fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Pamięć Sajgonu

W wojnie wietnamskiej użyto trzykrotnie więcej bomb niż podczas całej drugiej wolny światowej, nie licząc 80 milionów litrów rozpylonych toksyn i defoliantów, zwłaszcza słynnego czynnika pomarańczowego, trującej dioksyny, która zmieniała krajobraz z zielonego w księżycowy.
Pamięć Sajgonu
ilustr.: Mary Zaleska

To ważne miejsce zarówno w Sajgonie, jak i w całym Wietnamie: Muzeum Pozostałości Wojennych mieści się w centrum lepkiego od upału miasta, lecz już nieco na uboczu, wśród zacienionych ogrodów. Zgromadzono w nim pamiątki i świadectwa z niemal trzech dekad wojen, które przetoczyły się przez kraj od lat 40. do 70. minionego wieku: najpierw z Francuzami, którzy bronili swoich kolonialnych posiadłości; później z Amerykanami, którzy przybyli wesprzeć Południowy Wietnam – jak twierdzili – w obronie wolnego świata. W obu konfliktach zginęły miliony ludzi, a kraj został doszczętnie zniszczony.

Dzisiaj, patrząc, jak Wietnam kwitnie, tętni życiem, kipi energią przedsiębiorczości, zwłaszcza tej drobnej, ulicznej – trudno uwierzyć w tak ponurą przeszłość. Z jednej strony pamięć wojny wciąż jest żywa, z drugiej – odnieść można wrażenie, że kraj zamieszkuje naród niepoprawnych optymistów z głowami zanurzonymi w przyszłości. To wrażenie jest silne zwłaszcza tutaj, w Sajgonie, niekończącym się placu budowy, mieście w ciągłym ruchu, młodym i rozbawionym, gdzie w dobrym tonie jest burzyć stare i wznosić nowe, byle nowocześniej, byle wyżej. Gdy napomknąć o przeszłości w rozmowie, trudno napotkać na jakiekolwiek przejawy wrogości czy to do Francuzów, czy to do Amerykanów; jeśli już ktoś wspomina wojnę, to najczęściej z zadumą i smutkiem.

To samo w muzeum: wojna jawi się tu jako grecka tragedia, z której wszyscy wychodzą przegrani; jak niepojęte szaleństwo pogrążające ludzkość w obłędzie i zbrodni. A przy tym bezbłędnie pobudza wyobraźnię takich jak ja przybyszów z odległych krajów, których wiedza o Wietnamie pochodziła dotąd głównie z amerykańskich filmów, siłą rzeczy wojennych. Już bowiem sam dziedziniec muzeum mógłby służyć za rekwizytornię do niejednego takiego filmu. Znany z ekranu sprzęt wojskowy można obejrzeć ze wszystkich możliwych perspektyw, można go nawet dotknąć. Helikopter UH 1H Huey, ikona wojny amerykańskiej, wygląda, jakby dopiero co wyszedł z taśmy produkcyjnej – z okna w bocznych drzwiach wystaje wręcz działko sześciolufowe.

Pamiętamy ten obraz z „Czasu Apokalipsy” Francisa Coppoli: przy dźwiękach „Walkirii” Wagnera amerykańcy strzelcy wychylają głowy w kaskach przez odsunięte drzwi lecącego helikoptera, naciskają spust, a obrotowe lufy wypluwają z siebie serie dymiących pocisków. Strzelcy są młodzi. W ich głowach – opowiada w filmie Coppola – jest nie tyle wojna, co raczej miłość, muzyka i palenie trawy. W Wietnamie wyzbywają się młodzieńczych ideałów, przechodzą gwałtownie od późnego dzieciństwa do pierwszych oznak agonii. Tłumaczy im się, że walczą o sprawiedliwość, lecz gołym okiem widać, że to kłamstwo: zwłaszcza w scenie na początku „Czasu Apokalipsy”, gdy młodzi żołnierze nadlatują znad morza, strzelając na oślep do kogo popadnie, a zaraz potem odrzutowce palą wieś napalmem. Wszystko na rozkaz dowódcy, zapalonego surfera, który uznał, że morze jest w tym miejscu idealne dla jego deski.

