fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Pablopavo: Ta syta Warszawa nie bardzo mnie interesuje

Lata 90. mnie skonstruowały. Fascynowały mnie te czasy, ich tempo. Dziś już nic tak szybko się nie zmienia. Ale nie lubię modnej obecnie „kapslowej nostalgii”. Nie interesuje mnie zbieractwo wspomnień, ale to, co one z nami zrobiły.

ilustr.: Dominika Hoyle

ilustr.: Dominika Hoyle


Paweł Sołtys (Pablopavo) w rozmowie z Janem Bińczyckim opowiada o debiutanckim tomie opowiadań „Mikrotyki”, etyce w opisywaniu bliźnich, o cieniach i blaskach stolicy w ostatnich dekadach i „warszawskim tempie początkowym”. 
JAN BIŃCZYCKI: Bohaterowie twoich opowiadań i piosenek snują się po mieście, dryfują, błądzą. Sam też masz wizerunek warszawskiego flaneura.
PAWEŁ SOŁTYS: Zdarza się.
Ale po Warszawie tak się nie da. Wysiadasz na Centralnym i obserwujesz, jak wszystko przyśpiesza. Przechodnie biegają.
Zwłaszcza na tak zwanej „Patelni”, czyli placyku obok stacji metra Centrum. Tam ludzie osiągają zawrotne prędkości. Szybko, zamaszyście, szkoła Korzeniowskiego. Coś podobnego widziałem tylko w Nowym Jorku. Ale „Patelnia” i centrum to nie Warszawa. To jej wizytówka, pokazywana w serialach. To taki sam stereotyp jak to, że w Krakowie wszyscy siedzą w kawiarniach. Oczywiście, są miejsca, gdzie ludzie poruszają się jak nakręcone roboty, ale po Brzeskiej, po Grochowie, Targówku czy Stegnach nikt tak nie chodzi. Zdarzają mi się spacery długie i nieśpieszne. Chociaż, jak spacerowałem po Krakowie z Marcinem Świetlickim, poetą, który jest przecież perypatetykiem, to on to, co ja miałem za niespieszną przechadzkę, nazwał gonieniem. Być może warszawskie tempo początkowe jest większe.
W twojej Warszawie nie ma też tego, czego zazdrości mieszkańcom stolicy reszta Polski.
A czego zazdrości?
Karier, blichtru, życia kulturalnego.
Bez wątpienia z pracą jest dobrze, szczególnie dla osób wykształconych. Zresztą piszę też o ludziach, którzy przyjechali tu za pracą. Ale to zjawisko zaczęło się gdzieś w połowie XIX wieku. Wszystkie stolice akumulują ludzi. Tak samo jest w Londynie, Moskwie czy Pradze. Jeśli chodzi o imprezy, to pewnie w Warszawie odbywa się ich najwięcej. Ale pod względem jakości bywa różnie. Weźmy Wrocław. Mam wrażenie, że tam się odbywają znacznie ciekawsze imprezy. To zabawne, bo moi wrocławscy znajomi, zwłaszcza ci o lewicowych poglądach, bardzo psioczą na to miasto, na zarządzanie, na prezydenta. Zawsze ripostuję – przyjedźcie do mnie, zobaczycie, co to znaczy źle.
Ta zamożna, syta Warszawa, w której robi się kariery, nie bardzo mnie interesuje. Już o niej opowiedziano, pokazano ją w serialach, komediach romantycznych. Podmalowano ją, polukrowano, ładnie opakowano. I to się sprzedaje, choć mam wrażenie, że już się skończyło. Prawdziwą karierę można było zrobić w latach 90. czy na początku nowego wieku. Teraz już nie, bo fajne miejsca są pozajmowane. Niektórzy moi znajomi ze szkoły średniej szli na studia zaoczne i jednocześnie zaczynali pracę na niskich stanowiskach, na przykład w bankach, pokonywali kolejne szczeble. Brakowało kadr. Dziś już tak nie jest.
Mało kto pisze na poważnie o tej mniej błyszczącej Warszawie, która mnie interesuje. Bo obrazki groteskowe, komiksowe są nadreprezentowane. Takie o „śmiesznych ludziach z Pragi, którzy piją wino pod sklepem”. To nieprawda. Nie zgadzam się na to. W każdej dzielnicy ktoś pije wino pod sklepem. Zajmuję się uboższymi warszawiakami. Nie ma w tym żadnej ideologii, po prostu ich świat bardziej mnie zajmuje.
