Nie tak dawno szedłem ulicą w pobliżu wrocławskiego Dworca Głównego. Na skrzyżowaniu stał człowiek z ręcznym głośnikiem w dłoni i nawoływał przechodniów do gromadzenia w domach zapasów żywności i wody, gdyż jak twierdził, „nadchodzi straszna katastrofa, przed którą nikt się nie uchroni”. „Nawiedzony” – uznałem w pierwszej chwili. Później jednak pojawiła się refleksja: „Może ten gość nie jest tak zupełnie oderwany od rzeczywistości?”.
Przyszły mi na myśl niezliczone medialne doniesienia z ostatnich kilku lat.
Jakieś wyspiarskie państwo na Oceanie Indyjskim zaczyna znikać pod wodą, a jego prezydent ze łzami w oczach błaga na forum Organizacji Narodów Zjednoczonych o ratunek. Pomyślałem sobie wówczas, że to daleko, a moje miasto leży ponad sto metrów nad poziomem morza – nic mi nie grozi.
Później zobaczyłem w telewizji doszczętnie spustoszony przez trąbę powietrzną spory obszar Borów Tucholskich. To już znacznie bliżej, ale dystans od mojego domu nadal bezpieczny.
Co innego codzienne informacje o pyłach opisywanych tajemniczymi skrótami PM10, PM2,5. To już niemal namacalny konkret. Wystarczy, że przejdę się w godzinach szczytu po jednej z głównych ulic mojego miasta, aby przekonać się, że to nie żadne strachy na lachy. No, ale to w końcu metropolia.
W poszukiwaniu prawdziwie naturalnego środowiska wyjechałem do Lądka-Zdroju – urokliwej miejscowości w Kotlinie Kłodzkiej. Już na przystanku autobusowym połami mojego płaszcza szarpią porywy gwałtownego wiatru, a na niebie widzę ołowiane chmury. Może to zapowiedź nowej nawałnicy? Miejscowi ludzie pamiętają przecież, co się tu wydarzyło 22 lata temu. Powódź zalała wtedy domy po drugie, a nawet trzecie piętro. Pozrywane mosty, wody wszędzie pełno, a w kranach sucho, bo filtry były doszczętnie zniszczone.
Na szczęście teraz nic takiego się nie dzieje. Ze zgrozą zauważam jednak inne zjawisko. Powietrze, którym oddycham, nie różni się zasadniczo od tego w moim rodzinnym mieście. Czyżby w uzdrowiskowym kurorcie zagnieździł się jakiś dymiący przemysł? Wdrapałem się na pobliskie wzniesienie, żeby wypatrzeć sprawcę psucia górskiego powietrza. Nigdzie ani śladu kominów fabrycznych. A zatem to świństwo przywiało gdzieś z daleka. Jak widać, pyły nie znają granic. W witrynie apteki widzę plakat reklamujący maski przeciwpyłowe. W liceum na lekcjach przysposobienia obronnego pokazywano nam podobne, mające chronić przed użytymi przez nieprzyjaciela bojowymi środkami chemicznymi.
Czy przypadkiem sami dla siebie nie staliśmy się takim „nieprzyjacielem”?
Wszystko zaczyna mi się układać w jedną całość: powódź tysiąclecia sprzed 22 lat, tonące państwo na Oceanie Indyjskim, huragan w Borach Tucholskich i to nieświeże powietrze w uzdrowiskowym Lądku. Poczułem, jak zaczynam cały drgać. Początkowo myślałem, że to z powodu zimna przenikającego zdrojowy park. Tymczasem w parku ciepło, bo przecież trwa klimatyczne ocieplenie. Za każdym drzewem i krzewem prześladują mnie na przemian maski i twarze, twarze i maski. Przeciwpyłowe maski z wystawy otaczają mnie niczym w gabinecie luster. Wystraszony zacząłem kupować mniej jedzenia, gasić niepotrzebne żarówki i zakręcać krany. Wczoraj rano miałem z tego powodu awanturę w pijalni wód mineralnych. Uciekłem i nie jestem pewien, czy człowiek wyrywający mi z dłoni zawór to nie był ten sam, który stał z megafonem przed wrocławskim dworcem.
Ołowiane chmury coraz gęściej zbierają się nad naszymi głowami. Boję się wyjechać z tego uzdrowiska. Ciężkie metaliczne cumulusy radiatusy pędzą za każdym odjeżdżającym stąd autobusem. Nie ma dokąd wracać, nie ma gdzie się skryć.
***
Do napisania felietonu Autor poczuł inspirację w Lądku-Zdroju, uczestnicząc w 2019 roku w warsztatach dziennikarskich dla osób niewidomych i słabowidzących, zrealizowanych przez Dolnośląski Oddział Polskiego Związku Niewidomych i Fundację Ari Ari.