fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Ołtarz z lukru. „Johnny” Daniela Jaroszka

Filmowa biografia księdza Jana Kaczkowskiego uczy, że niektórych historii nie trzeba upiększać realizacyjnym makijażem.
Ołtarz z lukru. „Johnny” Daniela Jaroszka
Materiały prasowe / Fot. H. Komerski

Wszystko fajnie. Tak mogłaby brzmieć recenzja biopicu księdza Jana Kaczkowskiego w dwóch słowach. Oczywiście, pokuszę się o szerszy komentarz, bo i wcześniej poruszyłem na łamach Magazynu Kontakt temat ukazywania pobożności w polskim kinie, i mimo wszystko nie sposób zignorować sukcesu debiutanckiego filmu Daniela Jaroszka. „Johnny’ego” na dużym ekranie zobaczyło blisko 700 tysięcy widzów (stan na weekend 22-23 października). Prześcignął tym samym „DC Ligę Super-Pets”, „Skarb Mikołajka” i „Elvisa”. Tylko jedna rodzima produkcja poradziła sobie w tym roku lepiej – czwarta część komediowej serii „Kogel Mogel”. Ona jednak nie osiągnie już lepszego wyniku sprzedażowego, bo jakiś czas temu wylądowała w katalogu Netfliksa. „Johnny” nadal jest za to w repertuarze kin i cieszy się niesłabnącą popularnością. Pułapu miliona widzów raczej nie osiągnie, ale rezultatu, zwłaszcza w dobie przesytu platformami streamingowymi, i tak wypada pogratulować.

Refleksję nad istotą filmu celowo rozpoczynam od sięgnięcia do rankingu box office’u. Produkcja należy do tych, którym od początku wieszczono frekwencyjny sukces. Naiwne byłoby myślenie, że powinno być inaczej – w końcu tworzenie kultury to biznes taki, jak inne. Sęk w tym, że „Johnny” w swojej formie i narracji nader często przypomina wycyzelowany produkt gotowy zaspokoić potrzeby wszystkich widzów. Jest adresowany do wierzących, wycieczek szkolnych, rodzin z dziećmi, ale i do liberałów krytykujących instytucję Kościoła katolickiego czy popierających Jurka Owsiaka. Stworzenie takiego crowd pleasera (bądź kina środka, jak kto woli) jest dużym wyzwaniem. Znacznie większym i bardziej odświeżającym pozostaje jednak próba ucieczki od fabularnych schematów oraz chwytów, które momentalnie rozśmieszą lub wzruszą widza. Albo dotknięcia mniej oczywistych, niewygodnych i krytycznych wątków z jednoczesnym porzuceniem tych zachowawczych. Jaroszek nie poszedł żadną z tych dróg.

Superbohater w sutannie

To, jak wygląda „Johnny”, można wytłumaczyć doborem portretowanej osoby. Zmarły przed sześcioma laty ksiądz Jan Kaczkowski jest idealnym materiałem na superbohatera, który zamiast peleryny nosi sutannę. Lewostronny niedowład, duża wada wzroku i wykryte na ostatnim etapie życia nowotwory nie przeszkodziły mu w pomocy słabszym, niedołężnym i opuszczonym. Gdy kończył studia podyplomowe z bioetyki, zaczął budowę Hospicjum pw. św. Ojca Pio. Jednocześnie stał się orędownikiem wiary: nagrywał vlogi, był ambasadorem Światowych Dni Młodzieży i pisał książki. Popularność zaprowadzała go do programów telewizyjnych, rozgłośni radiowych i do Akademii Sztuk Przepięknych ówczesnego Przystanku Woodstock. Jak sam mówił, nie wykorzystywał sławy do tego, żeby się polansować. „Onkocelebryctwo” było dla niego szansą na dotarcie do większej grupy ludzi gotowych pomóc. Takiego człowieka bardzo łatwo polubić, jeszcze trudniej nie podziwiać.

„Nietykalni” w Polsce powiatowej

Reżyser próbuje rozbroić schemat linearnego opowiadania o postaci, której niejeden byłby gotów postawić pomnik. Już w scenach otwierających „Johnny’ego” poznajemy równorzędnego, pierwszoplanowego bohatera. Mowa o Patryku Galewskim, żyjącym podopiecznym Kaczkowskiego. Panowie ukazują się na ekranie w dwóch równoległych światach. Ksiądz w akompaniamencie wzniosłej kościelnej pieśni odprawia mszę, podczas gdy młody chłopak dokonuje rozboju z utworem „Gniew” rapera Kukona w tle. Ich drogi przetną się w puckim hospicjum, dokąd Patryk zostaje wysłany w celu odbycia przymusowych prac społecznych. Lwią część filmu zajmuje duchowa przemiana młodego protagonisty – najpierw odbębniającego swoje obowiązki jak za karę, a później stopniowo dostrzegającego sens opieki nad umierającymi ludźmi. Metamorfoza nie idzie jednak jak po maśle. Demony z przeszłości nie dają o sobie zapomnieć, stare przyzwyczajenia weszły głęboko do krwiobiegu, zaś sąd nie wierzy w jego magiczną resocjalizację. Mimo wzlotów i upadków Kaczkowski niestrudzenie ufa swojemu wychowankowi. Czasami na niego huknie albo zastawi psychologiczną pułapkę, ale w gruncie rzeczy chce, żeby wiodło mu się jak najlepiej. Gdy inni spisali go na straty i wepchnęli do szufladki ze „zdemoralizowaną młodzieżą”, kapłan jest jednym z nielicznych – jeśli nie jedynym – który wyciąga do niego rękę. Tak, to trąci „Nietykalnymi” Oliviera Nakache’a i Érica Toledana, ale w Polsce powiatowej.