Porozmawiajmy jeszcze o różnicach. I historii, bo wszystkie te stereotypy na temat polskich miast biorą się z zaborów. Warszawa była w rosyjskim. I pozostała miastem wschodnioeuropejskim. W jednym z opowiadań pojawiają się prawosławni bohaterowie – bracia i ich ojciec. Inaczej się ubierają, chodzą do cerkwi, mówią dziwną dla rówieśników, „dorosłą” polszczyzną.
Prawosławie pojawia się w „Mikrotykach” w kilku miejscach. Z różnych powodów. Wschodnioeuropejskości doświadczyłem, kiedy przeprowadziłem się z lewej na prawą stronę Wisły. Z tak zwanej Warszawy właściwej na Pragę. Tak jakby dystans mostu Poniatowskiego nie wynosił dziewięciuset metrów, a co najmniej trzysta kilometrów na Wschód. Teraz to powoli zanika, ale piętnaście–dwadzieścia lat temu było dobrze widoczne. Ludzie na Pradze, na Grochowie inaczej się ubierali, mieli troszkę inny tryb życia. Dworzec Wileński za czasów carskich nazywał się Terespolski. Dookoła niego chętnie osiedlali się rosyjskojęzyczni kupcy, nie tylko Rosjanie, ale też choćby Żydzi.
Widać w Warszawie także pewien stereotypowo wschodnioeuropejski kompleks naśladownictwa, ostentację, te wszystkie nowobogackie wieżowce.
Nie mam nic przeciwko wieżowcom, ale one często zastępują – nienawidzę tego określenia – tkankę miejską albo przestrzeń, która służyła wszystkim, a nie tylko tym, którzy pracują w biurze do 17. Tam, gdzie była odrobina parku, jakiś skwer, stawia się konstrukcję z betonu i szkła. Powstają martwe miejsca. Informacja sprzed paru dni – deweloper, który miał uratować kupioną przez siebie dziewiętnastowieczną gazownię, właśnie zaczął ją burzyć. Miasto i państwo są niewydolne w takich sprawach. Nie już mam siły, by na to się zżymać. Musiałaby wybuchnąć jakaś guerilla, by rozprawić się z deweloperami. Nie wiem, czy ich postępowanie jest wschodnie, czy zachodnie. Jest mafijno-złodziejskie.
Jak to jest być artystą?
Nie lubię tego słowa. Nabrało wody i ciąży. Nie skończyłem szkół muzycznych. Nie mam wybitnych warunków, głosu, słuchu. Jestem grajkiem, z tradycji podwórkowej, i staram się ludziom umilać czas. Jeszcze nie znalazłem słowa, którego mógłbym używać przy okazji książki.
Ale zawodowo zajmujesz się duszą ludzką. Rachunki płacisz z tych refleksji. A książkę pisałeś po kawiarniach.
To nie wynikało z artystowskiego ducha, ale z prozaicznych powodów. Mam małe dziecko. W domu nie mógłbym pisać. Kiedy miałem czas, szedłem do kawiarni i tam pisałem nowe, a poprawiałem te starsze opowiadania, które powstały w moim dawnym mieszkaniu na Grochowie.
Musiałeś je cyzelować w tych warunkach? Bo tę pracę wyobrażałem sobie jak jubilerstwo.
To zarzut czy pochwała?
Pochwała rzemiosła.
Piszę na flow. Mam w sobie melodię, frazę, historię do opowiedzenia. Piszę parę, parenaście stron. A potem poprawiam. Dużo zmian zaszło na etapie redakcji. Pracowałem z Magdą Budzińską i Łukaszem Najderem. To dobrze zrobiło książce, pomogło ujarzmić moją przesadę w obrazowaniu, metaforyce. Nikt by tego nie wytrzymał przez 150 stron. Więc: najpierw natchnienie, potem cyzelowanie. Nie jestem zawodowym pisarzem, nie musiałem napisać tej książki. Nie potrafiłbym zaprowadzić sobie reżimu polegającego na tym, że wstaję rano i piszę określoną liczbę stron.
Żyjesz z flow.
Tak, z pewnej emocjonalności. Gram koncerty, piszę piosenki.
To też kawał literatury.
Dziękuję. Piosenki łatwiej mi pisać, bo napisałem ich już sporo, to dla mnie rzemiosło.
A jak się pisze piosenki? Idziesz w teren „w poszukiwaniu surowców”? Na przykład: dziś Targówek i melancholijna piosenka o dorastaniu?
