fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Okoński: O czym jest sport?

Dla mnie opowieść o sporcie, a zwłaszcza o piłce nożnej, nie jest opowieścią o pieniądzach, nie o transferach, nie o kapitalizmie i nierównych szansach, choć one oczywiście pozostają problemem. Tak naprawdę to opowieść, która sprowadza się do wiary, nadziei i miłości.
Okoński: O czym jest sport?
ilustr: Matylda Daktyl

Z Michałem Okońskim rozmawiają Hanna Frejlak i Szymon Rębowski.

Socjolog Jan Sowa i filozof Krzysztof Wolański napisali książkę, której tytuł brzmi „Sport nie istnieje”. Co pan na to?

Rozumiem ich stanowisko, ale go nie podzielam. W gruncie rzeczy co tydzień gdzieś na jakimś boisku ktoś dostarcza mi dowodów na to, że sport istnieje i że jego istotą nie jest tylko walka o jak największe pieniądze, oglądalność czy sławę, ale na przykład wiara w odwrócenie losów przesądzonego już z góry, wydawałoby się, pojedynku między Dawidem a Goliatem. Oraz estetyczne wrażenia, jakie wywołują w widzach widowiska sportowego poszczególne akty – w przypadku futbolu strzały, podania, bramkarskie parady. Dodajmy do tego wspólny wysiłek, odnajdywanie relacji w grupie współpracujących ze sobą zawodników. Albo we wspólnocie kibiców.

Sowa i Wolański uzasadniają swoją tezę, pokazując współczesne schorzenia zawodowego sportu, który ich zdaniem jest narzędziem w rękach obrzydliwych bogaczy.

Dlatego rozumiem ich stanowisko: sport, co szczególnie dobrze widać właśnie w piłce nożnej, ma również mroczne oblicze drapieżnego późnego kapitalizmu. Rzecz w tym, że to nie jest jego oblicze jedyne. Dlatego tak się cieszę, że nie chcecie skończyć tej rozmowy na zdaniu, że to rozrywka służąca wyłącznie ogłupianiu mas albo narzędzie do zarabiania pieniędzy.

A jednak to dość rozpowszechniona opinia wśród polskich elit intelektualnych. Kiedy w 2020 roku zmarł Diego Maradona, profesora Magdalena Środa opublikowała tekst, w którym nabijała się z kultu piłkarza, pisząc, że uwielbienie dla niego jest nieuzasadnione, skoro nie był naukowcem ani wynalazcą. Jej zdaniem sport i powszechne zainteresowanie, które wzbudza, to z ekonomicznego punktu widzenia absurd, a w dodatku absurd ukazujący patriarchalne korzenie naszej kultury.

I znów: oczywiście widzę w piłce nożnej wiele zjawisk, które irytują Magdalenę Środę, na przykład liczbę krążących w tym świecie maczystowskich stereotypów. Równocześnie jednak dostrzegam, jak bardzo to nie jest tylko męski sport. Widać to w zwiększającej się od lat popularności kobiecego futbolu, znajdującej odbicie nie tylko w statystykach oglądalności, lecz także coraz częściej w pensjach zawodniczek. Zresztą powiem wprost: opinie Magdaleny Środy na temat futbolu wydają mi się wyższościowe, klasistowskie, pełne zdumiewających uprzedzeń.

Dlaczego?

Osobiście jestem wychowany w anglosaskiej tradycji opisywania futbolu, w której sport jest po prostu elementem kultury, takim samym jak film, teatr czy muzyka. Mieszkałem też przez jakiś czas we Włoszech i odniosłem wrażenie, że tam rzecz się ma podobnie. Nie rozumiem, dlaczego mielibyśmy deprecjonować akurat tę gałąź ludzkiej aktywności i rezygnować z opisywania jej językiem, który rezerwujemy zwykle dla rozmów o książkach czy spektaklach. Bo oglądają ją masy, którymi tak wielu przedstawicieli „elity” w cichości ducha gardzi? Zresztą sport, a być może w szczególności piłka nożna jako zjawisko masowe, jest lustrem, które można podstawiać społeczeństwom.

W jaki sposób?