Takie obrazy trudno zapomnieć i pewnie dlatego wokół muzealnego UH 1H zawsze gromadzi się tłumek. Ludzie jak talizmanu dotykają działka, wkładają palce w lufy. A przecież eksponatów nie brakuje: odrzutowiec F5A Jet Fighter może być jednym z tych, który w latach 60. palił wsie bombami z napalmem. Śmigłowy bombowiec A-1 Skyraider, choć wygląda na rupiecia z zamierzchłej epoki, przenosił pociski znacznie większe niż odrzutowy F5A, na co wskazuje siedem ogromnych haków na bomby pod każdym skrzydłem. Fotograf Nick Ut widział na własne oczy, jak zrzuca na wieś napalm. Ale napalm to nic: Skyraider mógł przenosić straszliwą Blue 82 Seismic, która obracała w cząstki pierwsze wszystko w promieniu kilkuset metrów. Tę broń też można zobaczyć w muzeum. W ogóle bomby są stałym elementem pejzażu w Wietnamie: pół wieku po wojnie w kraju zalega osiemset tysięcy ton niewybuchów.

Sekcja Andersona

W jednej z sal muzeum wspomniano film Pierre’a Schoendoerffera „Sekcja Andersona”, który podobnie jak „Czas Apokalipsy” przeszedł do historii kina. Brak mu co prawda konradowskiej fabuły, jest czarno-biały i dokumentalny, ale otrzymał Oscara w 1966 roku, czyli ponad dziesięć lat wcześniej niż film Coppoli. Gdy Schoendoerffer odbierał nagrodę, znany był już jako ten, który kilkanaście lat wcześniej obszernie sfilmował wielką i krwawą bitwę pod Dien Bien Phu, w której Francja przegrała Indochiny. Było to w maju 1954 roku, w tym samym czasie, gdy w Genewie debatowano o przyszłości regionu. Dwa miesiące po Dien Bien Phu zapadła decyzja o podziale Wietnamu na część północną i południową. W ten sposób otworzył się bodaj najtragiczniejszy rozdział w dziejach kraju: na północy władzę objęli komuniści, zdeterminowani, by rządzić całym terytorium; na południu – popierani przez Amerykanów twardogłowi reakcjoniści.

Gdy wybuchła wojna z USA, Schoendoerfferowi zaproponowano nakręcenie nowego filmu, tym razem o żołnierzach amerykańskich. W ten sposób reżyser wraz z ekipą i sprzętem (prawie dwieście kilogramów), dołączył do oddziału dowodzonego przez czarnoskórego porucznika Andersona. W sumie 33 mężczyzn, z czego 28 poborowych.

Oddział miał za zadanie przeczesywać dżunglę w poszukiwaniu komunistycznej partyzantki Narodowego Frontu Wyzwolenia Wietnamu Południowego (FLN, lepiej znanej jako Wietkong). Ekipa filmowców spędziła z żołnierzami Andersona sześć tygodni. Na filmie obserwujemy, jak z bronią gotową do strzału przedzierają się przez gęsty las, przeprawiają przez rzeki, brodzą w strumieniach. Wokół śpiewają ptaki, wrzeszczą małpy, cykają cykady. Czasem spadnie ulewny deszcz i chłopcy chowają się pod pelerynami, palą papierosy. Helikoptery Huey przewożą ich ze wzgórza na wzgórze, z doliny w dolinę, zaopatrują w prowiant, zabierają do bazy na gorący prysznic. Dostarczają też pocztę, prasę, pisma z rozbieranymi zdjęciami. Te ostatnie zdają się najbardziej interesować żołnierzy: eksponują przed kamerą rozkładówkę „Playboya”, komentują, a potem z papierosem w ustach, w ciszy, oddają się marzeniom. „Luksusowa armia, zostawiająca luksusowe śmieci” – pisał o nich wietnamski pisarz The Phong. „Czyż to nie armia miliarderów, gdzie żołd najniższego rangą żołnierza jest większy niż pensja czołowych urzędników i oficerów w Wietnamie?”