Lubię chodzić po mieście i siedzieć w mniej lub bardziej obskurnych knajpach, przyglądać się ludziom. Ale nigdy nie mam z tyłu głowy, że robię to zawodowo. Po prostu tak żyję, że jestem bliżej ludzi. Nie mam samochodu. Jeżdżę tramwajami i autobusami. Z samochodu nic nie widać, a słychać najwyżej Radio Złote Przeboje. Kiedy przemieszczam się po mieście, to ono mi cały czas coś nadaje do ucha. Czasem coś z tego uda mi się zachować i wykorzystać. Ale to nie jest sytuacja typu „Malinowski wśród dzikich”. Takie nastawienie byłoby obraźliwe wobec innych ludzi.
A napiszesz przewodnik po Warszawie?
Mam wielu przyjaciół varsavianistów, którzy lepiej się do tego nadają. Zacząłem uchodzić za specjalistę od Warszawy, ale kiedy dziennikarze lub znajomi mówią mi – oprowadzaj, to nie umiem podawać informacji. Mówię: słuchajcie to bardzo ładny budynek, niestety nie wiem, kto i kiedy go zaprojektował, ale na tyłach od lat jest sklep z alkoholem, a w latach 80. była meta.
Moja siostra zrobiła kurs przewodniczki w wieku trzydziestu paru lat. Nie po to, by oprowadzać wycieczki, ale dla siebie. Bardzo mi się to podoba. Z zawodu jest nauczycielką historii i geografii. Pochodzę z nauczycielskiej rodziny, może stąd moja pokora wobec wiedzy.
Ale twoje opowiadania i nagrania najlepiej poznawać z planem stolicy na podorędziu.
Zwłaszcza, jeśli próbujesz mnie złapać na tym, że zmyślam. Na płycie „Ladinola” jest piosenka „Zima”. Dzieje się na rogu Tarchomińskiej i Wiosennej. To bardzo ładna, ale dość nieadekwatna nazwa. Bo ona zdecydowanie nie wygląda jak wiosenna ulica. Jedna moja słuchaczka z drugiej strony Warszawy nie znała tego rogu na Pradze. Pojechała zobaczyć i pierwszy widok, który jej się ukazał, to „wkurwiony facet bez nogi na światłach”, którego opisałem w drugiej zwrotce. Oczywiście, dużo zmyślam, ale rzeczywistość jest mi potrzebna. Tylko jeśli coś jest realistyczne, może być poetyckie.
A jak się odnajdujesz w tradycji pisania o Warszawie, od Grzesiuka, przez Tyrmanda, po Nowakowskiego?
Grzesiuk i Nowakowski to bardzo ważni dla mnie twórcy. Zasłuchiwałem się i zaczytywałem. Ale nie czuję się spadkobiercą. Grzesiuka nie da się podrobić. Takie próby kończą się parodią. A Nowakowskiego dziś usiłuje się sprowadzić do legendy faceta, który siedział w więzieniu i opisywał knajacką Warszawę. A to był świetnie wykształcony erudyta, obdarzony genialnym słuchem do miasta. Nie czuję się jego spadkobiercą. Sądzę, że miałby do mnie sporo pretensji o to, jak piszę, o te wszystkie ozdobniki. A jeśli chodzi o Tyrmanda, to interesuje mnie przede wszystkim jego „Zły”, a reszta mniej.
Może łączy cię z nimi pewien rys chłopięctwa u bohaterów?
Część bohaterów i narratorów żyje w latach 90. Wtedy byłem chłopcem i siłą rzeczy moje wyobrażenia o tych czasach są chłopięce. Starałem się nie przesadzić z chłopactwem, nie popaść w minoderię, w wieczną nostalgię. Jest też spora grupa starszych ode mnie bohaterów.
Bardzo ważne są też bohaterki.
Ci, którzy znają moje piosenki, nie będą zdziwieni. Niech to nie zabrzmi seksistowsko, ale dziewczyny i kobiety są ciekawsze do opisywania niż mężczyźni. Faceci mają paręnaście charakterystycznych gestów i zachowań i mało który wychodzi poza nie. Kobiety noszą w sobie wiele drobinkowych opowieści, o których mężczyźni zapominają. Bo mają pamięć jak rycerze – pamiętają wielkie bitwy, potężne zdobycze. A mnie interesuje, o czym rozmawiano w 1975 roku w kolejce na ulicy Paca. No i – to już być może zwykły seksizm – dziewczyny interesują mnie jako mężczyznę.
