Otwiera, uwrażliwia, zbliża. Polska jest Światłoczuła
Z Olą Grażyńską, koordynatorką akcji Polska Światłoczuła o podróżach z rodzimymi filmami i ich twórcami po kraju, spotkaniach z nietypową publicznością oraz odkrywaniu uroków prowincji rozmawia Bartosz Wróblewski.
Polska Światłoczuła – skąd ta nazwa?
Mieliśmy różne pomysły – Latarnia, Bumerang – ale w końcu córka Doroty Kędzierzawskiej, Aniela, wymyśliła Polskę Światłoczułą. Polskę, bo jeździmy po Polsce i pokazujemy tylko polskie filmy. A Światłoczułą, bo ma w sobie czułość i światło, a przy okazji bezpośrednio nawiązuje do filmu. Poza tym lubię tę nazwę, bo jest chwytająca.
Kojarzy się też z taśmą światłoczułą, a filmy puszczacie w jakości cyfrowej.
Tak, puszczamy je z kopii DCP, bo taśma odchodzi do lamusa. Kodak już się zamknął i coraz mniej filmów powstaje na taśmie. Poza tym wożenie ze sobą projektora byłoby dla nas znacznie trudniejsze. Potrzebowalibyśmy też pomocy kinooperatora, który potrafi kleić taśmę, kłaść ją na plater itd. A kopia DCP dorównuje taśmie jakością.
Wasza akcja to coś więcej niż kino objazdowe z dawnych lat.
To prawda. Wychodzimy poza format kina objazdowego i łączymy je z festiwalem. W trasę zawsze wyrusza z nami twórca, a kina objazdowe tego nie praktykowały. Pomysł wziął się nie tyle z tęsknoty za kinem objazdowym, ile z tęsknoty za spotkaniami z publicznością. Film tworzy się latami. Pisze się scenariusz, zbiera środki, pracuje na planie, montuje materiały, później nadchodzi czas na postprodukcję i dystrybucję. Jedynym miejscem, w którym twórcy mogą otrzymać informację zwrotną na temat swoich dzieł nie od kolegów i krytyków, są właśnie festiwale, głównie zagraniczne. Dorota Kędzierzawska i Arthur Reinhart zatęsknili za spotkaniem z polskim widzem. Okazało się, że ich koledzy też.
Mówisz o festiwalu, ale nie spotykacie typowej publiczności festiwalowej.
O to nam chodzi. Na oficjalnych premierach zwykle nie wypada krytykować filmów i słyszy się ogólniki. Na festiwalach zresztą często jest podobnie. Rzadko ktoś wstanie i powie, że film jest świetny lub do dupy. Opinie festiwalowej publiczności są często przeintelektualizowane. W widzach jest więcej obaw, by nie wyjść na głupka i chęci zabłyśnięcia erudycją, niż woli wydania z siebie prostego komunikatu czy nawiązania interakcji z twórcą.
Do kogo w takim razie jeździ Polska Światłoczuła?
Z założenia jeździmy do miejscowości, w których nie ma kin. Często są to miejscowości, w których kina były, ale upadły w latach 90. Gdy wkroczyły multipleksy, małe kina nie wytrzymały konkurencji. Mamy też parę miejsc specjalnych – trzy zakłady karne, ośrodek terapii uzależnień oraz dom pomocy bezdomnym, tzw. wspólnotę Betlejem. Na naszej liście są małe miejscowości, jak liczący cztery tysiące mieszkańców Supraśl, ale też większe, nawet 30-tysięczne miasta. To przykre, że nie ma w nich kin.
Jaką publiczność zastajecie na pokazach?
