fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Omylak: To papież stąd, jakiego sami sobie zrobiliśmy jako wspólnota kulturowa

Wyrozumiałość dla jego nieumiejętności wyzwolenia się z kontekstu, w którym wyrósł, też musi mieć granice. I sam stawiam je tam, gdzie zaczyna się cenzura, niepozwalanie na formułowanie wątpliwości, poszukiwania.
Omylak: To papież stąd, jakiego sami sobie zrobiliśmy jako wspólnota kulturowa
ilustr.: Marta Basak

Z Maciejem Omylakiem rozmawia Ignacy Dudkiewicz.

Jesteś przedstawicielem „pokolenia JPII”?

W ogóle o tym określeniu zapomniałem. Wiem, że było kiedyś modne, pamiętam je, podpisuję się pod tezami, które stawiacie w „Kontakcie”, że bywało i bywa ono różnym ludziom czy środowiskom narzucane.

Kiedyś było dla mnie ważne, traktowałem to sformułowanie jako zadanie. Dziś określiłbym je jako martwe – nie jest już moim wyborem czy misją być „pokoleniem JP2”.

Dlaczego kiedyś było?

Kiedy papież umarł, miałem czternaście lat, a jego śmierć dotknęła mnie mocno zarówno jako osobiste przeżycie, jak i poprzez środowisko, w którym wtedy funkcjonowałem. Parafię, wspólnotę, teatr młodzieżowy.

Pochodzę z Pyskowic. W tamtejszym teatrze „Carpe Diem” oprócz rzeczy typowo „świeckich” robiliśmy też spektakle, w których wyrażaliśmy nasz stosunek do Jana Pawła II, do jego pontyfikatu i myśli. Był naszym papieżem, bo innego nie znaliśmy. Potem przez wiele lat prowadziliśmy z żoną własny teatr w Gliwicach – Teatr Karola.

Tego Karola?

Tego. Wtedy było oczywiste, że tego.

To był teatr młodzieżowy, założyliśmy go z moimi rówieśnikami w liceum, bo wszyscy czuliśmy potrzebę, żeby o tym naszym stosunku do Wojtyły opowiadać, przepracowywać go. To było autentyczne i wypływało z nas. To był nasz temat.

Później przychodzili inni…

A my sami też stawaliśmy się inni.

Kiedy byłem tam przez kolejne lata reżyserem i scenarzystą, pojawiali się coraz młodsi ode mnie ludzie. Patrząc na nich, zacząłem się orientować, jak bardzo zmienia się świat. Przychodzili ludzie, którzy nie pamiętali Jana Pawła II.

I pytali, o jakiego Karola wam chodzi?

Tak! Dla nich nie było to jasne. Nasze doświadczenia się rozjeżdżały. Trzeba było zupełnie inaczej myśleć o tym, co robimy, szukać nowego języka. A potem skończyło się paliwo na tego typu działania i trzeba było coś zamknąć.

Dziś pracujesz w Centrum Myśli Jana Pawła II.

I mierzymy się z tym samym wyzwaniem. Szukamy sposobu na to, by rozmawiać o tej postaci, wiedząc, że świat się zmienił. Jeśli „pokolenie JP2” coś znaczy, to jest po prostu sposobem na uchwycenie prawdy o tamtym momencie i pewnej grupie ludzi, dla których pontyfikat Wojtyły był doświadczeniem formacyjnym. Żeby instytucja była żywa, musi cały czas odnawiać swój przekaz, próbować, kombinować. Mniej więcej od pół roku intensywnie rozmawiamy o tym, w jaki sposób widzimy naszą rolę. Przepracowujemy nasze działania programowe oraz bardziej świadomie myślimy o odbiorcach. Trudno powiedzieć, co z tego wyniknie, ale to proces, który pewnie potrwa długo.

Nie da się „mówić Wojtyłą” poza religią

Powiedziałeś, że bycie „pokoleniem JP2” rozumiałeś jako zadanie. Jakie?

Żeby zmieniać świat. Myślałem, że jesteśmy mu coś winni – wielkiemu człowiekowi, którego widziałem w telewizji.

„Największemu synowi polskiej ziemi”?