W Polsce na przykład mówiąc o transformacji ustrojowej, a w szczególności o tym, co zostało prześlepione tuż po jej przeprowadzeniu. Warto podjąć próbę spojrzenia na bolączki lat 90. przez pryzmat tego, co działo się wówczas na stadionach. Przyjrzeć się wszechogarniającej korupcji, bandytyzmowi, pojawiającym się i znikającym biznesmenom przejmującym za bezcen kluby prowadzone przez ludzi z tak zwanej dawnej epoki, opowiedzieć o fuzjach i przenoszeniu drużyn z miasta do miasta, o wypłatach, które piłkarze otrzymywali w reklamówkach pełnych pieniędzy, bojąc się, że następnych nie będzie, o upadających potęgach, które sponsorowały peerelowskie molochy przemysłu ciężkiego – i wszystko to zestawić z tym, jak funkcjonowało wówczas społeczeństwo. Poszukać połączeń między sytuacją na stadionach, a nawet sposobem gry w piłkę, a tym, co się działo w kraju. Polska historia społeczna woła o opowiedzenie przez pryzmat futbolu.

Sytuacja społeczna może znajdować odzwierciedlenie w stylu gry piłkarzy?

Tak. Jonathan Wilson napisał świetną książkę „Aniołowie o brudnych twarzach”. To pozornie piłkarska historia Argentyny, ale widać w niej wyraźnie, jak nastroje społeczne materializują się na boisku. Kiedy ten kraj dynamicznie się rozwija albo kiedy śni swój peronowski sen, a społeczeństwo jest pełne optymizmu i nadziei, argentyńscy piłkarze grają najpiękniej na świecie. Bawią się i konstruują kunsztowne akcje, jakby tańczyli tango.

Tak jak nasza reprezentacja w pierwszej połowie dekady Gierka

…a kiedy te nadzieje się rozwiewają, w czasie wojny domowej i pełnych krwawej przemocy rządów junty, w tamtejszej piłce pojawia się antyfutbol, niesłychana wręcz boiskowa brutalność i cynizm.

Piłka nożna to lustro, ale chyba także pewna obietnica. Dwa lata temu prowadziłam badania etnograficzne wśród młodych mężczyzn – uchodźców z Afryki Zachodniej, którzy przez Morze Śródziemne dostali się na Sardynię. Sporym zaskoczeniem było dla mnie to, że relatywnie wielu z nich deklarowało, iż podjęli się niebezpiecznej podróży do Europy, bo chcą zostać światowej klasy piłkarzami, na co w Gambii czy w Gwinei nie mieliby szans. Czy to naiwność? A może faktycznie futbol jest przestrzenią, w której takie scenariusze mogą się ziścić?

Nie jest przypadkiem, że kiedy przyjrzymy się ikonicznym obrazom łodzi z uchodźcami płynącymi do Europy, zobaczymy, że znaczna część młodych mężczyzn ma na sobie koszulki europejskich klubów. To dla nich emblematy nowego, lepszego świata.

Jest wiele historii konkretnych piłkarzy, które potwierdzają opowieść o futbolu jako przestrzeni nadziei i emancypacji. Na przykład grający dziś w Bayernie, jednym z najlepszych klubów świata, reprezentant Kanady Alphonso Davies urodził się w obozie dla uchodźców w Ghanie. Jego rodzice trafili tam, bo musieli opuścić Liberię, w której toczyła się wojna domowa. Davies w wieku pięciu lat wyjechał do Kanady, a stamtąd, rozwijając swoje umiejętności piłkarskie, do Europy. Takie przykłady można mnożyć.

Kolejnym jest wspomniany już Diego Maradona?

Urodził się w fawelach i znalazł się na szczycie świata. Ale te fawele towarzyszyły mu przez całe życie. Kiedy miał dwa lata, wpadł do przydomowego szamba. Wujek pędzący mu na ratunek wołał: „Diegito, trzymaj głowę nad gównem!”. Podczas jednej z sesji terapeutycznych, mającej pomóc mu w walce ze ścigającymi go demonami, Maradona uznał to zdanie za metaforę opisującą całe jego życie. A ci, którzy zbadali jego fenomen dogłębniej niż Magdalena Środa, widzą w nim kolejną ofiarę wyzysku: był zmuszany do gry od dziecka, mimo kontuzji i przemęczenia, mimo błagań o przerwę. Był zakładnikiem argentyńskich marzeń o wielkości, odczuwał straszliwą presję i chyba tylko na boisku, przez te dziewięćdziesiąt minut, w trakcie których bywał też brutalnie faulowany, czuł się wolny.

