Oni strajkują, one strajkują, my strajkujmy
Podnoszone w mediach pytania, czy strajk nauczycieli zmieni nastawienie polityków i społeczeństwa do związków zawodowych i walki o prawa pracownicze, są naiwne. To tak, jakby chcieć w jeden wieczór naprawić toksyczne i nieudane trzydziestoletnie małżeństwo.
Uzwiązkowienie w Polsce wynosi obecnie zaledwie 11 procent i… Czy już zasnęliście? Pełna zgoda: teksty o związkach zawodowych są zazwyczaj bezbrzeżnie nudne, podobnie zresztą jak działalność związkowa w praktyce. I jedno, i drugie jest mało smakowitym kąskiem dla mediów – te oczekują szybkich pytań i krótkich, obrazowych odpowiedzi.
A więc do rzeczy.
Czy strajk nauczycieli zmienił podejście społeczeństwa do działalności związkowej? Nie.
Czy ich protest przestroi podejście mediów? W dobie ich upadku i zażartej walki o odsłony: wątpliwe.
A może zmieni postawę polityków – zwłaszcza tych świeżo nawróconych na popieranie protestów – wobec związków zawodowych i walki o prawa pracownicze? Zapomnijcie.
Ale to nie znaczy, że strajkowano na próżno.
Dłuższa odpowiedź brzmiałaby tak:
Strajk nauczycieli dla mediów był zdatny, bo dobrze wyglądał na obrazku. W rolach głównych: rząd jako zimny i nieczuły szwarccharakter, sympatyczne, wykształcone, wykonujące odpowiedzialną pracę nauczycielki, od których zależy przyszłość – dobro naszych dzieci, i miecz Damoklesa w postaci zagrożonych matur. Z nauczycielkami dość łatwo się identyfikować. I większość z nas ma lub kiedyś będzie miała dzieci. Żaden tam spór zbiorowy i etapy jego rozwiązywania. Czyste mięso. Co więcej, edukacja rezonuje – zna się na niej każdy. Bo każdy kiedyś chodził do szkoły.
Choć strajk był stale obecny w mediach przez kilka tygodni, traktowano go – zupełnie niesłusznie – jako protest pewnej grupy zawodowej przeciwko władzy, a nie wystąpienie związku zawodowego, jako pracowniczej reprezentacji, wobec pracodawcy. Esencja – to, że związki zawodowe stanowią warunek koniecznego balansu między pracownikami a pracodawcami (kimkolwiek są!) – przepadła w eterze.
Nauczyciel zrobił swoje, nauczyciel może odejść
Politycy opozycji kilkukrotnie pokazali, że zrozumieli niewiele. Zaczęło się już na etapie diagnozy. Brzmiała tak: „rozdawnictwo” nie mogło skończyć się inaczej, niż wyjściem na ulice kolejnych grup społecznych. Stwierdzenie to kryje w sobie zawoalowane, zupełnie sprzeczne ze związkowym duchem solidarności założenie, że społeczeństwo, pracownice i pracowników, należy trzymać na krótkiej smyczy. Jeśli się z niego zerwą – po nas.
Strajk popierały nawet te osoby, które na co dzień wyrażają otwartą irytację postulatami pracowniczymi jako rzekomym hamulcem na drodze do rozwoju. Politycy opozycji – jak to sformułowała Justyna Suchecka, zajmująca się edukacją dziennikarka „Wyborczej” – zupełnie bezpodstawnie uznali strajk za wyraz poparcia dla własnej polityki. Dla części PO – która za własnych rządów nienachalnie prezentowała prospołeczną twarz – strajk stał się wymarzoną okazją do forsowania własnej liberalnej agendy: płaca za pracę – tak, transfery – nie.
Wisienką na torcie stał się wieczór 18 kwietnia, kiedy ćwiczeni w przekazach dnia politycy i związani z nimi dziennikarze zaczęli głośno zastanawiać się, czy aby strajku nie należy zawiesić do września. Następnego dnia podczas konferencji Koalicji Obywatelskiej propozycja – a raczej decyzja – padła wprost.