Dyskurs patriotyczny nigdy do mnie nie przemawiał. Nigdy mi nie pasowało, kiedy ludzie mówili o Janie Pawle II per „wielki Polak”. Dla mnie to był przede wszystkim papież.

Wielu Polaków jednak z automatu powie: „nasz papież”. I wiadomo, że nie chodzi im o Benedykta XVI czy Franciszka.

Dla mnie jego polskość sprzyjała bliskości. Zrobiło na mnie wrażenie, gdy mama mi powiedziała, że papież mówi tym samym językiem, co my. Miałem wtedy kilka lat. Ale kiedy po jego śmierci pojawiały się pomysły, by pochować go w Polsce, to już jako nastolatkowi wydawało mi się to absurdalne.

Nigdy mi nie pasowało, kiedy ludzie mówili o Janie Pawle II per „wielki Polak”. Dla mnie to był przede wszystkim papież.

Kiedy umarł, chciałem po prostu zrobić coś dobrego. Chyba wiele osób miało taką potrzebę: spłacić dług. W moim przypadku to poczucie zastąpiła później fascynacja.

Czym?

Najbardziej lubię Wojtyłę z okresu, kiedy nie był papieżem. Widzę zwykłego księdza, który jeździł do Francji przyglądać się, jak wygląda tam duszpasterstwo, pisał teksty, głosił kazania.

Czytałem też jego twórczość literacką, pisałem licencjat o „Bracie naszego Boga”. To skądinąd był moment dużego rozczarowania. Widziałem, jak ta sztuka jest realizowana w teatrach. Pomyślałem, że warto byłoby z tym zrobić coś fajniejszego. Okazało się, że to nie do końca jest dobry materiał.

Literatem, poetą i dramaturgiem to Wojtyła był kiepskim.

Mam podobne odczucie, choć wielu się z tym nie zgodzi. Myślę, że jego poezja nie zawsze broni się jako literatura, ale broni się jako mistyka, sposób na wgląd w jego duchowość. To zresztą też rodzi problemy. Niełatwo opowiadać dziś o kimś, kto we wszystkim, co mówi, używa języka religijnego. Nie da się „mówić Wojtyłą” o sprawach uniwersalnych poza religią, bo Wojtyła myślał ciągle w ramach religii – kiedy mówił o miłości, musiał powiedzieć o Duchu Świętym, i tak dalej. A świat, kultura i język się zmieniły.

I styl papiestwa też się zmienił.

Okazało się, że papież może powiedzieć na powitanie: „dobry wieczór”. To prawda.

Jan Paweł II wszedł w rolę mesjasza

Wciąż cię fascynuje?

Różnie bywa. Czasem wkurza. Cały czas go lubię jako papieża, ale jestem też nim zawiedziony. Czasem mam dość, a potem wracam do jakiejś części jego biografii i odkrywam coś świeżego i ciągle ważnego. To trochę jak z rodzicami. Człowiek zdaje sobie sprawę, że choć nie zawsze było kolorowo, to jest im wdzięczny za to, co było. Nie ucieknę od tego, że Jan Paweł II mnie ukształtował. I ciągle wierzę, że u Wojtyły jest wiele rzeczy, które można przepracować, zmienić język, dotrzeć do sedna, przedefiniować. Trzeba to robić, ale nawet mnie – w okresie największej fascynacji – nie udało się przebrnąć przez jego encykliki. Znam ich fragmenty i najważniejsze tezy, ale jako całość okazały się niestety niestrawne.

W pamięci tkwią mi za to jego gesty.

Jesteś w końcu człowiekiem teatru.

Zaproszenie do Asyżu przedstawicieli wszystkich religii jest dla mnie jednym z centralnych punktów jego pontyfikatu. Ten gest spotkania wszystkich we wspólnej modlitwie o pokój jest do dziś dla mnie niezwykle mocny.

Skoro wróciłeś do teatru, to dodam, że z ciekawością odkrywałem, co Wojtyła pisał jako młody chłopak – będąc w tym samym wieku, w jakim byłem ja, gdy to czytałem – właśnie o teatrze. Jako teolog i filozof był dla mnie wtedy zbyt trudny, próg wejścia był zbyt wysoki. Ale czułem, że mogę niejako porozmawiać z nim jako…

Człowiekiem?

