Oglądam „Człowieka z żelaza”. Nie pierwszy i pewnie nie ostatni raz. Sceneria pierwszorzędna. Świeżo odremontowany fort w warszawskim Parku Żeromskiego. Tynk na ścianach przykrytego szklanym kloszem dziedzińca skrzy się białością. Elegancko rozstawione gazowe grzejniki z gustownymi, okrągłymi daszkami emitują domowe ciepło. W doborowym towarzystwie piję grzane wino i daję się ponieść wzruszeniom, które towarzyszą mi każdorazowo przy odbiorze tego filmu. Przeżywam każdy ruch papierosa do i od ust Krystyny Jandy. Z odrazą wyczuwam niesmaczne ciepło kolejnego „malucha” wychylanego przez Mariana Opanię. Rozrywa mnie płacz Krystyny Zachwatowicz nad losem syna i wzdycham nad aktorskim i literackim kunsztem sceny, w której Jerzy Radziwiłłowicz gra Birkuta i Tomczyka jednocześnie.
Z zapałem tłumaczę współtowarzyszom projekcji meandry historii PRL wpajane mi w domu od dzieciństwa. Po raz kolejny nie mogę pojąć, jak piękna i zwykła, patetyczna i prosta zarazem jest ta opowieść, której kwintesencją są słowa stoczniowca przynoszącego skromne efekty zbiórki kolegów dziennikarce z Warszawy – młodej matce, pozostającej bez środków do życia. „To nie jest jałmużna, to taka nasza… solidarność”, powtarzam równolegle z głosem Adama Ferencego z ekranu, aby kilkadziesiąt minut później podziwiać na nim czysty jak łza triumf „Solidarności” pisanej przez duże „S”. Triumf mający jedną wąsatą twarz, a zarazem te miliony wiwatujących, radosnych polskich twarzy…
Lecz wcale nie złowieszczy uśmiech gburowatego ubeka, dająca do myślenia, prorocza pointa filmu, niszczy tę wewnętrzną idyllę i przypływ miłości do rodaków, w które wpadam, ilekroć oglądam ten pełen emocji i kręconych na szybko historycznych obrazów, potwornie długi film.
Po projekcji zaczyna się krótkie spotkanie z reżyserem. Nobliwy zdobywca Oskara „za całokształt twórczości” wśród rzęsistych oklasków staje wraz z żoną pod ekranem. Sypie dykteryjkami. Wspomina o nieporozumieniu przy udzielaniu Tomczykowi i Agnieszce ślubu na potrzeby filmu (podobno ksiądz nie wiedział o tej ostatniej okoliczności i odprawił dwojgu wybitnych polskich aktorów pełnoprawne, sakramentalne nabożeństwo), mówi o kontrowersjach dotyczących dodawania wspomnianej złowróżbnej sceny. Tryska humorem. Na koniec prosi publiczność, „która wytrzymała już trzy godziny, o wytrzymanie jeszcze trzydziestu sekund” i prezentuje zwiastun filmu o Lechu Wałęsie. Jego wyświetlenie podsumowuje obietnicą, że jako pierwsza film obejrzy społeczność Żoliborza. Zgromadzeni przyjmują zapowiedź mistrza zrozumiałym aplauzem, po czym nieśpiesznym krokiem udają się użyć jeszcze trochę jednego z ostatnich ciepłych wieczorów w Warszawie.
Patrzę na pachnące jeszcze imbirem, pozostawione przez nich kieliszki po grzanym winie i myślę o bezrobotnych gdańskich stoczniowcach, przeklinających dziś byłego prezydenta RP i szukających schronienia pod skrzydłami tych, którzy nocą pokrzykują przy ekshumacji jego towarzyszki z ławy świadków filmowego ślubu. Oni wciąż walczą o „tę sprawiedliwość, która jest zapisana w tych wszystkich konstytucjach”. Nie wiem, czy nie zbyt łatwo przychodzi lekceważyć ten fakt w przykrytych szklanym kloszem dziedzińcach warszawskich fortów.