Opcja Franciszka, czyli dekada drogi środka
Podczas otwarcia synodu o rodzinie, pierwszego, jaki odbył się za pontyfikatu Franciszka, papież zachęcił uczestników do parezji – szczerych i odważnych wypowiedzi: „Niech nikt nie mówi: «Tego nie można powiedzieć»”. Jak ocenić dziesięciolecie pontyfikatu Franciszka, gdyby zastosować się do jego zachęty z 2014 roku? Jak ta dekada zmieniła postrzeganie papiestwa?
Peryferie w centrum
Wybór Jorge Marii Bergoglio na papieża przypadł na czas, gdy w chrześcijaństwie punkt ciężkości przesuwał się z Globalnej Północy na Południe i peryferie. W Kościele katolickim po raz pierwszy od wieków biskup Rzymu zrezygnował z urzędu. Na poziomie politycznym i społecznym widzieliśmy coraz wyraźniejsze oznaki reorganizacji światowego porządku – na czele z tragiczną w skutkach Arabską wiosną, wzrostem znaczenia Chin i odrodzeniem rosyjskiego imperializmu – oraz kryzysu liberalnej demokracji wraz ze wzrostem populizmów. Franciszek tuż po wyborze precyzyjnie zdiagnozował sytuację: trwa III wojna światowa w kawałkach, a my jesteśmy świadkami zmiany epoki – mówił nowy biskup Rzymu.
Decyzja Benedykta XVI zrewolucjonizowała – a to słowo, które trudno odnieść w innym kontekście do Josepha Ratzingera – nasze rozumienia papiestwa i zdjęła z niego lwią część sakralnej otoczki. Tę desakralizację kontynuował Franciszek zarówno na poziomie gestów – przeprowadzki do domu gościnnego świętej Marty, rezygnacji z papieskich butów czy części orszaku – jak i słów: „Ponieważ jestem wezwany, by żyć tym, o co proszę innych, muszę również myśleć o nawróceniu papiestwa”, jak pisał w „Evangelii gaudium”. Co istotne, słowa te padły po długich dekadach, gdy Kościołem rządzili Jan Paweł II i jego naturalny następca Benedykt XVI, których pontyfikaty, a zwłaszcza ich końcówki, charakteryzowała anarchia władzy i gry kurialnych koterii. Zdaniem wielu komentatorów ta niezdolność skutecznego sprawowania władzy była jednym z powodów rezygnacji Josepha Ratzingera.
Franciszek był inny. Skromniejszy w zewnętrznych atrybutach papiestwa, pochodzący z Globalnego Południa jezuita zapowiedział reformę Kościoła. Program na swoje papiestwo zaprezentował jeszcze przed wyborem, gdy przemawiał przed kolegium kardynalskim. Mówił wtedy, że Kościół musi porzucić wsobność – właśnie wspomniane kurialne walki buldogów – i wyjść na zewnątrz poza swoje granice, bo tam zmierza Jezus. Kościół miał pozwolić Jezusowi trafić do ludu, na peryferia, i przez towarzyszenie ludziom w ich konkretnych sytuacjach życiowych odnawiać swoją postać.
Postkolonialne projekcje
Niewiedza i zaskoczenie – to chyba główne reakcje komentatorów po wyborze Bergoglio na biskupa Rzymu. Amerykański jezuita i dziennikarz Thomas Reese wspomina, że gdy BBC poprosiło go o komentarz na temat nowego papieża, mógł powtórzyć tylko opinie swoich znajomych z Ameryki Łacińskiej o „konserwatyzmie i autorytaryzmie” Bergoglio.
Podobną opinię wyraził konserwatysta George Weigel, który przekonywał, że „wyłącznym rozczarowaniem wielu kardynałów w stosunku do pontyfikatów Jana Pawła II i Benedykta XVI było to, że papieże ci nie zreformowali jezuitów”. Zdaniem Weigla kardynałowie wybrali więc konserwatywnego jezuitę, bo zrobić z zakonem porządek.
Reese szybko przyznaje, że on i jego przyjaciele pomylili się w ocenie Bergoglia (choć moim zdaniem tylko częściowo). Weigla podejrzewa z kolei o projekcję własnych myśli na Franciszka.