Tak. Chłopakiem, który coś przeżył, miał pasję, coś próbował stworzyć. Gdy w teatrze pracowaliśmy z młodzieżą na jego tekstach, to w akcji, odczycie, zawsze miało to charakter performatywny, dziania się, jakiejś dynamiki. To nie był namysł teoretyczny, ale przeżywanie.

A dziś jak go „przeżywasz”?

Przez lata myślałem, że nie wypada się nie zgodzić z papieżem. Potem to się zmieniło. Najpierw właśnie krytycznie czytałem jego literaturę. Nie ma się co zachwycać tym, że papież pisał wiersze i sztuki. Trzeba zapytać: jak pisał, co pisał?

Nie ma się co zachwycać tym, że papież pisał wiersze i sztuki. Trzeba zapytać: jak pisał, co pisał?

I kiedy się o to potykałem i odkrywałem, że to po prostu nie działa – a jak czytasz Miłosza, to działa – to zacząłem się zastanawiać, że może w ogóle można inaczej, mniej bałwochwalczo rozmawiać o Janie Pawle II. Nie na kolanach. Że można się z papieżem pokłócić.

O co?

O wspomniane opowiadanie wszystkiego przez pryzmat religijny. O jego postrzeganie narodowości, patriotyzmu. O robienie z wiary spektaklu. Choć pewnie jest to w jakiejś mierze naiwne i ahistoryczne. Nie jestem fanem tłumnej religijności. Kiedy papież był w Gliwicach, mama zabrała mnie na spotkanie z nim, na lotnisko. Pierwsza jazda tramwajem była dla mnie większym przeżyciem niż zobaczenie papieża.

Kiedy papież był w Gliwicach, mama zabrała mnie na spotkanie z nim, na lotnisko. Pierwsza jazda tramwajem była dla mnie większym przeżyciem niż zobaczenie papieża.

Twoi rodzice inaczej patrzą na Wojtyłę? Inaczej go „przeżywali”?

Na pewno Jan Paweł II jest dla nich postacią ważną, ale nie powiedziałbym, że jest kluczowym punktem odniesienia. Pewnie to temat na dłuższą rozmowę z nimi, ale chyba istotniejszy jest dla nich Kościół w wymiarze lokalnym, ważniejsze jest to, co mówi obecny proboszcz w ich parafii w Pyskowicach, niż to, co mówił papież kilkadziesiąt lat temu.

Wróćmy do twoich z nim dyskusji.

Mam dystans do jego teologii ciała i etyki seksualnej, kwestii „nowego feminizmu”. „Miłość i odpowiedzialność” to rzecz ciekawa filozoficznie, przełomowa, jeśli chodzi o sposób ujęcia tematu, ale problem zaczął się – jak zauważa Zuzanna Radzik – gdy Wojtyła swoje własne poszukiwania filozoficzne i teologiczne wyniósł do rangi nauczania całego Kościoła. Prawdopodobnie w ten sposób je zahibernował, a przecież ta nauka jest ciągłym dialogiem, jest w ruchu.

Zresztą, podobnie jak w przypadku fascynacji, także problemy mam większe z jego gestami niż słowami. Bo w pewnym sensie wszedł w tę rolę mesjasza – tego, który obalił komunę, zmienił świat, wyzwolił Polskę i tak dalej. Bardzo wyraźnie czuł też, że jego misją jest wprowadzenie Kościoła w trzecie tysiąclecie.

Skąd mu się to według ciebie wzięło?

Nie mam wglądu w jego wnętrze, ale chyba nie bez znaczenia był zamach na jego życie. Czuł, że został cudownie ocalony i to go zobowiązuje. To zresztą było „zadanie”, które wyznaczył mu Wyszyński. Czasem zadaję sobie pytanie: czy gdyby Jan Paweł II umarł pod koniec lat 90., to czy umarłby w poczuciu klęski?

Ale są ważne tematy, które ruszył. Były takie wyzwania, które udźwignął, co wielu by się nie udało. Za wiele rzeczy go lubię. Choćby za to, że zaczął jeździć po świecie. Możliwe, że wolał być na zewnątrz, jakby uciekał z Watykanu, bo nie odnajdywał się w zarządzaniu, w tych wszystkich strukturach.