W większości miejscowości mamy już stałych bywalców, ale zawsze znajdzie się ktoś, kto przyjdzie na film z dziwnych pobudek. Gdy jeździliśmy z „Wymykiem” i dotarliśmy do Gryfina, zjawił się nauczyciel wuefu i powiedział, że wymyk to figura gimnastyczna, a on przyszedł, bo zainteresował go tytuł. Obejrzał film i wymyku nie widział, ale opowiedział wszystkim, jak wygląda wymyk gimnastyczny. Najważniejsze dla nas i dla twórców jest jednak to, że pokazywane filmy żyją w ludziach, którzy przychodzą na pokazy. Gdy jakiś czas po „Wymyku” wróciliśmy w te same miejsca z filmem „W ciemności” i był z nami Robert Więckiewicz, to często pytano go też o poprzedni film. Poza tym widzowie zaczynają zwracać uwagę na montaż, scenografię i inne aspekty dzieła, do których wiele osób nie przywiązuje wagi. A to dzięki temu, że jeździmy nie tylko z reżyserami czy aktorami. Dostajemy też i przekazujemy twórcom listy od ludzi, których poruszyły zaprezentowane filmy.
Jak rozmawia się z nietypowymi widzami w tzw. miejscach specjalnych?
Mamy naprawdę fajny kontakt. To bardzo bezpośredni ludzie, którzy otwierają się ze spotkania na spotkanie. Mam trochę znieczulicę, bo jeżdżę w każdą trasę i więźniowie już nie napełniają mnie obawami, ale widzę, że każdy twórca czuje się wobec nich niepewnie. Rozmowy z nimi są jednak bardzo ludzkie. Często wykraczają poza zagadnienia okołofilmowe. Byliśmy na przykład z „Lękiem wysokości” w zakładzie karnym w Potulicach, a z nami scenograf, Elwira Pluta. Opowiadała o swojej pracy, różnych etapach robienia filmu, a skończyło się na tym, że każdy Polak kocha góry. To była niesamowita rozmowa o tęsknocie więźniów za wolnością. I właśnie ci więźniowie rozumieli ojca Tomka, bohatera filmu, który też tęsknił za wolnością.
Natomiast we wspólnocie Betlejem filmy oglądają również ludzie spoza niej. Ksiądz Mirek dba o to, by wspólnota nie stała się zamkniętą enklawą, a uczestniczyła w życiu Jaworzna. Jest trochę animatorem, dzięki czemu włącza z powrotem do społeczeństwa ludzi po przejściach i na życiowych zakrętach. Projekcje i spotkania po nich są tam naprawdę bardzo ciekawe.
Jeździcie tylko z nowym kinem?
Robiliśmy podchody do starszych filmów. Byliśmy w trasie z „Weselem” Andrzeja Wajdy. Pojechał wtedy z nami Witold Sobociński. Byliśmy też z nie aż tak starym obrazem „Cześć Tereska”. Ale te filmy wzbudzały mniejsze zainteresowanie. Wiele osób na pewno widziało je wcześniej w telewizji, a nasz zamysł polega na tym, by ludzie w odwiedzanych przez nas miejscach nie mieli poczucia, że na dobre polskie filmy przyjdzie im czekać dwa lata od premiery. I że będą mogli obejrzeć je tylko na TVP Kultura w środku nocy. Chcemy, by byli w bieżącym, głównym nurcie.
Czyli nie pokażecie „Symetrii” w więzieniu?
W jednym z zakładów karnych chcieliśmy pokazać „Drogę na drugą stronę”, ale po konsultacjach ze specjalistami od spraw wychowawczo-oświatowych musieliśmy zrezygnować z tego filmu. Wiadomo, bunty w więzieniach się zdarzają. W Potulicach całkiem duży miał miejsce dość niedawno, chyba trzy lata temu. Obawy wychowawców są w związku z tym zrozumiałe.
Jeździcie do ludzi kinowo wykluczonych. Wychodzicie z kinem do nich, czy chcecie ich zachęcić, by sami zaczęli chodzić do kina?