Czasem strzelają. Dziecinna zabawa: okularnik leży na brzuchu, kolbę karabinu przykłada do policzka. Przyciska spust, rozlega się stukot starego silnika. Tylko łuski wypadające z boku mówią, że nie jest tak niewinnie. – Trafiłeś go? – Anderson pyta towarzysza. Potem jednak któryś z chłopców obrywa. Radiowiec chwyta za słuchawkę i po chwili ląduje sanitarny Huey. Żołnierze wrzucają rannego na nosze, z helikoptera wyskakuje mężczyzna w kasku i goglach, razem wpychają nosze na pokład. Huey podrywa się do lotu. Kiedy indziej jest prawdziwy trup (Shannon, osiemnaście lat), więc Huey nie musi przylatywać natychmiast. Chłopcy pakują ciało kolegi w folię, pochlipują cicho, w skupieniu pociągają papierosa.

Pod koniec filmu widzimy prawdziwą bitwę. Niby rutyna, jednak ogromne napięcie. Kilku Amerykanów obrywa i zaciska zęby z bólu. Opiekują się nimi towarzysze, przykrywają rannych, odganiają muchy. Dużo trupów wietnamskich. Amerykanie układają je na trawie, twarzą do dołu, obok zdobytej broni. Jeńców przeszukują i pętają. Jeden z jeńców, wątły chłopak o szerokiej twarzy, z rękami w górze tłumaczy coś cichym głosem żołnierzom. Hueye wywożą go razem z innymi jeńcami i wietnamskimi rannymi. Opatrzyli ich Amerykanie. Jakby przybyli tu pomagać, nie zabijać.

Pierwsza taka wojna

„Partyzanci Wietkongu są jak podstępni Indianie – historyk Philippe Franchini cytuje Amerykanów – przebiegli i diabelsko sprytni… lekcy, elastyczni, wstrzemięźliwi, ruchliwi, uparci nieuchwytni”. I konkluduje: „To wywołuje nienawiść i podsyca rasizm”. Amerykańska machina wojenna okazuje się wobec Wietkongu bezsilna („nieprzyjaciel jest chłopem za dnia, Wietkongiem nocą – powtarzają żołnierze – kto zapuści się na 5 metrów w gigantyczne zarośla, zasługuje na medal”). Wraz z każdą nieudaną próbą pokonania przeciwnika przechodzi na coraz wyższe obroty. Najlepiej pokazują to liczby. Obliczono, że w wojnie wietnamskiej użyto trzykrotnie więcej bomb niż podczas całej drugiej wolny światowej (15 milionów ton), nie licząc 80 milionów litrów rozpylonych toksyn i defoliantów, zwłaszcza słynnego czynnika pomarańczowego (Agent Orange), trującej dioksyny, która rozpylana nad dżunglą i polami uprawnymi, zmieniała krajobraz z zielonego w księżycowy. W ciągu dziesięciu lat wojny straty po stronie wietnamskiej wyniosły 3 miliony zabitych, 5 milionów rannych, a 11 milionów zmuszonych było zmienić miejsce zamieszkania. Większość ofiar zginęła w wyniku działań wojennych. Kilkadziesiąt tysięcy osób straciło życie na skutek tortur i śmiertelnych nalotów.

Uruchomiona przez CIA w początkach 1968 roku operacja Phoenix miała wspomóc regularne wojsko w walce z Wietkongiem. Mając świadomość powszechnej wrogości mieszkańców Południowego Wietnamu do ich rządu (który kontrolował wówczas niemal wyłącznie Sajgon wraz przedmieściami), akcje odwetowo-represyjne zaczęto kierować nie tylko przeciwko partyzantom, ale przeciw ludności – krytykom sajgońskiej władzy i wszystkim innym „podejrzanym”. W ramach akcji amerykańskie oddziały najeżdżały wioski, łupiły je, część ludzi zabijały na miejscu, część wywoziły na przesłuchania. Co najmniej kilka razy wymordowały wszystkich mieszkańców wiosek: „W My Son – czytamy na tablicach Muzeum w Sajgonie – ciszę poranka 16 marca 1968 roku przerwał gwałtownie atak artylerii trzech kompanii. Następnie w wiosce Tu Cung wylądowało 9 helikopterów z Chu Lai […] zaś 11 [maszyn] nieopodal Cu Luy […]. Tego jednego ranka 16 marca 1968 roku w Co Luy i Tu Cung – gmina Tinh Khe – żołnierze amerykańscy zastrzelili 504 cywilów, wśród nich: 182 kobiety (w tym ciężarne), 173 dzieci (w tym 56 w wieku od noworodka do 5 miesięcy), 60 mężczyzn i kobiet powyżej 60 roku życia”.