Miało to zresztą fatalne konsekwencje.

Na pewno ufał ludziom. I to pewnie z dobrego serca, ale mogło to być naiwne i krótkowzroczne.

Czasem zadaję sobie pytanie: czy gdyby Jan Paweł II umarł pod koniec lat 90., to czy umarłby w poczuciu klęski?

Wspólnota wokół bożka

Czy nie za łatwo usprawiedliwiamy go naiwnością, duchem czasów czy kontekstem? Kontekstem jego pontyfikatu był też Sobór Watykański II. Jasne, że Wojtyła zmienił styl papiestwa: gesty, podróże po świecie, obecność w telewizji. Ale w kwestii doktrynalnej i teologicznej był to w większej mierze papież zamknięcia – nieoczekiwanie stał się hamulcowym soborowych zmian. Tak to widzi na przykład ksiądz Forcano, rozmowę z którym opublikowaliśmy w naszym numerze.

To raczej nie był papież, który pozwalał na wielogłos w Kościele. Nie pozwalał zbyt odważnie eksperymentować. A także Kościół tego potrzebuje: testowania jakichś rozwiązań na małej skali, sprawdzania, co działa, a co nie.

Myślę, że dla Wojtyły ważniejszym kontekstem niż Sobór było doświadczenie komunizmu w Polsce. Stąd się brała jego potrzeba jednomyślności. Mógł się z Wyszyńskim różnić, ale na zewnątrz tego nie okazywali. Jako Jan Paweł II przeniósł tę mentalność Kościoła będącego pod presją na całą wspólnotę. W tym sensie to papież stąd. Z męskiego gimnazjum w Wadowicach, z seminarium podczas wojny, z komunizmu. Ten kontekst jest jednak ważny. To papież, jakiego sami sobie zrobiliśmy jako kraj, jako wspólnota kulturowa.

Jak zatem wytłumaczyć, że człowiek ugruntowany w tym kontekście, w Kościele Hlonda i Kolbego, w czasach getta ławkowego, był tak wolny od antysemityzmu? To fenomen.

Myślę, że dzięki Wadowicom. Miał wśród przyjaciół wielu Żydów – od najmłodszych lat. Tak go też wychował ojciec. Pewnie nie bez znaczenia były doświadczenia teatralne, literatura, którą czytał. Nie bagatelizowałbym także tego, jak długi czas Wojtyła spędził za granicą. Złapał oddech. Był otwarty na świat, ale jednocześnie się tego świata bał.

Słowa „świat” używał na ogół w negatywnym sensie.

Co zresztą jest wzięte z Ewangelii.

Zarówno on, jak i Ratzinger, wierzyli chyba, że tylko jednomyślność może sprawić, że ludzie będą się czuli bezpiecznie. Bez ryzyka. Skądinąd w historii Kościoła to jest stały temat, sposób myślenia, który obowiązuje od wieków.

Już jako Jan Paweł II Wojtyła zuniwersalizował kontekst, w którym sam wyrósł. Widać to w jego stosunku do teologii wyzwolenia, której nie traktował jako sposobu na opisywanie świata, korzystającego z narzędzi marksizmu, tylko jako ideologię, na którą patrzył przez pryzmat swoich doświadczeń z realnego socjalizmu. A Ameryka Łacińska, w której wyrosła teologia wyzwolenia, też żyła – i wciąż żyje – w cieniu imperializmu: nie komunistycznego, tylko kapitalistycznego, nie sowieckiego, ale amerykańskiego.

Nie wiem, czy Jan Paweł II rozumiał ten kontekst.

Wszyscy pochodzimy z jakiegoś kontekstu. Ale jako papieżowi można mu postawić zarzut, że nie tylko nie rozumiał, ale też nie chciał zrozumieć. Nie dopuścił do siebie innego spojrzenia. Nie wszedł w realny dialog z przedstawicielami teologii wyzwolenia, tylko – z pomocą Ratzingera – ich uciszał. Ignorancja może być mniej lub bardziej zawiniona.

