
Prawie dziesięć lat temu dyskusja o „Wszystkich nieprzespanych nocach” podzieliła polską krytykę filmową. Jedni w dokumentalizowanym obrazie Michała Marczaka widzieli celny portret rzeczywistości, inni złośliwie nazywali go, według tekstu piosenki Taco Hemingwaya, „manifestem pokolenia, które nie ma nic do powiedzenia”. Sam początkowo nie byłem zachwycony tym, co uważałem wtedy za brak treści czy pretensjonalność.
Co w tym filmie było oburzającego zarówno dla mnie, jak i dla innych? „Wszystkie nieprzespane noce” nie tylko są umieszczone w trochę bezczasowej Warszawie, gdzie jedne imprezy i powroty płynnie przechodzą w kolejne. Są też pozbawione porządkującej świat przedstawiony narracji, a ich bohaterowie nie wpisują się w opisywany w „biblii dla scenarzystów” schemat podróży i przemiany za jej pośrednictwem. Myślę, że stąd wynikała ostra reakcja wielu widzów. Otwartym pytaniem pozostało jednak, czy w świecie wykreowanym przez Marczaka, który ma przecież odpowiadać naszej współczesności, wiodącej opowieści rzeczywiście nie ma. Może po prostu jest przez twórców kontestowana?
Bez alternatywy
Na przestrzeni wieków łatwo określić, jakie narracje dominowały w określonych regionach i okresach, niekiedy globalnie. Ich funkcją było nie tylko, jak w filmach, układanie świata w znane formy, ale też uzasadnianie nierówności i panującego porządku społecznego – lub kontestowanie go – budowanie wspólnoty, przekonywanie ludzi o odmiennych interesach do wspólnego działania, usprawiedliwianie zbrodni czy wojen i wiele innych. Celom politycznym i społecznym służyły chociażby opowieści o boskiej legitymizacji władzy królewskiej, o sarmackim pochodzeniu Polaków czy monopolu Kościoła rzymskokatolickiego na zbawienie. Szczątki tych legend dalej zresztą pokutują na marginesie debaty publicznej, w dzisiejszym świecie jednak trudno uznawać ich wpływ za wyjątkowy istotny – może poza tą ostatnią, przynajmniej w Polsce. Także współcześnie ci, którzy panują nad opowieściami w sferze publicznej, mają w rękach potężne narzędzia kontroli – stąd też w 2023 mieliśmy do czynienia z bitwą o Telewizję Polską i z tego samego powodu do tej pory miłościwie nam panujący nie przedstawili Sejmowi i obywatelom ustawy o mediach publicznych.
Ważnym i wciąż trwającym aspektem społecznego imaginarium jest od dawna, szczególnie wobec postępującej od XVIII wieku demokratyzacji, podkreślanie cywilizacyjnego postępu. Znamy tę opowieść. Według niej żyjemy w erze wielkiego rozwoju, także gospodarczego, który musi trwać. Nasze warunki życia są coraz lepsze, jesteśmy wolni i równi wobec prawa, a dzisiaj zyskaliśmy także wielkie możliwości dzięki niemal nieograniczonemu dostępowi do informacji. Nie mielibyśmy tego wszystkiego, gdyby nie system, w którym żyjemy, oparty na dwóch fundamentach: liberalnej demokracji oraz – silniejszym i istotniejszym – neoliberalnym kapitalizmie. Rzeczywiście, trudno odmówić temu systemowi jednego wielkiego sukcesu – jak napisał jako pierwszy prawdopodobnie Fredric Jameson, „łatwiej wyobrazić sobie koniec świata niż koniec kapitalizmu”, a o to właśnie chodzi. Raz ustalonym boskim porządkiem nikt nie powinien móc zachwiać.
Ta narracja jest głęboko nieprawdziwa: w praktyce ludzie na całym świecie nie są wolni i równi wobec prawa, nierówności dochodowe i majątkowe się tylko pogłębiają, a dostęp do informacji z całą pewnością nie jest nieograniczony, bo ich źródła pozostają w olbrzymiej części pod kontrolą wielkiego kapitału. Jednocześnie narracja ta staje się zupełnie bezalternatywna, więc czy powinniśmy się dziwić, że bohaterowie Marczaka nie chcą się w nią wpisywać? Nie chcą też z nią walczyć, bo dowodów na to, że taka walka jest skazana na niepowodzenie, nie brakuje. Świadczą o tym losy wielu „antysystemowych” filmów, takich jak na przykład „Fight Club”, „American Psycho” czy, z zupełnie innej strony, „Barbie”. W dwóch pierwszych przypadkach krytyka toksycznych struktur społecznych została przez wielu sprowadzona do historii kolejnego romantycznego – nawet jeśli zarazem bardzo niepokojącego – buntownika. „Barbie” Grety Gerwig wpisała się natomiast w logikę kapitalizmu już w samej treści. Zamiast oczekiwanego przez fanów reżyserki manifestu feminizmu i sprzeciwu wobec bezmyślnej konsumpcji, widzowie dostali różową reklamówkę firmy, która wyznaczając nierealistyczne standardy piękna, uczyniła wiele złego dzieciom na całym świecie.