W sumie przez dziesięć lat wojny przewinęły się przez Wietnam 3 miliony amerykańskich żołnierzy i personelu wojskowego, a w szczycie konfliktu, w roku 1969, stacjonowało i walczyło 549 400 żołnierzy. Straty amerykańskie to 58 tysięcy zabitych, nie licząc ponad 50 000 weteranów, którzy popełnili samobójstwo po powrocie do Stanów Zjednoczonych. Wielu zasiliło rzeszę bezdomnych.

Ułamek promila ofiar stanowią fotoreporterzy. To raptem siedemdziesiąt trzy osoby, które – jak Schoendoerffer – odważyły się wyruszyć w najgorętsze rejony konfliktu. Bodaj pierwszy raz w historii ich świadectwo miało zasadniczy wpływ na losy wojny. To oni dostarczali światu niecenzurowane obrazy, które poruszyły sumienia na tyle, żeby wzniecić głośny i stanowczy protest. Wysiłki wietnamskich komunistów uzyskały wsparcie już nie tylko „bratnich narodów socjalistycznych”, ale całej reszty świata. Międzynarodowy sprzeciw wobec okrucieństwa wojny – obok horrendalnych strat ludzkich i materialnych – skłonił ostatecznie Stany Zjednoczone do wycofania wojsk z Indochin.

W Muzeum w Sajgonie poświęcono reporterom i ich zdjęciom całe piętro. Znajdziemy tam wszystko to, czego nie chcielibyśmy widzieć: rozerwane na strzępy ciała, pourywane ręce i nogi, ludzi z oparzeniami po napalmie (w tym najsłynniejsze zdjęcie Nicka Uta „Dziewczynka poparzona napalmem”), ciała wleczone za transporterami opancerzonymi, egzekucje partyzantów Wietkongu, ludzi o członkach zdeformowanych toksynami i – znacznie rzadziej – uśmiechnięte twarze żołnierzy wszystkich armii, w tym pozawijanych w zakrwawione bandaże rannych Amerykanów, których czeka powrót do domu.

To był pierwszy konflikt, w którym reporterzy walczyli z czasem, bo ich agencje wymagały świeżych newsów. By je dostarczyć, musieli pchać się tam, gdzie sami żołnierze niechętnie się zapuszczali – w strefę śmierci. Wielu zostało rannych. Ostatnią ofiarą wśród reporterów był Francuz Michel Laurent, zastrzelony serią z kałasznikowa 27 kwietnia 1975 roku, trzy dni przed końcem wojny.

Nienawiść i współczucie

Wietnamczycy powtarzają do znudzenia, że na sprawy wojny trzeba patrzeć obiektywnie, nie należy bezpodstawnie oskarżać. Mówią tak nawet ci oprowadzający po miejscach, do których strach wejść. Należą do nich podziemne tunele kopane przez mieszkańców wiosek dla ochrony przed bombami. Tunele są tak wąskie i niskie, że aby się przecisnąć, trzeba zginać się w pół, a osoby zbyt wysokie lub szerokie nie zmieszczą się nawet w wejściu. Kilkaset osób musiało tkwić w takich korytarzach w czasie nalotów nawet przez kilka dni z rzędu. Mieli tam kuchnie, szpitale, sale porodowe, a nawet pałac ślubów. Ale gdy bomba spadała na tunel, wszyscy ginęli przygnieceni ziemią.