Zgoda. Wyrozumiałość dla jego nieumiejętności wyzwolenia się z kontekstu, w którym wyrósł, też musi mieć granice. I sam stawiam je tam, gdzie zaczyna się cenzura, niepozwalanie na formułowanie wątpliwości, poszukiwania. Ale trzeba zawsze pamiętać, że był tylko człowiekiem. Nie możemy traktować go jako kogoś, kto nie mógł się mylić. Mógł i się mylił. Trzeba to uczciwie oceniać.

A może powinniśmy w mniejszym stopniu oceniać go jako człowieka, a zamiast tego uczciwie rozmawiać o nim jako o przywódcy?

Według jakich kryteriów?

Nie mam wglądu w to, czy dany premier lub minister jest dobrym, czy złym człowiekiem. Oceniam, czy jest dobrym lub złym ministrem, czy podejmuje słuszne decyzje. W polskiej debacie kościelnej bardzo brakuje nam spojrzenia socjologicznego. Ograniczamy się do dychotomii: święty Kościół i grzeszni ludzie. Jest w tym prawda teologiczna: Kościół jest święty. Jest w tym prawda antropologiczna: każdy człowiek jest zdolny do zła. Ale za mało myślimy o prawdzie socjologicznej: Kościół jest też ziemską instytucją, która ma swoich zarządców, takich jak Jan Paweł II. W przypadku przywódcy miliardowej wspólnoty i wielkiej instytucji nie można tego, że ktoś prowadził fatalną politykę personalną, sprowadzić do prostego: „każdy człowiek się myli, był trochę naiwny”. Tym bardziej, gdy na koniec jego pontyfikatu okazuje się, jak wielkimi skandalami trawiona jest ta instytucja.

A do tego nie można go wymienić jak w demokracji…

Tym większą odpowiedzialność na siebie bierze.

Tyle tylko, że ostatecznie dziś jesteś wobec tego bezradny. On już nie żyje. Wszyscy oceniamy go według swojej pamięci, pracy historyków, publicystyki.

Ostatecznie dziś jesteś wobec tego bezradny. On już nie żyje.

On nie żyje, ale skutki jego pontyfikatu w polskim Kościele trwają. Ci, którzy rządzą polskim episkopatem, zostali mianowani przez Jana Pawła II. Ale zostawmy to. Myślisz, że stajemy się powoli w polskim Kościele jako wspólnota gotowi, by powiedzieć tak jak ty: święty Jan Paweł II Wielki się mylił, popełniał błędy?

Rozdzieliłbym tu myślenie o Janie Pawle II w Kościele i w społeczeństwie.

W samym Kościele chyba wciąż jest na to za wcześnie. Spokojnie o tym porozmawiamy w kolejnych latach. Pewne rzeczy się przedawnią, niektórzy biskupi odejdą, do pewnych rzeczy i informacji raczej nie uda się dotrzeć i będziemy musieli się z tym pogodzić.

Ważniejsze jest dla mnie, że ta postać organizuje też jakoś naszą wyobraźnię społeczną, nie tylko na poziomie polskiego Kościoła. Mamy rzeźbę Jerzego Kaliny „Zatrute źródło”, która stała się generatorem memów. To pokazuje, że są dwie narracje: oficjalna, „bohaterska” oraz narracja oddolna, podająca w wątpliwość.

Mamy rzeźbę Jerzego Kaliny „Zatrute źródło”, która stała się generatorem memów. To pokazuje, że są dwie narracje: oficjalna, „bohaterska” oraz narracja oddolna, podająca w wątpliwość.

Myślę, że w samym Kościele ten nieoficjalny, oddolny nurt występuje w formach szczątkowych, ale dzisiaj nie pytałbym raczej, na co jesteśmy gotowi jako wspólnota, tylko czy Kościół dalej w ogóle jest w Polsce wspólnotą. Być może problemem jest, że ta wspólnota próbowała się zorganizować wokół idola, bożka papieża? A kiedy ten obraz stopniowo upada, staje się nieistotny, a czasem nawet śmieszny, nie bardzo wiadomo, co z tym zrobić.

Papież był trochę jak Małysz

Słyszałeś piosenkę „Nie zastąpi ciebie nikt”?

Tak.