Niezależnie od tego, czy pomysł zawieszenia strajku do września był słuszny, czy też nie (nie był, ignoruje bowiem całkowicie psychologię strajku; przekonanie ludzi do podjęcia ryzyka, jakim jest strajk, wzniecenie ducha, zdolnego udźwignąć materię, nie jest proste, a z pewnością nie da się go łatwo odtworzyć, zwłaszcza po tym, jak na konta wielu z nauczycieli za kwiecień wpłynęło zaledwie kilkaset złotych wynagrodzenia), pokazał symbolicznie podejście polityków do samoorganizacji.
Bo kiedy w małych wiejskich szkołach nauczycielki stawiały wszystko – byt materialny, opinię – na jedną kartę, doznawały represji, były wytykane palcami przez lokalnych księży, obwiniane przez będących ich sąsiadami rodziców, politycy naradzili się sami ze sobą i oświadczyli, że – skoro nic już więcej nie ugrają – zabierają zabawki i można się rozejść. Wskazali nawet odpowiedni termin do kontynuacji strajku. Korzystny dla nich.
Protekcjonalna i przedmiotowa decyzja – podjęta bez udziału podmiotu, nauczycieli i nauczycielek – żywo przypomina opisywane przez Davida Osta w „Klęsce Solidarności” podejście liberalnych intelektualistów, którzy co prawda jak kania dżdżu potrzebowali robotników do zwycięstwa, ale starali się trzymać możliwie z dala jakiekolwiek ich postulaty.
Metoda naciekania działa
Strajk zakończył się przegraną, ale nauczycielom znów – przypadkiem – udało się nauczyć czegoś społeczeństwo.
Czegoś ważnego dowiedzieli się nawet ci, którzy wertowali setki czy tysiące marcowych i kwietniowych tekstów w poszukiwaniu pokrycia obietnicy, że strajk już za moment wywróci rząd Prawa i Sprawiedliwości – i którzy traktowali strajkujących jak zbrojne ramię opozycji. Siłą rzeczy, nawet prędko skrolując, musieli zostać skonfrontowani z istotą protestu: opowieściami nauczycieli i nauczycielek o ich sytuacji życiowej. Ta wiedza – nawet jeśli uśpiona – pozostanie. Co ją wybudzi? Kolejne protesty.
A tak się składa, że mamy ich teraz sporo. Choćby trwający od października protest pracowników pomocy społecznej, zarabiających nie więcej niż 2 tys. złotych na rękę za odpowiedzialną pracę z ludźmi w kryzysach życiowych, w rodzinach, gdzie codziennością jest przemoc, czy w domach osób, które umierają w samotności. O ich proteście media donoszą przez jeden pryzmat: wstrzymania wypłat świadczenia Rodzina 500+, do którego mogłoby dojść, gdyby pracownicy zastrajkowali. Ci ostatni do sprawy podchodzą z lekką irytacją, ale pragmatycznie:
– Nie mamy z tym problemu. Zdajemy sobie sprawę z tego, że 500+ sprzedaje. Ktoś kliknie, żeby sprawdzić, czy nie grozi mu wstrzymanie świadczenia, a przy okazji dowie się, że doświadczamy przemocy za 1,9 tys. złotych netto, że frustrujemy się, wypłacając świadczenia wyższe, niż wynoszą nasze miesięczne zarobki – mówi w moim tekście w „Wyborczej” Paweł Maczyński, wiceprzewodniczący Polskiej Federacji Związkowej Pracowników Socjalnych i Pomocy Społecznej.
Zmiana, która dokonuje się pod wpływem protestów, jest więc drobna, ledwo zauważalna i pełzająca. Ale metoda naciekania działa.
Po grudzie do celu
Są dwa sektory i – w konsekwencji – dwa typy strajków. Te w budżetówce zawsze będą uwikłanym w politykę ringiem dla rządzących i opozycji. Te w sektorze prywatnym jeszcze długo nie będą nikogo obchodzić. Nadziei na zmianę w postrzeganiu wagi i roli związków zawodowych nie należy doszukiwać się wyłącznie w sektorze publicznym, ale – ze względu na pracodawcę – jego rola jest kluczowa.