Wielu amerykańskich turystów przyjeżdża do Wietnamu, żeby to wszystko zobaczyć. Wietnamczycy witają ich serdecznie, a nawet współczują. We wczesnych latach 90., gdy kraj otworzył granice dla turystów, napływać zaczęli wojenni weterani. Wyruszali w miejsca, które znali z czasów wojny. W miejscach bitew – pod Lang Vei (1968), Con Thien (1967–1969), czy Khe Sahn (1967–68), zwanym „amerykańskim Dien Bien Phu” – spotykali wycieczki wietnamskich weteranów. Bez urazy padali sobie w ramiona, wspominali, żartowali, płakali, użalając się nad swoim losem. Niejaki John Charpanter, który przeżył bitwę Khe San (szacowane straty amerykańskie w tej bitwie to 10–15 tysięcy żołnierzy), skarżył się, że po powrocie z wojny do Wirginii wielokrotnie wkładał sobie lufę do ust, próbując nacisnąć na spust. „Paradoksalna bliskość losu łączy dziś rozgoryczonych weteranów obu stron” – pisze Jean-Claude Guillebaud, były korespondent wojenny, który wrócił do Wietnamu w początkach lat dziewięćdziesiątych. „Zarówno Amerykanów wracających z wojny, jak tysiące Wietnamczyków, którzy ją wygrali, spotkała podobna nagroda: dziedziczna niewdzięczność ze strony społeczeństw, które – gdy tylko nadszedł pokój – odwracały się do kombatantów plecami”.

W miarę upływu czasu wojną w Wietnamie i jej skutkami zaczęli się interesować amerykańscy naukowcy. Dziś współpracują z Wietnamczykami w ramach programów – takich jak AOVP (Aspen Institute’s Agent Orange in Vietnam Program), czy USAID mission in Vietnam – które stawiają sobie za cel rewitalizację skażonej toksynami ziemi czy pomoc ofiarom defoliantów i ich niepełnosprawnym dzieciom. Amerykańscy lekarze leczą ofiary skażeń. Poparzona napalmem dziewczynka ze zdjęcia Nicka Uta – dziś dojrzała kobieta, matka kilkorga dzieci – jeździ do Stanów Zjednoczonych na leczenie. Nie ona jedna.

Wyrzut sumienia? Poczucie obowiązku? Wówczas Amerykanie nie potrafili zwyciężyć w wojnie, dzisiaj chcą wygrać pokój. Przynajmniej w Wietnamie i przynajmniej niektórzy. Po wojowniczych prezydentach – Johnsonie i Nixonie – na kilka kadencji nastali odrobinę bardziej pokojowi, przynajmniej w tym rejonie świata. Wietnam długo doskwierał i Ameryka musiała wylizać się z ran.

Ale później zaczęły powracać stare nawyki. Ameryka znowu musiała pokazać, że jest wielka. Bo przecież nie przystoi, że w Wietnamie największa potęga militarna świata została pokonana przez armię „niepiśmiennych chłopów i cherlawych partyzantów”. Gdy zatem osłabł krzyk protestujących, ucichły jęki ofiar i ostrzeżenia wszelkiej maści „idealistów”, „naiwnych intelektualistów”, „zniewieściałych pięknoduchów” – jak lubią określać ich wszelkiej maści militaryści – nadszedł czas na nowe sukcesy. Walcząc o sprawiedliwość i wolny świat, Ameryka znów przegrywa jedną wojnę po drugiej, lecz wcale jej to nie zniechęca. Jakby na przekór wietnamskiej lekcji – tej, którą sajgońskie Muzeum Wojny stara się uchronić od zapomnienia. Mówi ona, że wojna tylko czasami niesie wolność, lecz nigdy nie jest sprawiedliwa.

Korzystałem między innymi z prac:

Philippe Franchini, Les Guerres d’Indochine, Pygmalion, 1988

Raymond Depardon, Jean-Claude Guillebaud, La colline des Anges”, Editions du Seuil, 1993

Histoire du Vietnam de la colonisation à nos jours, red. Benoît de Tréglodé, Editions de la Sorbonne, 2018.

Le Vietnam depuis 2000 ans, praca zbiorowa, Editions de la République.

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×