludwika Krzywickiego. Jest człowiekiem handlu, choć w imię honoru chce się pojedynkować z tymi, co kpią z Wokulskiego – to różni go od współczesnych mu kupców i ajentów handlowych. Wierzy w sprawiedliwość w dziejach i w sprawach zwykłych, odróżnia łajdaków od ludzi uczciwych, jest staroświecki, źle ubrany (cudzoziemiec albo „szlachcic z Wołynia” – mówią w teatrze), ale rozumie finansowe interesy nie gorzej od innych. Jego romantyczna polskość ma już coś z praktyczności polskich spółdzielców i społeczników, prozaiczna strona życia nie jest mu wstrętna ani obca.
Aleksander Świętochowski w roku 1890 pisał o Rzeckim, że to jeden z liści „z pnia ludzkiego, które wiatr odtrąca i po świecie roznosi”, jedna z ludzkich istot, „które nie działają, lecz cierpią, po których burza życia przelatuje ze swym niszczącym okrucieństwem”. Czy tak? Był jeden moment, gdy Rzecki współtworzył historię: jako żołnierz piechoty węgierskiej. I jeśli – jak chce Marek Jurek – ma on swoich duchowych dziedziców w dziejach Polski, to może są nimi także ludzie pierwszej „Solidarności” – uskrzydleni tym właśnie krótkim momentem historycznym, później zapomniani, odtrąceni, ze złamanymi skrzydłami, już nie żołnierze, ale strajkujący robotnicy, inteligenci, ludzie wielu zawodów i poglądów, którzy skrzyknęli się pod wielki sztandar „Solidarności”, bo uwierzyli w sprawiedliwość, we własną godność. A później zostali zapomniani, uciszeni, wykpieni, ograbieni z ideałów Sierpnia, które okazały się nieżyciowe, roszczeniowe, „nieracjonalne ekonomicznie”, albo sprowadzone do kilku okolicznościowych sztamp, „święta obolałej dupy” (Jan Krzysztof Kelus) – coraz bardziej żenującej martyrologii obrosłych tłuszczem posolidarnościowych decydentów.
 
W posłowiu do „Lalki” (wydanie z roku 1982) Henryk Markiewicz w części poświęconej Ignacemu Rzeckiemu przypomina inną, zapoznaną już dziś zupełnie postać literacką, kojarząc ją ze starym subiektem. To Marcjan Kordysz, „tragikomiczny małomiasteczkowy donkiszot, półobłąkany szewc, dawny wiarus napoleoński” tytułowy bohater powieści Jana Zacharyasiewicza z 1865 roku. Szalony Kordysz mówi do siebie: „Jesteś owym bocianem, którego towarzysze odlatujący zostawili, połamawszy mu skrzydła, aby się z nimi nie zabrał!… I cóż dzisiaj widzę na świecie? Oto zimno i mroźno wszędzie, a stary bocian stoi na jednej nodze i czeka, kiedy go wzmagający się mróz zabije!… (…) Więc też zwątpiwszy wśród tych ludzi, kląłem i łajałem ich, mówiąc, że oni już nic wielkiego nie zrobią, bo tylko gonią za groszem i śpią pod ciepłą pierzyną!… Czyżby dzisiaj wybrał kto z całego kraju taki pluton jak ten, który szedł na działa pod Samosierrą!”. I dziś znajdziemy w Polsce takich ludzi – półobłąkanych małomiasteczkowych zapomnianych bohaterów, których nikt nie traktuje serio, którzy dawno stracili ludzkie poważanie, którzy nie chadzają do kościołów (albo mamroczą do siebie w ławkach), którzy dziś są alkoholikami, niedołężnymi staruszkami po zawałach, pokrzywionymi życiem nieszczęśnikami, których trudno już brać za „ostatni szereg obrońców sprawy polskiej”. Są nikim w świecie, w którym wciąż jest lepiej wielu ich dawnym prześladowcom.
Z pewnością Ignacy Rzecki jest antenatem i tych ludzi o których pisał prezes Prawicy Rzeczpospolitej i tych, których obraz starałem się tu naszkicować. Niewykluczone, że potomkami starego subiekta byli wszyscy, co bujnie wyrośli z drzewa polskości, „na stracenie, w prawo, w lewo” i polskości wyrzec się nie chcieli, nigdy jej nie wydarli z serca, a na polskie flaczki, na ucztę w niebie (wprost z rynsztoków Kilińskiego) szli pod różnymi barwami. I byli też tacy (wciąż tu żyją) co stali przed pałkami i armatkami wodnymi ZOMO, ani nie chcieli donosić, ani się „przyzwoicie ześwinić” („bo żona, bo dziecko, bo raty, bo maluch”), a później podzielili los Marcjana Kordysza i zniknęli nam wszystkim z oczu. I nie wykluczam ostatecznie, że potomkami Rzeckiego są zarówno Marek Jurek, jak i Ryszard Bugaj, konserwatywny liberał i socjaldemokrata, zwolennik państwa narodowego.
 
Ale jaka z tego dla nas nauka? Przecież polityki nie robią dziś ani Marek Jurek, ani Ryszard Bugaj – ludzie, którzy jeszcze potrafią skreślić parę przyzwoitych myśli w coś więcej niż partyjna agitka. I jeśli nawet są gdzieś ci wszyscy potomkowie Ignacego Rzeckiego, to chyba większość z nich ma poczucie niepowetowanej klęski: że polska, romantyczna (misjonistyczna, prometejska) historia otrzymała potężny cios przed dwoma laty. A dziś jest już „arcypragmatyczna”. Zaś ten nieco chaotyczny drobny felieton zdecydowanie mniej będzie dyskutowany, niż ślubna kreacja Oli Kwaśniewskiej. Czy to gorycz? Owszem, przemieszana z wyczuciem rzeczywistości.

***

Więc też zwątpiwszy wśród ludzi, kląłem i łajałem ich, mówiąc, że oni już nic wielkiego nie zrobią, bo tylko gonią za groszem i śpią pod ciepłą pierzyną. Czy by dzisiaj wybrał kto z całego kraju taką rzeszę jak ta, co stanęła w Sierpniu pod stoczniową bramą?
Panie Ignacy, larum grają.

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×