Kolejną ikoną współczesnego futbolu, ale także masowej kultury i wyobraźni, mającą podobne doświadczenia, jest Cristiano Ronaldo. Jego ojciec był weteranem wojennym i alkoholikiem. Ronaldo wychowywał się w wielodzietnej rodzinie, w wielkim ubóstwie, w ogromnej mierze na ulicy. Piłka stała się dla niego drogą awansu i emancypacji. Kiedy opuszczał Maderę, zaproszony przez akademię Sportingu Lizbona, w domu ubyło jednego dziecka do wykarmienia.

Takie historie tworzą wizerunkowy wzorzec i dają wielu osobom nadzieję na zmianę. Nie wykluczam, że to właśnie ta nadzieja przyciąga poznanych przez panią młodych mężczyzn.

Czy nie jest ona zwodnicza?

Podziały klasowe wciąż się utrzymują, a ich badacze twierdzą, że przeskoczenie z klasy do klasy jest prawie niemożliwe. Pojedyncze przykłady sportowców, którzy przełamali ten schemat, to raczej wyjątki potwierdzające regułę.

Jednak opowieść o futbolu jako drodze awansu czy emancypacji nie pojawiła się dzisiaj, tylko towarzyszy piłce właściwie od początku. Historia futbolu pokazuje, jak ze sportu elitarnego, uprawianego w najlepszych angielskich szkołach, staje się on sportem ludowym, robotniczym, a w dodatku wspierającym rozmaite ruchy emancypacyjne. Jak uprawiają go mniejszości, na przykład Żydzi, których kluby w latach międzywojennych są fenomenem domagającym się osobnego opisu – nie tylko w Polsce, bo przecież wiedeńska Hakoah albo podróżujący przez Stany Zjednoczone „Machabeusze” do dziś stanowią niezwykle inspirujące przykłady. Zresztą sam często podbijam bębenek opowieści o futbolu jako drodze ku emancypacji czy wręcz ku zmianie widzenia świata.

Dlaczego?

Bo jestem romantykiem i poruszają mnie takie historie jak Maradony czy Ronaldo. Ścigały ich różne demony, ale – jak wspomniałem – boisko było jedynym miejscem, w którym czuli się prawdziwie wolni, w którym mogli się wyrazić i spełnić. Dostarczając widzom choć trochę radości.

To wszystko jest dla nas trochę problematyczne. Z jednej strony, w Kontakcie jesteśmy przeciwnikami organizowania społeczeństwa wokół opowieści opartej na toposie „kowala własnego losu” czy micie „od zera do milionera”

Mam poczucie, że opowieść o byciu kowalem własnego losu jest skompromitowana. Miała swoją siłę dla mojego pokolenia w początkach III RP, ale później została brutalnie zweryfikowana. Na własnej skórze doświadczyłem zresztą wszystkich balcerowiczowskich dogmatów, uginając się na przykład pod ciężarem kredytu frankowego w poczuciu, że skoro go wziąłem, to wyłącznie moja odpowiedzialność i nie mogę liczyć na czyjąkolwiek pomoc w starciu z banksterami, którzy zapewne mnie nabrali.

no właśnie. A z drugiej strony, jak sam pan mówi, futbol faktycznie pełen jest historii takich jak ta Maradony, które schemat „od zera do milionera” doskonale realizują.

Dostrzegam napięcie, o którym mówicie, ale trudno od niego uciec, bo te historie współtworzą piękno sportu. Leo Messi, pochodzący z klasy średniej, nigdy nie był przez Argentyńczyków tak kochany jak jego rówieśnik Carlos Tévez – „chłopak z ulicy”, z którym Messi grał w reprezentacji. Choć Tévez sportowo nie wszedł nigdy na poziom Messiego.