Te zdarzenia, podobnie jak uwzględnione w „Johnnym” elementy biogramu księdza, nie są wyssane z palca. Galewski nie wrócił do półświatka przestępczego. Ma trójkę dzieci, pracuje jako szef kuchni jednej z restauracji na Helu, a niedawno wydał „Kuchnię na pełnej petardzie” (to nawiązanie do tytułu książki swojego mentora) – zbiór autorskich przepisów połączony z osobistymi wspomnieniami. Jaroszek wybrał więc do zekranizowania nie jedną, a dwie historie – tak niezwykłe i obfitujące w zwroty akcji, że aż nieprawdopodobne. Zasadniczy problem, jaki widzę w metodzie twórczej reżysera, tkwi w dodatkowym podrasowaniu tych opowieści. Produkcji przez to niebezpiecznie blisko do ociekającej lukrem laurki, w której nie ma wiele miejsca na zwątpienia czy cierpienie towarzyszące czemuś tak fundamentalnemu jak śmierć.

Komiksowe klisze

Biografia Kaczkowskiego jest pierwszym pełnometrażowym filmem Jaroszka. Dotychczas realizował reklamy i klipy, między innymi dla The Dumplings, Quebonafide, Darii Zawiałow czy Dawida Podsiadło. Z tym ostatnim nie skończył na jednym projekcie – niedawno wykonał sesję okładkową jego albumu „Lata dwudzieste”, a sam wokalista jest producentem wykonawczym „Johnny’ego”. W filmie czuć, że twórca obficie czerpie ze swojego teledyskowego rodowodu. Bawi się perspektywami, zwraca uwagę na detale i wybiera widowiskowe cięcia montażowe. Ruch kamery płynnie synchronizuje się ze ścieżką dźwiękową Michała Kusha. Pastelowe kolory i światło otulają ekran. Takie rozwiązania w przypadku krótkich form zdają egzamin. W blisko dwugodzinnej historii ich nagromadzenie najzwyczajniej w świecie męczy, odciągając od tego, co najistotniejsze. Trafnie podsumowała to Katarzyna Jabłońska z magazynu „Więź”, pisząc, że film przypomina raczej „komiks i ciekawy zapis zdarzeń”. Upiększony, ale i jednorodny świat dobrze widać na przykładzie prostego antagonizmu. Kaczkowski jest tym „fajnym” księdzem rzucającym rymowanymi wierszykami jak z rękawa, palącym jointa z Patrykiem i urządzającym wyścigi na wózku inwalidzkim. Jego pasja i gotowość do pracy zderza się z biurokracją zinstytucjonalizowanego Kościoła. Uosabia ją arcybiskup (Feliks Szajnert) – starszy, zgorzkniały dygnitarz borykający się od wielu lat z chorobą alkoholową. Sceny ich konfrontacji to klisze, których niepisanymi patronami są „Kler” Smarzowskiego i „Boże Ciało” Komasy.

Pójście sprawdzonymi schematami widać też w doborze obsady. Kaczkowskiego zagrała czołowa twarz polskich biografii. Dawid Ogrodnik na przestrzeni lat wcielał się w dziennikarza Tomasza Beksińskiego („Ostatnia rodzina”), Zdzisława Najmrodzkiego („Najmro”) czy artystę wizualnego Daniela Rycharskiego („Wszystkie nasze strachy”). Portretując żyjące albo zmarłe osoby, aktor za każdym razem dba o właściwe przygotowanie, trochę w myśl metody Stanisławskiego. Zaczyna żyć swoją rolą, sprawnie modulować głos, mimikę albo styl chodzenia. W „Johnnym” znów wyszło mu to bardzo dobrze. Gdy w pewnym momencie na ekranie pojawia się archiwalne nagranie z wystąpienia księdza na Przystanku Woodstock, duże podobieństwo widać gołym okiem. W Ogrodniku znów jednak mało samego Ogrodnika. Niewątpliwie umie znakomicie naśladować, ale dopieszczone emploi w pewnym momencie może stawiać mu ograniczenia. Tę samą manierę, co w „25 latach niewinności. Sprawie Tomka Komendy”, przybrał zaś Piotr Trojan. I wtedy, i teraz zagrał chłopaka, który wszedł w konflikt z prawem, a teraz próbuje poukładać swoje życie. W swojej psychomachii wypada przekonująco, ale znów – to zbyt oczywista decyzja castingowa.

Na sam koniec chcę podkreślić z pełną stanowczością: „Johnny” nie jest złym filmem. Jaroszek odniósł nim duży sukces i już teraz zbiera jego owoce. Teraz pracuje nad „Drużyną AA”, najprawdopodobniej poświęconą życiu anonimowych alkoholików. Oby przy nowym projekcie wyciągnął lekcję ze swojego debiutu i pamiętał o tym, że prawdziwe historie lubią bronić się same, ich twarze nie muszą być opatrzone, a realizacyjne błyskotki czasem warto schować do szafy. Wtedy będzie jeszcze fajniej.

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×