Sprzeciw wobec logiki kapitalizmu prowadzi do wpisania się w nią albo pogodzenia ze znikomością własnego wpływu.
Nie tylko w kulturze sprzeciw wobec logiki kapitalizmu prowadzi albo do wpisania się w nią, albo, w najlepszym razie, do pogodzenia ze znikomością własnego wpływu. Wiodąca narracja potrafi na różne sposoby obezwładniać pojawiające się głosy sprzeciwu. Na poziomie meta szeroko oddziałuje tutaj kultura indywidualizmu – z jednej strony rozbijająca od samego początku wszelkie formy wspólnotowej walki, z drugiej przekonująca ludzi, że każdy może spełnić swój amerykański sen, jeśli tylko się o to postara. Wielki sukces, oczywiście w ramach systemu, jest w tym kluczu zależny tylko od własnej ciężkiej pracy, kreatywności czy ewentualnie osobistych predyspozycji. Zarówno więc za sukces, jak i za porażkę można winić wyłącznie siebie – a nie dający wspaniałe możliwości system. Możemy się w niego wpisać lub znaleźć gdzieś na marginesie, jak robią to bohaterowie „Wszystkich nieprzespanych nocy” albo przedstawiciele muzycznej sceny niezalowej, o których pisaliśmy w poprzednim numerze Kontaktu.
Zaimpregnowany na zmiany
Jednym ze szczytowych przejawów narracji mówiącej o dążeniu ku lepszemu była teza o końcu historii. Co prawda od początku była kontestowana (w polskim kontekście choćby przez Ryszarda Kapuścińskiego), wielokrotnie została też już obalona, a nawet sam autor – Francis Fukuyama – się z niej wycofał. Była także głęboko zachodniocentryczna i oparta na przekonaniu o domyślności modelu życia społecznego i rozwoju powstałego w Europie. A mimo to powraca w debacie publicznej jak bumerang. Dzieje się tak nie dlatego, że znów staje się aktualna, a raczej dlatego, że to, w co bardzo chcieliśmy wierzyć w latach 90., okazało się tylko uspokajającą bajką na dobranoc, a te mają swoją ważną społecznie funkcję do spełnienia. Mówienie o tym raz za razem przypomina trochę wyrzut kierowany do wszechświata. „Przecież już wszystko miało być dobrze”, wydajemy się mówić, kiedy widzimy, że w żadnym wypadku dobrze nie jest. I część z nas nie chce się rozstać z przekonaniem, że może jeszcze będzie.
Jak to więc możliwe, że skoro ta część opowieści zawaliła się pod własnym ciężarem, inne jej elementy są tak odporne na kolejne uderzenia, które spadają ze wszystkich stron? Tylko w ciągu ostatnich pięciu lat mieliśmy do czynienia z ogólnoświatową pandemią, oglądaliśmy kolejne przejawy zaostrzającej się katastrofy klimatycznej oraz ludobójstwa i skutki dramatycznych wojen, także w Europie. Do tego dochodzi jeszcze zachwianie globalnej stabilności spowodowane między innymi nieprzewidywalnością działań Stanów Zjednoczonych oraz powiązane z tymi problemami migracje, na które zabrakło adekwatnej reakcji.
Odpowiedź jest jedna – potrzebujemy ramy, na której będzie się opierać nasz obraz świata, a inna na razie się nie objawiła. Jak pisał Terry Pratchett, definiującą cechą człowieka jako gatunku nie jest wcale bycie sapiens, rozumnym, a raczej bycie narrans, opowiadającym historie. Ta konkretna, opisana powyżej meta-opowieść okazała się najtrwalsza z kilku powodów. Po pierwsze, jej optymizm jest kuszący. W gruncie rzeczy, czego dowodzi rzekomy „koniec historii”, chcemy, żeby po prostu było dobrze. Po drugie, jest dosyć prosta i wpisuje się w to, co uznajemy za racjonalne, nie wymaga dodatkowego wysiłku interpretacyjnego zarówno ze strony osób, które ją podtrzymują, jak i tych, do których trafia. Po trzecie wreszcie, utrzymanie takiego status quo leży w interesie elit, przynajmniej krótko- i średnioterminowo.