Rozumiemy ten emocjonalny kibicowski mechanizm, tym bardziej jednak odczuwamy związane z nim napięcie, szczególnie gdy pod uwagę weźmiemy zarzuty wobec kapitalistycznego wymiaru profesjonalnego sportu. Jak pan sobie z nim radzi?

Staram się zobaczyć jedną i drugą stronę. Choć, jak mówiłem, w opowiadaniu o piłce jestem romantykiem, to równocześnie widzę ten krwawy kapitalizm, który za nią stoi. Futbol to dziś narzędzie soft power pozwalające poprawić sobie wizerunek na arenie międzynarodowej. Widać to, gdy spojrzymy na łamiących prawa człowieka dyktatorów, którzy organizują mundiale i kupują sobie kluby sportowe w Anglii lub we Francji. Dzięki temu są lepiej traktowani, mają lepszą pozycję, wchodzą na salony. Widzę to i opisuję. Dostrzegam także tych, dla których piłka powoduje realne cierpienie czy nawet śmierć, jak migrantów, którzy masowo ginęli, budując stadiony w Katarze.

Ale staram się pamiętać o obu stronach. O wyzysku i tragediach, ale także o sile sportu, w którym pieniądze wciąż nie grają roli.

Co to za siła?

Spójrzmy na historię Messiego. Babcia zabrała go kiedyś na trening starszego brata. W drużynie sześciolatków, w której grał ów brat, brakowało jednego zawodnika i babcia zaproponowała prowadzącemu zajęcia, żeby wziął młodszego Leo, bawiącego się w piasku w pobliżu trybuny, na której siedziała. Trener ustawił go przy linii, w przekonaniu, że zaraz się rozpłacze i łatwo go będzie zdjąć. Tymczasem Leo dostał piłkę i choć stracił ją szybko, to gdy potem dostał ją drugi raz, pobiegł na bramkę, kiwając wszystkich po drodze. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie zrobił. Nigdy wcześniej kogoś takiego nie widzieli.

Co to za moment?

To opowieść o objawieniu się talentu, którego nie da się kupić za żadne pieniądze. Zamożny rodzic z klasy średniej może sprawić swojemu dziecku bardzo drogą koszulkę, bardzo drogą piłkę, getry i ochraniacze. Problem w tym, że w tych bardzo drogich ciuchach to dziecko dalej nie będzie umiało grać. Tu wciąż jeszcze rozstrzyga talent, wytrwałość, pracowitość, także – nie ukrywajmy – odporność na stres, ale nie miliony.

ilustr: Matylda Daktyl

ilustr: Matylda Daktyl

ilustracja: Matylda Daktyl

Widzę tu jednak pewne niebezpieczeństwo – zawłaszczenia futbolu przez „nową klasę średnią”. Jej przedstawiciele zamiast wysyłać swoje dziecko na tenisa, zapisują je do elitarnej prywatnej szkółki piłkarskiej, jakich coraz więcej powstaje na polskim rynku. Boję się, że może to odebrać obietnicę emancypacji, o której rozmawialiśmy. Czy chłopcy z faweli lub Afryki Zachodniej dadzą radę konkurować z dziećmi, które od piątego roku życia trenują, przynajmniej teoretycznie, w bardzo profesjonalnych warunkach?

Jeśli prześledzilibyśmy życiorysy obecnych reprezentantów Polski, to zdecydowana większość z nich urodziła się w wioskach i miasteczkach, o których Olga Gitkiewicz mogłaby napisać w „Nie zdążę”. Taki na przykład Grzegorz Krychowiak – często wyśmiewany z powodu fantazyjnych kreacji modowych, zresztą właściciel luksusowego butiku, wydawałoby się: stereotypowy poster boy dzisiejszego świata futbolu, bohater plotkarskich rubryk, partner atrakcyjnej modelki i tak dalej – urodził się w Gryficach, a jego pierwszymi klubami były Orzeł Mrzeżyno i Żaki Kołobrzeg. Mógł trenować dzięki ogromnemu wysiłkowi własnemu i swoich rodziców, którzy dowozili go na treningi i drzemali w samochodzie, kiedy biegał za piłką.