Z jednej strony przyjeżdżamy z kinem do nich, ale w widzach naturalnie budzi się ciekawość. Starają się potem obejrzeć inne filmy. Śmiejemy się, że idealnie byłoby wtedy, kiedy nie musielibyśmy jeździć, bo w każdej miejscowości byłoby kino. Nie musiałoby grać codziennie. Wystarczyłoby popołudniami, a nawet tylko w weekendy.
Sytuacja byłaby idealna dla widzów, ale nie dla twórców. W końcu dla nich to też ciekawe doświadczenie, prawda?
Oczywiście. Twórcy są naprawdę chętni, a jedynym problemem jest ich dostępność. Nikt nie powiedział nam po prostu nie, gdy zapraszaliśmy go do udziału w akcji. Najczęściej mają jednak napięte grafiki i niełatwo jest ich wyciągnąć. Moja korespondencja z Mariuszem Wilczyńskim, którego mamy nadzieję zabrać wkrótce w trasę, niedługo będzie się nadawała na książkę. Bardzo chce wyruszyć z nami w trasę, ale ciągle coś mu wypada i w kółko to przekładamy.
Twórcy twórcami – a co wam daje Polska Światłoczuła?
Jest wśród nas paru młodych realizatorów, którzy mają okazję poznać tak ważne postacie polskiego kina jak Witold Sobociński. Poznają również młodszych, lecz także istotnych twórców, co może im później pomóc się odnaleźć w środowisku. W trasie byli z nami m.in. Radek Ładczuk czy Leszek Starzyński. Nie idzie tylko o ciekawe znajomości, lecz także o cenne uwagi, których udzielają młodym twórcom goście.
A dla ciebie co liczy się najbardziej?
Możliwość poznania Polski. Bardzo mocno zapadła mi w pamięć pierwsza, pilotażowa trasa. Przez 25 dni sprawdzaliśmy z Dorotą różne miejsca, by nie wsadzić kolejnych zaproszonych gości na takie miny, że przychodzą trzy osoby albo nawet przychodzi sto osób, ale nikt nie zadaje pytań. Dzięki temu odkryliśmy, że Polska to naprawdę piękny kraj. Dotarłam do wielu wspaniałych miejsc, do których pewnie nigdy bym nie trafiła. Poznałam wielu ciekawych ludzi. Inspirujący są lokalni poruszyciele. Ludzie, którym się chce, którzy potrafią postawić wszystko na głowie, by w ich okolicy istniało życie kulturalne. Są takie miejsca, gdzie czuję się tak, jakbym przyjeżdżała do przyjaciół, do rodziny. Od wszystkich czuję tam ciepło, czuję, że oni też się cieszą na nasz przyjazd. Odkryłam życie kulturalne poza wielkimi miastami, poznałam wielu niesamowitych ludzi.
Do wielu miejsc stale wracacie. A czy nowe miejsca wciąż trafiają na waszą listę?
Tak, nie ograniczamy się wyłącznie do już odwiedzonych miejscowości. Na początku wybraliśmy 15 miejsc, w których żarło podczas dyskusji. Ale do każdej kolejnej trasy staramy się włączyć jedno czy dwa nowe miejsca i niektóre z nich się przyjmują. W związku z tym zmieniliśmy trochę formułę. Na początku objeżdżaliśmy w 10 dni całą Polskę, a teraz dzielimy ją na pół wszerz lub wzdłuż. Dzięki temu pokonujemy mniejsze odległości, a także odwiedzamy więcej miejscowości, także nowych na naszej trasie.
Kto wybiera filmy?
Dorota i Arthur. Czasami staram się im coś nieśmiało podpowiadać. A zaczęło się od krytycznych opinii na temat polskiego kina – że niby powstają u nas tylko głupawe komedie romantyczne albo depresyjne, wydumane i zupełnie niezrozumiałe filmy. Dorota i Arthur się zbuntowali, ponieważ ich filmy są doceniane i rozumiane przez widzów na całym świecie. Nawet przez małe dzieci i 90-letnich staruszków. Ludzie po pokazach często dziękują nam, że przyjeżdżamy do nich z dobrym kinem i narzekają, że telewizja ma ich za idiotów. Niedawno pokazywaliśmy „Obławę” na terenach, gdzie naprawdę były oddziały partyzanckie. Film wcale nie wzbudzał oburzenia, a widzowie bardzo go chwalili. Jeden z nich powiedział po seansie: na początku nie nadążałem za tym montażem, ale dziękuję, bo dzięki temu filmowi zmusiłem się do myślenia.