Z tego też powodu w mainstreamie brakuje nie tylko alternatywnych sposobów opowiadania rzeczywistości, ale też w ogóle prób poszukiwania odpowiedzi na najważniejsze problemy współczesności – a przynajmniej odpowiedzi, które nie byłyby albo moralnie nieakceptowalne, albo tak ograniczone, że skazane na nieskuteczność. W swoim krótkoterminowym interesie działają nie tylko elity, ale też pozostające na ich usługach media głównego nurtu i sami obywatele. Dosyć intuicyjne dla każdego z tych aktorów jest wybieranie tego, co wydaje mu się najlepsze dla niego samego, szczególnie jeśli jest nieskomplikowane i nie wymaga przedefiniowania swojego sposobu życia czy myślenia. A to z oczywistych względów nie sprzyja rozwiązywaniu wielopłaszczyznowych problemów współczesności, takich jak ruchy migracyjne czy katastrofa klimatyczna.
Większość mediów i polityków mówi więc ludziom to, co ich zdaniem chcą usłyszeć – ponieważ w krótkim okresie daje to popularność, którą można przekuć na oglądalność i pieniądze lub głosy i władzę. Niemniej jasne jest też, że długoterminowo strategia taka prowadzi do zderzenia ze ścianą. Media tracą wiarygodność, zmieniając się w propagandowe tuby dla grup o określonych poglądach. Politycy podobnie – im także wyborcy przestają ufać, szczególnie kiedy widzą brak efektów ich działań. Oba te zjawiska obserwujemy obecnie z całą mocą na polskim podwórku. Mnożą się pozornie bardziej obiektywne media internetowe, takie jak Kanał Zero, a poparcie zyskują partie protestu oraz skrajnie prawicowe, które jako pierwsze oferowały proste „rozwiązania” skomplikowanych problemów.
Kakofonia informacji
Tak zarysowany obraz sytuacji nadal nie jest jednak pełny. Brakuje w nim jeszcze jednego ogromnego pola oddziaływań, które są o wiele trudniejsze do jednoznacznego opisania. Znaczenie mediów tradycyjnych spada, a ich miejsce zajmują media społecznościowe – od YouTube’a i TikToka po Facebooka i Twittera. Tutaj znów, zarządzające nimi korporacje big-tech i ich właściciele mają własne cele i interesy (czego najbardziej wyrazistym przykładem jest oczywiście działalność Elona Muska), które za ich pośrednictwem starają się realizować, jedne treści promując, a innym obcinając zasięgi, a także tworząc trudne do przekroczenia bańki informacyjne. Celem jest często po prostu podkręcanie negatywnych emocji, które w najprostszy sposób prowadzą użytkowników do interakcji z treściami, co pomnaża zyski.
Niekiedy jest nim także promowanie określonej agendy politycznej lub niszczenie innej.
„Przecież już wszystko miało być dobrze”, wydajemy się mówić, kiedy widzimy, że w żadnym wypadku dobrze nie jest.
Co także istotne, sociale właściwie każdemu dają narzędzia do tworzenia własnej grupy odbiorców, także tych najmłodszych czy niepotrafiących krytycznie weryfikować źródeł. Potencjał dezinformacji jest tu ogromny i skutecznie wykorzystywany, czego doświadczyliśmy przy okazji niedawnych wyborów w Rumunii czy informacyjnej papki wylewającej się z kanałów Donalda Trumpa. Bezpośredni kontakt internetowych twórców z ich obserwującymi prowadzi także do tego, że zamiast kilku głównonurtowych przekazów mamy ich setki i tysiące – o takiej demokratyzacji marzyli twórcy i entuzjaści world wide web trzydzieści lat temu, o czym pisze w tym numerze Hubert Walczyński. Jednak efekty tego procesu nie są już tak pozytywne. O popularności treści w internecie nie decyduje przecież to, czy przedstawiają jakąś prawdę ani czy odpowiadają na potrzeby ludzi. Decyduje raczej to, czy dany materiał wpisuje się w zasady promowane przez nieznany nam algorytm, czy został zakulisowo dofinansowany w ramach kampanii marketingowej, czy jest rel albo czy wzbudza silne emocje. Wszystko to, jak się można spodziewać, nie prowadzi do produkcji treści, które mogłyby stanowić dla nas wyzwanie intelektualne – na takie nie ma popytu. Nie chcemy już konfrontować się z tym, co trudne, szczególnie w naszym czasie wolnym, który zdaniem specjalistów od marketingu powinien być raczej przestrzenią relaksu, najlepiej odpłatnego.