Zaskoczenie ustępowało miejsca zaciekawieniu, gdy Franciszek symbolicznie i werbalnie zaczął głosić ideę „ubogiego Kościoła dla ubogich”. Ubodzy – a więc często przedstawiciele geograficznych i społecznych peryferii – tworzą lud i są podmiotem w społeczności Kościoła. Myśl ta istnieje w chrześcijaństwie od jego początków, a w czasach nam bliższych była między innymi fundamentem postaw wielu uczestników Soboru Watykańskiego II, przede wszystkim z Ameryki Łacińskiej, którzy stworzyli w jego czasie „Pakt z katakumb”, czyli konkretny program wcielania w życie postulatu Kościoła ubogiego i dla ubogich. A jednak w wykonaniu papieża wywołała ona pewną konsternację w świecie zachodnim. Czy dla nas, bogatych, jest jeszcze miejsce w Kościele – pytali się ponoć zamożni katolicy znajomych księży w 2014 i 2015 roku.
Równolegle z wątpliwościami jednych rosła fascynacja innych. Franciszek obok preferencyjnej opcji na rzecz ubogich stawiał na odważną ewangelizację, reformę kurii rzymskiej, wzmocnienie świeckich, otwarty dialog w Kościele, a ekologię – rozumianą jako troskę o stworzenie – wpisał w kontekst teologiczny. Przeciwdziałanie zmianom klimatycznym, dbanie o bioróżnorodność czy wyrównywanie nierówności społecznych stały się w świetle encykliki „Laudato Si’” aktywnym włączeniem w Boski akt stworzenia, który trwa nieprzerwanie od początku świata.
Najwyraźniejszym akcentem pontyfikatu Franciszka była jednak troska o los uchodźców i migrantów. To w dużej mierze nowy papież w 2013 roku zwrócił oczy świata na Morze Śródziemne, które stało się wielkim cmentarzyskiem uchodźczym. Gdy w lipcu tego roku przyleciał na Lampedusę – jeden z głównych celów przemytników ludzi do Europy – papież porównał los migrantów do losu Abla, którego „krew woła do mnie”, jak mówi w Księdze Rodzaju Bóg. Ten rys urzędowania Franciszka pozostał spójny przez minioną dekadę w kontekście uchodźców i migrantów na wszystkich kontynentach.
Taka linia biskupa Rzymu rodziła jednak nie tylko fascynację, ale również niechęć, a czasem wprost nienawiść. Niektórzy katolicy – także w Polsce – przyzwyczajeni do tego, że główną osią kościelnej agendy jest sprzeciw wobec aborcji, prezerwatyw i osób nieheteronormatywnych, wprost nie mogli uwierzyć, że papież promuje „lewackie” idee i jeszcze ma czelność przedstawiać je jako chrześcijańskie. Niektórzy posunęli się do utożsamiania Franciszka z antychrystem.
Ale mniejsza o tych, którym trudno poradzić sobie z faktem, że Ewangelia nie jest opowiastką o cywilizacyjnej wojnie przeciwko marksistom i lewakom. Powody do rozczarowań pojawiały się w mocniej ukształtowanych grupach wiernych. Jedni – jak zwolennicy tak zwanej mszy trydenckiej czy konserwatywni hierarchowie, na przykład przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski arcybiskup Stanisław Gądecki – martwili się zbyt daleko idącymi zmianami i ograniczeniami w sprawowaniu dawnego rytu liturgicznego. Inni, jak wierni w krajach Europy Zachodniej (przede wszystkim twórcy drogi synodalnej w Niemczech) czy katolickie feministki, krytykowali zbyt wolne tempo zmian.
Papieska droga środka
Przyjrzenie się tym wszystkim reakcjom i opiniom na pontyfikat Franciszka prowadzi mnie do dwóch podstawowych wniosków. Po pierwsze nie byliśmy jako społeczeństwa zachodnie (choć w konkretnych krajach w inny sposób i w różnym stopniu) gotowi na papieża z peryferii. Po drugie, Jorge Maria Bergoglio jest typowym reformatorem, który stanął na czele pogrążonej w olbrzymim kryzysie instytucji i liczy na to, że dzięki głębokiej zmianie sposobu jej funkcjonowania uda się ją uratować przed całkowitym rozkładem. Jest przy tym zwolennikiem drogi środka, który obawia się zarówno rewolucji, jak i kontrrewolucji.