Nie opisujesz ich wedle utrwalonych konwencji. W „Mikrotykach” jest piękność z defektem, wariatka, są staruszki i kobiety starzejące się. Nie tyle obserwujesz męskim okiem, co próbujesz wniknąć w ich świat.
Zawsze kiedy piszę z perspektywy kobiecej, to boję się, że przyjdzie prawdziwa dziewczyna i powie „weź, daj spokój”. Nie lubię sztampowych postaci, tego mizoginicznego nastawienia, że najlepsza bohaterka to szesnastoletni podlotek. Wydaje mi się, że często piszą tak faceci, którzy załatwiają sobie jakieś sprawy, których ja nie muszę przy tej okazji realizować.
Postaci z moich tekstów klecę z istniejących osób. Lena powstała z kilku moich byłych sąsiadek. Co do dziewczyny z rozszczepioną wargą, to mniej ważne jest, czy miała pierwowzór, niż to, czy udało mi się przekazać to, co chciałem opowiedzieć.
Czułość w nieczułym świecie?
Tak. W latach 90. świat przyśpieszył, skapitalizował się. Natomiast moja grupa przyjaciół była poza tym wszystkim. Dookoła narkotyki, handel, brutalność. A my przebrnęliśmy przez te lata zasłuchani w muzykę, zatopieni w książki, w miłości. Dlatego mam nadzieję, że opowieści o następnych pokoleniach, o tym jakie są brutalne i wyzute z uczuć, to taka sama bzdura jak to, co wygadywano na nasz temat.
Ciągle wracasz do lat 90. Dziś są modne. Są „nowymi latami 80.”, które z nostalgią odkrywano dekadę wcześniej. A przecież to pod każdym względem okropna epoka.
Czy ja wiem? Polski pop był straszny, ale w innych nurtach muzycznych działo się sporo ciekawych spraw. Ja jestem z lat 90. Skonstruowały mnie. Najpierw byłem dzieckiem, potem nastolatkiem, a na końcu niemal dorosłym facetem. Fascynowały mnie te czasy, ich tempo. Warszawa w roku 1989 i 1991 to dwa zupełnie różne miasta. Dziś już nic tak szybko się nie zmienia. To we mnie zostało, ale nie lubię modnej obecnie „kapslowej nostalgii”, opowieści z cyklu „a my graliśmy w kapsle, jeździliśmy na rowerach i paliliśmy dżointy”. Tak było, ale czy to samo w sobie jest ciekawe? Zbieractwo wspomnień mnie nie interesuje. Interesuje mnie to, co one z nami zrobiły, jak na nas wpływały. Wszystko nagle wywróciło się do góry nogami. Dorośli tracili pracę. Przede wszystkim w miastach takich jak Nakło czy Wałbrzych, ale w Warszawie też dało się to odczuć. Rodzice kolegów byli bez roboty, a kariery zaczynali robić dziwni goście. Gmach Komitetu Centralnego nagle został giełdą. Trawka, którą chwilę wcześniej hippisi przekazywali sobie w zapałczanych pudełkach, nagle okazała się towarem sprzedawanym przez chłopaków, którzy mogą złamać ci rękę.
W jednym z opowiadań odmierzasz epoki markami papierosów.
To najstarsze opowiadanie w książce. Ma jedenaście lat. Lubię je, ale nie wiem, czy pasuje do całości. Bardzo polubili je moi redaktorzy i przekonali mnie, by zostawić. A czemu papierosy? Krzysztof Varga w „Karolinie” opisał dekadę lat 90. za pomocą lodów. Jestem nałogowym palaczem. W dodatku papieros to atrybut socjalizujący, pozwala poznawać ludzi, przystanąć przed pracą, przed lekcjami w szkole.
Na koniec pytanie, którego pewnie masz dość, bo wszyscy je zadają – o muzyczność twojej prozy.
To sprawa bez związku z moim zajęciem. Po prostu lubię taką literaturę. Babel, Hrabal, Deml, Pavel, Stasiuk i inni najważniejsi dla mnie pisarze mają rytm. Jeden z najważniejszych etapów pracy nad opowiadaniem to czytanie go na głos. Ale nie można się temu poddać do końca. Uroda zdań jest ważna, ale równie mocno jak to, by to było o czymś.
***
Paweł Sołtys (Pablopavo)  jest muzykiem, tekściarzem i miłośnikiem Warszawy. Współtworzy zespół Vavamuffin, występuje również solowo z zespołem Ludziki. Zdobywca Paszportu Polityki w roku 2014.
***
Pozostałe teksty z bieżącego numeru dwutygodnika „Kontakt” można znaleźć tutaj.

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×