W rezultacie powstają raczej materiały, których głównym celem jest rozejście się możliwie najszerzej. Ponownie – z tym, co zdaniem twórców ludzie chcą usłyszeć. Podstawowym celem jest znalezienie i utrzymanie przy sobie „klientów”. Nie bez znaczenia pozostaje też zmiana sposobu konsumpcji treści. W związku z nią królują w sieci tezy nadające się do wyłożenia w czterdziestosekundowym filmiku. Dochodzi do nadprodukcji materiałów wideo, które zalewają użytkowników z każdej strony, wzmagając liczbę docierających do nich bodźców i szum informacyjny. Potęgują przy tym zjawisko utraty zdolności skupienia uwagi na czas dłuższy niż właśnie kilkanaście–kilkadziesiąt sekund. Szczególnie trudne w odbiorze stały się dla nas dzisiaj dłuższe materiały tekstowe. Pratchett pisał o człowieku właściwie jako o pan narrans, szympansie opowiadającym historie, i w tym miejscu też wyraźnie widać, jak łatwy do zmanipulowania na przykład za pomocą wystrzału dopaminy jest nasz małpi mózg.
Nadzieja w obliczu katastrofy
Punkt, w którym obecnie się znajdujemy, rzeczywiście nie nastraja pozytywnie. Potrzebujemy alternatywnych opowieści, które nie tylko będą odpowiadały na potrzeby nasze i świata, w którym żyjemy. Muszą także być dobrze opowiedziane. Opowieści, szczególnie te klasycznie przedstawiane, znalazły się w kryzysie. Drugą stroną tego medalu jest ich rozmnożenie. Używane są w marketingu produktowym i politycznym, ale także w życiu codziennym, kiedy staramy się stworzyć biograficzne opowieści na potrzeby aplikacji randkowych albo w celu usprawiedliwienia swoich zachowań z przeszłości – to z kolei popularne w internetowej kulturze terapeutycznej.
Jak więc sprawić, żeby to, co ważne i potrzebne, okazało się chwytliwe? Poza postulatem dekolonizacji naszej wyobraźni, o którym z perspektywy dewzrostu piszą w Kontakcie Weronika Parfianowicz i Jakub Rok, warto nie tylko dystansować się od jednolitego przekazu mainstreamu – trzeba też budować opowieści oddolne i wspólnotowe, a może także czasem pobawić się w marketing, byle nie zupełnie wykalkulowany. Wyniki lewicy w polskich wyborach dowiodły, że kierowanie różnorodnego przekazu do różnych grup w celu zyskania ich poparcia może okazać się rozsądną strategią. Warto również pozwalać sobie na to, by popuścić wodze wyobraźni i opowiadać to, co w dominującym dyskursie „niewyobrażalne” – kilka podobnych propozycji pokazujemy w niniejszym numerze. Zastanawiamy się w nim także nad tym, jak i z czym najlepiej przebijać się do debaty publicznej.
Żeby przekazać treści bardziej skomplikowane, potrzebujemy zwyczajnie więcej przestrzeni, niż daje jej typowy dla nas dzisiaj krótki okres skupienia uwagi. Może więc recepta leży w filmach i serialach albo w literaturze, które przystępnie mogą to robić? One jednak także powstają w określonych warunkach finansowania (oraz w ogromnych ilościach) i w wielu przypadkach szybko zostają zapomniane. Poza więc tworzeniem alternatywnych opowieści musimy też zadbać o ich nośność w nieprzyjaznym systemie. Możliwa do osiągnięcia i sprzyjająca temu na pewno byłaby odpowiednia edukacja cyfrowa, chroniąca społeczeństwa przed przynajmniej częścią skutków użytkowania social mediów, które są jednym z czynników potęgujących obecny kryzys. Zainteresowanie tymi tematami na szczęście rośnie, czego przykładami są książki Rutgera Bregmana, Tomasza Stawiszyńskiego, Marcina Napiórkowskiego czy „Narodziny wszystkiego” Davida Graebera i Davida Wengrowa, prezentujące liczne przykłady alternatywnych modeli społecznych. Niedawno działalność rozpoczęło także NODES, czyli europejska jednostka mająca na celu badanie występujących w debacie narracji, szczególnie związanych z dezinformacją, i rekomendowanie sposobów odpowiedzi na nie.
Jak wiele uda się osiągnąć, trudno powiedzieć. Przestrzeń do działania natomiast na pewno istnieje – i to na wielu polach. Nie trzeba zamykać się w swoim małym świecie, jak bohaterowie „Wszystkich nieprzespanych nocy”. Nawet jeśli jest piękny i wygodny, bo dzisiaj i z tego będziemy musieli coraz częściej rezygnować.