O niegotowości europejskiego chrześcijaństwa na papieża z Globalnego Południa świadczą te wszystkie częściowo postkolonialne reakcje, jak zaskoczenie, projekcje i mniej lub bardziej skrajne odrzucenie nauczania Franciszka. Zaskoczenie, że człowiek z Ameryki Łacińskiej ma nam coś do powiedzenia na temat chrześcijaństwa, co dodatkowo nie pokrywa się z naszymi oczekiwaniami i sposobem prowadzenia dyskursu, prowadzi najczęściej do paternalistycznej krytyki.
Często powtarzanym hasłem stało się, że Franciszek nie dorównuje intelektualnie Janowi Pawłowi II i Benedyktowi XVI. Redaktor naczelny konserwatywnego amerykańskiego pisma „First things” Russel Ronald Reno tak ujął to w rozmowie ze „Znakiem”: „Franciszek to improwizator. Inaczej niż św. Jan Paweł II, który posiadał porządną wiedzę filozoficzną, lub Benedykt XVI, którego formacja teologiczna była niezwykle głęboka, Franciszkowi zdaje się brakować jakiejś szczególnej intelektualnej podstawy”. W nieco mniej paternalistycznej wersji słyszałem to zdanie od jednego z ważniejszych polskich dziennikarzy katolickich: „Mieliśmy papieża wybitnego filozofa, później teologa, a teraz duszpasterza”.
Nie będę tu rozstrzygał, czy Franciszek jest wielkim teologiem, filozofem, politologiem czy duszpasterzem. Ale sam sposób formułowania ocen Franciszka ze strony chrześcijan z Globalnej Północy wynika w mniejszym lub większym stopniu z ignorancji na temat teologii latynoamerykańskiej: na czele z teologią wyzwolenia i wyrosłą z niej (a częściowo przeciw niej) teologią ludu. W tym sensie łatka lewaka, jaką przyszyli Franciszkowi jego konserwatywni krytycy, ma o tyle odniesienie do rzeczywistości, że to postępowi i lewicowi chrześcijanie znacznie lepiej znali teologię regionu, z którego pochodzi. Dzięki temu szybciej zrozumieli perspektywę Argentyńczyka i byli w stanie o niej opowiedzieć światu. Również czytelniczki i czytelnicy Kontaktu od lat mogli zapoznać się z perspektywą latynoamerykańską.
Ale łatka pozostaje tylko łatką – Franciszek jest bowiem reformatorskim zwolennikiem drogi środka, a nie lewicowym rewolucjonistą. Chce być tym, który rozpoczyna proces dialogu i zmiany, ale nie wprowadza ich odgórnie. Jest monarchą absolutnym, który rezygnuje z części swojej władzy na rzecz synodalności i rozeznawania, bo wierzy, że w ten sposób Kościół otworzy się na działanie Ducha Świętego, rozpozna znaki czasu i odnowi swój potencjał ewangelizacyjny. To obraz Kościoła w drodze, pielgrzymującego i nieustannie reformującego się.
Reforma trwa jednak długo, a dawne kryzysy się nasilają. Dziewięć lat zajęła Franciszkowi reforma kurii rzymskiej, a wdrożenie jej postanowień zajmie zapewne jeszcze dłużej. Synodalność jako sposób działania Kościoła wymaga z kolei najpierw dotarcia do tych, którzy chcą rozmawiać w Kościele i o Kościele, następnie stworzenia przestrzeni otwartej rozmowy, później gotowości słuchania, a następnie syntetyzacji tych wniosków i ponownych rozmów na wyższym poziomie kolegialności. Każdy z tych etapów ma swoje ryzyka, a kiedy realizowany jest w niezwykle zhierarchizowanej instytucji, jaką jest Kościół, to na przykład arcybiskup Marek Jędraszewski uznaje, że on żadnych syntez procesu synodalnego nie będzie publikował.
Dlatego wiele grup w Kościele jest rozgoryczona wolnym tempem zmian. Dlatego niemiecka droga synodalna przegłosowała dopuszczenie kobiet do głoszenia homilii podczas mszy i błogosławieństwa par jednopłciowych, nie czekając na synod w Rzymie. Dlatego też Kate McElwee, dyrektor wykonawcza ruchu na rzecz ordynacji kobiet Women’s Ordination Conference, w artykule dla „National Catholic Reporter” na dziesięciolecie rządów Franciszka z jednej strony docenia otwarcie watykańskich urzędów na kobiety, ale z drugiej krytykuje za zamknięcie na temat święceń diakonatu i prezbiteratu. „Druzgocącym wyjątkiem od duszpasterskiej i «słuchającej» natury Franciszka, jest sprawa wyświęcania kobiet na księży. Pomimo niewielkich zmian na poziomie języka, (…) trzyma się kursu ustanowionego przez Jana Pawła II” – pisze McElwee. Dalej pyta też: „Jak taki duszpasterz może nie słyszeć wołania kobiet w swoim własnym Kościele?”.