To jawne bałwochwalstwo. Już pal licho grafomańskie metafory w rodzaju „wszystkie róże świata twoje są”. To piosenka, w której o Wojtyle mówi się, jakby był czwartą osobą Trójcy Świętej: „do światła otworzyłeś drzwi”, „bez ciebie trudniej żyć, marzyć, kochać, śnić, życia gubi się sens”, „króluj nam, królu serc”…

„Nie zastąpi ciebie nikt” znaczy, że on wypełnił wszystko, nic więcej na nas nie czeka. Teraz już można tylko umrzeć. Nie ma świata bez niego. Choć pewnie mało kto czyta to w ten sposób i nie takie były intencje.

Ile ta piosenka ma wyświetleń?

Prawie siedem milionów.

Bałwochwalcza czy nie, trafia na podatny grunt. Myślę, że to też jest jakaś prawda o naszej rzeczywistości. Trochę się tutaj wymądrzamy, krytykujemy, osądzamy i przyznam, że sam się za siebie wstydzę tej – przebijającej czasem – wyższościowej perspektywy. Na gruncie polskim istotą tego pontyfikatu nie były przecież jego encykliki, ale emocje, które Jan Paweł II wzbudzał w ludziach. Mam wrażenie, że odcinając te emocje, gubimy coś bardzo ważnego.

Na gruncie polskim istotą tego pontyfikatu nie były przecież jego encykliki, ale emocje, które Jan Paweł II wzbudzał w ludziach. Mam wrażenie, że odcinając te emocje, gubimy coś bardzo ważnego.

Ten pontyfikat uśpił czy rozbudził Kościół w Polsce?

Zakładałbym raczej, że – paradoksalnie – uśpił. Pokutowało (i niekiedy do dziś pokutuje) poczucie, że skoro mamy czy mieliśmy Jana Pawła II, to już nie musimy myśleć samodzielnie. Możemy się za nim schować, to jest przecież nasz papież. Wyszedł stąd. To wystarczy.

I jak mianuje takiego biskupa, to znaczy, że tak ma być.

Otóż to. Sebastian Duda pisze w waszym numerze, że w Szwajcarii diecezjanie skarżyli się na to, że Wojtyła mianował im takiego, a nie innego biskupa, i walczyli o zmianę. U nas tego nie było. Przecież Jan Paweł II chce dla nas dobrze, więc nie trzeba o nic pytać. Niektórzy traktowali go też jak dziadka, któremu nie mówi się trudnych rzeczy, żeby go nie zasmucać. To się musiało jakoś zemścić.

Niektórzy traktowali go też jak dziadka, któremu nie mówi się trudnych rzeczy, żeby go nie zasmucać. To się musiało jakoś zemścić.

Jednocześnie jest wielu świetnych księży, dużo dobrych miejsce w Kościele, również tych, dla których inspiracją był i jest Jan Paweł II. Są ludzie, którzy tym żyją i robią fantastyczne rzeczy. Kościół ma w Polsce także fajne oblicze. Nie jest zbyt samokrytyczny, ale i to się zmienia, zwłaszcza teraz, kiedy księża zaczynają się orientować, że po zdjęciu „lockdownu” ludzie nie wrócili tłumnie do kościołów. Nie brakuje księży, którzy nie zgadzają się z tym, w jakim kierunku zmierza ta wspólnota.

Ale milczą.

W większości wciąż tak. Ale nie chciałbym ich wszystkich wsadzać do jednego worka, bo i powody tego milczenia są różne. W tym kontekście warto też przypomnieć, że gdy papież umarł, nastąpił wzrost powołań. Wielu chłopaków poszło do seminariów po tym wydarzeniu. Co się teraz z nimi dzieje?

Ilu z nich odeszło?

A ci, którzy zostali – jaki Kościół budują? To jedno z ważniejszych pytań związanych z dziedzictwem Jana Pawła II.

Warto przypomnieć, że gdy papież umarł, nastąpił wzrost powołań. Wielu chłopaków poszło do seminariów po tym wydarzeniu. Co się teraz z nimi dzieje?

Jako naród często dostawaliśmy w kość, więc jak się trafił nam papież, to chwyciliśmy się go jak daru z nieba. To trochę jak z Małyszem czy Lewandowskim. Jesteśmy dosyć małym krajem, nie będziemy wpływać na losy świata.