Bo – rzadko to piszę – są powody do zadowolenia. Ostatnie miesiące obfitują w protesty grup zawodowych, po których nie spodziewano się protestów w nieodległej przyszłości. Te przyszły znacznie szybciej, niż spodziewali się wszyscy interesujący się przyszłością rynku pracy.
W Stanach Zjednoczonych 9 maja stawki minimalnej za godzinę pracy i objęcia podstawową ochroną – ubezpieczeniem, płatnymi urlopami – domagali się kierowcy Ubera i Lyfta. Polscy kierowcy przyglądali im się z ciekawością, choć do myśli, że podobny protest mógłby odbyć się w Polsce, na razie podchodzą nieśmiało. Ktoś jednak przetarł szlaki.
Zaledwie dwie doby wcześniej doszło z kolei do historycznej pikiety: po raz pierwszy w branży growej protestowało 150 pracowników i pracownic Riot Games (spółki odpowiedzialnej między innymi za słynną League of Legends). Jeszcze wcześniej swoją siłę pokazało – i dopięło swego! – 30 tysięcy zatrudnionych w sieci sklepów Stop&Shop, a pod koniec ubiegłego roku bezprecedensowo – tysiącami – strajkowano w sieci hoteli Marriott.
A kiedy w USA trwał protest kierowców, tego samego 9 maja w Polsce wszczęcie sporu zbiorowego – a więc przygrywki do strajku – ogłosiły związki zawodowe w Amazonie. Co istotne, anarchizującej Inicjatywie Pracowniczej i NSZZ „Solidarność”, które do tej pory darły ze sobą koty, udało się zjednoczyć we wspólnej sprawie. Trudno nie wspomnieć o zakończonym sukcesem, choć dramatycznym i długim, strajku pilotów, stewardów i stewardess w PLL LOT. Ten ostatni protest wyjątkowo długo sączył się do głów polskich odbiorców. Ach, i jeszcze taksówkarze (cokolwiek sądzicie o zasadności ich strajku!). No i, wreszcie, wyniki ostatnich badań, zgodnie z którymi uzwiązkowienie i nastawienie do związków zawodowych wśród osób do 30 roku życia jest diametralnie lepsze, niż w pokoleniu 45+.
Wiele wody upłynie jeszcze w Odrze, Sanie i Biebrzy, nim uda nam się wrócić do właściwego rozumienia sensu i wagi organizowania się pracowników i pracownic. Nic dziwnego: w Polsce cierpiącej na obsesyjne ruminacje na temat PRL-u związki zawodowe były zohydzane przez lata. Żaden pojedynczy tekst i żaden osamotniony – choć liczny – strajk tego nie cofnie. Trzeba lat powtarzania oczywistości. Na szczęście w sukurs przychodzą nam ci, których ignorować nie wypada.
W opublikowanym właśnie raporcie „Rewriting the Rules of the European Economy” amerykański ekonomista i noblista prof. Joseph E. Stiglitz pisze, że najważniejszą (istotniejszą niż globalizacja czy zmiana technologiczna) przyczyną wzrostu nierówności społecznych – a wraz z nimi: niepokojów, resentymentów historycznych i skrajnie prawicowych ruchów – jest słabość związków zawodowych. Bo tylko one mogą skutecznie hamować nastawienie prywatnego biznesu wyłącznie na zysk (lub, w wersji dla sektora publicznego, niekontrolowany rozrost mitów o tanim i coraz tańszym państwie).
Bo koszt każdego strajku – straty finansowe dla spółki czy państwa – da się bardzo precyzyjnie wyrazić za pomocą liczb. Ale znacznie trudniej oszacować społeczny koszt jego braku.
***
Działalność Kontaktu można wspierać finansowo w serwisie Patronite.
Pozostałe teksty z bieżącego numeru dwutygodnika „Kontakt” można znaleźć tutaj.
***
Polecamy także:
Piotrowski, Zarzyńska: To w porządku, jeśli nie odbierasz maili po siedemnastej