Autorytarny demokrata
Krytyka ze strony McElwee jest symptomatyczna z co najmniej dwóch powodów. Po pierwsze, stawia pytanie o to, czy metoda reformy Kościoła oparta na synodalności wystarczy do odnowienia chrześcijaństwa. A po drugie, czy sam Franciszek przez otwarcie procesu kościelnego dialogu nie otworzył puszki Pandory.
Jeśli chodzi o pierwszą sprawę, to podstawowa wątpliwość polega na tym, co sam papież postrzega jako zagrożenie i nazywa je „światowością Kościoła” – czyli wsobnością, skupieniem na celebracji samego siebie i własnej hierarchii – albo „rakiem klerykalizmu”, o czym mówi w książce „Powróćmy do marzeń”. Ale przecież sam Franciszek, choć sam jest wobec siebie krytyczny (o czym wiele mówi właśnie w „Powróćmy do marzeń”), wychował się w kulturze klerykalizmu i to w ramach niej próbuje przeprowadzić reformę, która doprowadzi do innego modelu funkcjonowania wspólnoty chrześcijańskiej.
To nie tylko trudne z powodu własnego mniej lub bardziej świadomego uwikłania, ale także ponieważ musi wywołać sprzeciw z wnętrza struktury. Reforma kurii rzymskiej wyalienowała więc papieża od sporej części prałatów, biskupów i różnych urzędników Watykanu. Reforma struktury władzy Kościoła idzie tak wolno również dlatego, że częściowo zależy od ludzi, którzy na tej reformie mogą sporo stracić. Mają zatem motywację, by ją sabotować. W połączeniu z konserwatyzmem części hierarchii kończy się to tak głośnymi sprzeciwami wobec papieża, jak w wypadku arcybiskupa Vigano, kardynała Müllera czy arcybiskupa Lengi.
I tu dochodzimy do puszki Pandory. Niezrozumienie kontekstów południowoamerykańskiej teologii zraziło do papieża konserwatystów. Z kolei zmiana sposobu sprawowania władzy w Kościele zraziła do Franciszka część hierarchii. Sojusz tych dwóch grup przejawia się w otwartej kontestacji biskupa Rzymu, odrzuceniu synodalności i rozeznawania jako metody reformy. Wspólną platformą dla obu grup okazała się zaś tak zwana liturgia trydencka, czyli nadzwyczajna forma rytu rzymskiego. Liturgia ta ma swoich miłośników w różnych grupach wiernych, którzy odnajdują w niej piękno celebracji eucharystycznej. Ponieważ niektórzy hierarchowie wykorzystali ją jednak instrumentalnie jako narzędzie do budowania opozycji wobec papieża, ten zdecydował się… ograniczyć do niej dostęp.
Trudno nie odnieść wrażenia, że zwolennicy liturgii trydenckiej zostali tym samym potraktowani jako kozły ofiarne w klerykalnej walce. A Franciszek w tej sprawie zainterweniował jak absolutny, autorytarny władca, wbrew temu, co sam proponuje jako drogę dla Kościoła. Takich autorytarnych decyzji jest zresztą z biegiem lat coraz więcej i prowadzą one czasem do zgorszenia, jak wtedy gdy papież mocą swojego autorytetu nie robił nic w sprawie tuszowania przestępstw seksualnych przez chilijskich biskupów, a wręcz wspierał ich publicznie. Dopiero kiedy zorientował się, że był w tej sprawie oszukiwany przez doradców, zażądał dymisji episkopatu. Ale mleko już się rozlało.
Jeśli jednak reforma Kościoła w duchu synodalności nie znajdzie oparcia w konserwatystach, może warto zwrócić się do innych grup wiernych? Kate McElwee sugeruje, że gdyby papież otworzył drogę do święceń przynajmniej diakonatu dla kobiet, zyskałby wielką grupę wsparcia. Tymczasem, jak pisze McElwee, im dłużej trwa proces synodalny, tym więcej środowisk czuje się zmęczonych i zniechęconych.