A aspiracje i przekonanie o sobie mamy rozbuchane.

Że przedmurze. Że potęga zniszczona przez nieprzyjaciół. Że skoro nie najstarsza, to najwierniejsza córa Kościoła. Że będziemy rechrystianizować Europę. Tworzymy własną, luźno związaną z chrześcijaństwem, mitologię. Łatwo się upijać chociażby tryumfalną opowieścią o roli papieża i Kościoła w obaleniu komunizmu. Ale potem można obudzić się na kacu.

Jestem w stanie zrozumieć tę nostalgię za dawnym czasem, gdy wydawało się, że pewne problemy nie istnieją, bo nikt nie stawiał trudnych pytań. Kiedy nagle okazuje się, że przez dekady w całym Kościele kryto zbrodnie seksualne, łatwo uwierzyć w ułudę, że gdyby Jan Paweł II żył, to by to wszystko ponaprawiał.

Łatwo się upijać chociażby tryumfalną opowieścią o roli papieża i Kościoła w obaleniu komunizmu. Ale potem można obudzić się na kacu.

To dysonans poznawczy, bo kiedy żył, to nie ponaprawiał. Doniesienia o przestępstwach seksualnych ludzi Kościoła dochodziły do Watykanu przez cały czas trwania jego pontyfikatu.

Pokazywaliśmy w ramach Festiwalu Nowe Epifanie spektakl Pawła Passiniego pod tytułem „#chybanieja”, w którym narratorką jest córka Marciala Maciela Degollado. Artur Pałyga, autor tekstu, włożył jej w usta takie pytanie: „Jeżeli tego nie wiedział, to co wiedział?”. Było ono jednym z powodów, dla którego próbowano zablokować pokazanie tej premiery.

Stanisław Krawczyk w swoim tekście w naszym numerze stawia tezę, że „Nie chodzi o to, czy papież wiedział”. Zapewne nigdy tego nie rozstrzygniemy ostatecznie. Jeśli nie wiedział, to i tak ponosi odpowiedzialność za to, co robili jego podwładni, a na co zarządzana przez niego struktura nie umiała zareagować. Jednocześnie trudno uwierzyć, że nie docierały do niego naprawdę żadne doniesienia.

Jeśli wiedział, to… w zasadzie trudno to sobie wyobrazić. Może to sytuacja konfliktu dramatycznego, kiedy stają naprzeciwko siebie jakieś równoważne racje? Może czuł się Hamletem, który różne rzeczy kładzie na szali? Może po prostu obudził się w nim polityk?

Wielki tylko człowiek

Mimo wszystko święty?

Chyba tak.

Nie za szybko?

Ktoś mi kiedyś powiedział, że jego zdaniem należało go ogłosić rzeczywiście santo subito, skoro lud tak chciał. Jest w tym coś paradoksalnego. Hierarchia, struktura, proces kanonizacyjny, badanie – to wszystko jest ważne. Ale czy nie byłoby w tym siły wielkiego znaku, gdyby został ogłoszony świętym przez lud, przez Kościół nie jako instytucję, ale wspólnotę? Z czym by się to wiązało? Czy wyszłoby nam na dobre, czy nie? Robię czasem takie eksperymenty w głowie i nie mam odpowiedzi na te pytania.

Ale ostatecznie chyba jednak za szybko. Jest jakaś mądrość w odczekiwaniu od śmierci danego człowieka do ogłaszania go świętym.

Wielki?

Tak, był to wielki człowiek. Z naciskiem na obie części tego sformułowania: i wielki, i tylko człowiek. Na pewno wywarł znaczący wpływ na świat. Jego ocena zależy od przyjętej perspektywy. Myślę, że ani zła nie można przykryć opowieścią o dobru, ani dobra wyrzucić do kosza na fali obalania pomników.

Których, jak wiemy, sam nie chciał.

W tym kontekście także ich obalanie można odczytywać różnie.

Był to skomplikowany papież, którego pontyfikat przypadł na skomplikowane czasy. Nie łudźmy się więc, że pamięć o nim kiedykolwiek będzie prosta.

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×