Co sprawia, że Polska Światłoczuła sprawdza się w erze internetu i filmów łatwo dostępnych poza kinami?
Najłatwiej byłoby powiedzieć, że ludzie przychodzą dla gwiazd, ale poza Robertem Więckiewiczem i Marcinem Dorocińskim nie mieliśmy prawdziwych celebrytów. Ludzie doceniają atmosferę i odbiór filmu podczas wspólnego seansu. Poza tym pokaz to też okazja towarzyska. Chodzi także o to, że dyskusje są naprawdę ciekawe. Informacje o tym rozchodzą się pocztą pantoflową i wszyscy chcą wziąć w nich udział lub chociaż posłuchać. To zupełnie coś innego obejrzeć film w licznym towarzystwie, spotkać się z twórcą i podyskutować o dziele, niż obejrzeć go w domu na komputerze.
Akcja miała trwać rok. Czemu nie skończyliście?
Byłoby żal. Skończylibyśmy w momencie, gdy projekt nabrał rozpędu. Ludzie pytali, czy będziemy jeździć w przyszłym roku. Obie strony – zarówno animatorzy i ludzie z odwiedzanych miejsc, jak i twórcy. Teraz nie chcemy mówić, jak długo to jeszcze potrwa, bo to będzie zależało m.in. od tego, jak długo będzie się nam udawało to finansować. Na razie na pewno do końca roku, a potem zobaczymy. Miłą rzeczą było dla nas to, że w maju zeszłego roku dostaliśmy nagrodę PISF-u jako krajowe wydarzenie filmowe. Było to o tyle ujmujące, że poza nami nominowane były festiwale, które mają za sobą co najmniej 20 lat działalności. A my, tacy nieopierzeni… Trochę nam było głupio wobec nich wszystkich, ale to kolejny dowód, że było warto. Ta akcja naprawdę otwiera, uwrażliwia i po prostu zbliża ludzi.
Kręcicie film o Polsce Światłoczułej. O czym będzie?
Robimy doraźne wideo z każdej trasy, a z filmem mamy problem, ponieważ wciąż się spieramy o to, jak rozłożyć akcenty. Projekt i jego efekty są wielowymiarowe. Do wielu miejsc wracamy i możemy obserwować ludzi z tamtych stron oraz ewolucję, która w nich zachodzi. Druga rzecz to opowieść o filmach i ich twórcach. Mamy szansę uchwycić tych ludzi w sytuacjach zwyczajnych, a nie oficjalnych – podczas wywiadu, gdzie stosuje się formy grzecznościowe i szuka głębi w filmach. Możemy lepiej poznać ich podejście do życia oraz zarejestrować konfrontację ze szczerą, nieuładzoną publicznością, która potrafi powiedzieć, że coś było nieudane. I wciąż nie wiemy, czy skupić się na twórcach, czy na publiczności, a mamy miliardy godzin materiału i różnie możemy to ugryźć.
Kiedy planujecie pokazać film światu?
Prawdopodobnie na początku przyszłego roku. Może przy okazji rozdania Orłów.
W najbliższą trasę Polski Światłoczułej w dniach 12-15 kwietnia wyruszy film „Miłość” Sławomira Fabickiego, a wraz z nim Julia Kijowska.
Ola Grażyńska (1987) – absolwentka socjologii na Uniwersytecie Warszawskim, od 2011 roku zajmuje się koordynowaniem projektu Polska Światłoczuła.