Franciszek ciągle podkreśla jednak, że jego rolą jest przede wszystkim dbanie o tworzenie procedur, które umożliwią czytanie znaków czasu, a nie przekonywanie do siebie kościelnych frakcji. Ufa w działanie Ducha Świętego i mądrość znajdującą się w ludzie Bożym, który „kiedy wierzy, nie błądzi, nawet jeśli nie znajduje słów do wyrażenia swojej wiary” („Evangelii gaudium”, p. 119). Papież wierzy, że droga środka jest właściwa, a reformy nie należy poganiać.
A jednak częściowo sam temu przeczy, gdy sięga po autorytarne decyzje. Albo gdy Watykan utajnia werdykty procesów przeciwko duchownym i biskupom, którzy popełnili lub tuszowali przestępstwa seksualne. Dlaczego w imię transparentności i szacunku dla ofiar, które przecież Franciszek werbalnie wyraża, nie ujawni wyroków?
Największe kontrowersje wzbudza jednak w Polsce i na Zachodzie postawa Franciszka wobec wojny w Ukrainie. Dlaczego papież nie potępia wprost Rosji? Dlaczego nie pojechał do Kijowa, mimo że był do niego wielokrotnie zapraszany? Świadomie w tym tekście nie skupiam się na tych pytaniach. Nie dlatego, że sprawa jest mało istotna, ale dlatego że czytelniczki i czytelnicy Kontaktu mogą sięgnąć po bardziej pogłębione artykuły na ten temat z okazji rocznicy eskalacji. Mogą też przeczytać tekst Piotra Popiołka „Czy każda wojna jest sprawiedliwa”, który wiele tłumaczy w tej sprawie.
Ja z kolei wyraziłem swoje zdanie w tekście „Ufać papieżowi i sumieniom Ukraińców. Zachodni katolicy wobec wojny” dla kwartalnika „Więź” nr 3/22. W skrócie: papież i dyplomacja watykańska uznali, że w sprawie konfliktu chcą za wszelką cenę być wiarygodnym mediatorem i negocjatorem, który wspomoże proces pokojowy. Franciszek jest w stanie przyjąć na siebie każdą krytykę, o ile pomoże to w zbudowaniu sprawiedliwego pokoju między Ukrainą a Rosją. Papież opowiada się zawsze z troską o cywilach, a jednocześnie unika jak ognia wypowiedzi politycznych. Pytany o stronę, po której się opowiada, odpowiada że jest za pokojem i jako papież nie może inaczej. W tym aspekcie kontynuuje on linię Jana Pawła II i Benedykta XVI. Uważam jednak, że ta diagnoza sytuacji wynika z częściowego niezrozumienia imperialnego i rasistowskiego charakteru współczesnej Rosji. Myślę też, że papież zdecydowanie powinien był skorzystać z jednego z wielu zaproszeń do Kijowa.
Ufać i sprawdzać
Jak zatem szczerze i odważnie ocenić dekadę Franciszka? To czas pełen sprzeczności. Władca absolutny, który próbuje demokratyzować i decentralizować Kościół. Reformator, który nie chce dopuścić do rewolucji. Czuły i miłosierny przywódca, który stracił cierpliwość do części wiernych. Głos Globalnego Południa przymykający oko na jeden z imperializmów. W każdym z tych stwierdzeń jest tyleż uogólnienia co prawdy.
Jorge Maria Bergoglia bywa niespójny, zmienia zdanie i wypowiada ostre sądy, z których potem musi się wycofać. A jednocześnie jest wierny preferencyjnej opcji na rzecz ubogich, trosce o migrantów i wykluczonych, a otwarcie Kościoła na szczery dialog jest z jego perspektywy uruchomieniem procesu odnowy chrześcijaństwa, który mają dokończyć następcy.
Tę niejednoznaczność widzę jako szansę dla nas, polskich katolików, na zbudowanie dojrzałej relacji z papiestwem. Historyczne znacznie władzy Jana Pawła II, jej wpływ na historię Polski i Europy, a także instrumentalizacja tego pontyfikatu przez hierarchię kościelną, wytworzyły patologiczną relację Polaków z biskupem Rzymu, w której nie było miejsca na wiele więcej niż klaskanie i śmianie się z żartów, które czasem bywały gorzką prawdą.
Dlatego Franciszka warto uważnie słuchać, warto śledzić jego gesty, warto mu też generalnie ufać. Zdecydowanie warto też sprawdzać, czy to, co deklaruje, jest zgodne z tym, jak postępuje. I należy się z nim spierać. Zwłaszcza, że sam tego sobie życzy.