Oczywiście zgadzam się, że istnieje grupa rodziców, którzy inwestują w rozwój swojego dziecka w świecie piłki nożnej tak samo – chciałbym to podkreślić – tak samo, jak inni inwestują w rozwój przyszłego prawnika czy lekarza. Problem w tym, że w świecie piłki nie sposób kupić sobie miejsca, jeśli nie ma się talentu. I nie tylko talentu. Kiedy patrzymy na rozwój przyszłych zawodników, widzimy, jak doskonale zapowiadający się młodzieńcy potrafią zgasnąć, bo brakuje im siły charakteru albo kompetencji społecznych, które pozornie z boiskowymi nie mają nic wspólnego.

Siła charakteru, wola i pełna wyrzeczeń, rozumiana w neoliberalnym duchu ciężka praca jako droga do sukcesu. Na polskim podwórku ikonicznym przykładem tego zjawiska jest Robert Lewandowski, który nie urodził się z naturalnym talentem piłkarskim w typie Leo Messiego, ale włożył w treningi mnóstwo wysiłku i dziś jest jednym z najlepszych piłkarzy na świecie. To przede wszystkim ciężka praca, a nie talent, doprowadziły go do miejsca, w którym odbiera medal od prezydenta w zegarku za pięćset tysięcy złotych.

To prawda. Historia Lewandowskiego, jak wielu innych topowych piłkarzy, to opowieść o ciężkiej pracy. Daleki jednak jestem od jej gloryfikacji. Pamiętajmy, że ta praca wiąże się z wielkimi wyrzeczeniami. Warto o tej cenie pamiętać i o niej mówić.

Jaka to cena?

To dzień rozpisany na minuty, w przekonaniu, że potrzebna jest odpowiednia liczba godzin treningu, snu i regeneracji. To niezwykle restrykcyjna dieta, to walka z kontuzjami i bólem. Wszystko w nadziei, że piłkarz okaże się o milisekundę szybszy, o milimetr bardziej sprawny. Że znajdzie się na boisku w odpowiednim miejscu i odpowiednim czasie.

Tyle że ten pościg za doskonałością jest ostatecznie skazany na klęskę.

Dlaczego?

Dlatego, że to wszystko jest przecież przemijalne. Za chwilę tych ludzi nie będzie. Przez piętnaście lat mówiliśmy o Messim i Ronaldo, teraz mówimy o Lewandowskim, ale za chwilę będziemy mówić o Hålandzie czy Mbappé. Tamci odejdą.

Z ostatnich wywiadów czterdziestoletniego Zlatana Ibrahimovicia przebija strach przed emeryturą. I przed tym, że zostanie zapomniany. Wiele dawnych gwiazd nie poradziło sobie w tej sytuacji.

A jak jest z tym zegarkiem Lewandowskiego? Czy posiadanie takiego zegarka jest etyczne? Czy opowieść „od zera do milionera” – którą to drogę Lewandowski faktycznie przebył – nie legitymizuje trudnych do zrozumienia nierówności majątkowych?

Odpowiedź nie będzie prosta, bo chciałbym pogodzić szacunek do światopoglądu stojącego za tym pytaniem z pokorą wobec rzeczywistości.

Pamiętam pewną burzę na Facebooku, w której uczestniczyło kilku polskich liderów opinii. Jeden z nich, autor znakomitych książek skądinąd, napisał, że Lewandowski wszystko zawdzięcza ojcu. Na co inny, kolejny świetny pisarz, przypomniał trzeźwo, że przecież ojciec piłkarza umarł, kiedy Robert był młodym chłopakiem, więc nie mógł mu nic załatwić, ba, ze stratą ojca Lewandowski musiał sobie poradzić w kluczowym momencie, u progu zawodowej kariery. Autor biografii kapitana reprezentacji, Paweł Wilkowicz, sugeruje, że eksplozja talentu Lewandowskiego w Borussii Dortmund nastąpiła dopiero wtedy, kiedy „odkrył siłę dobrej rozmowy”, czyli zbudował głęboką relację z trenerem Jürgenem Kloppem. Wcześniej była kontuzja, odrzucenie przez Legię – naprawdę było wiele powodów, dla których Lewandowskiemu mogło się nie udać.

Ale oczywiście nie chcę się wykręcić od pytania o zegarek. Podobnie jak o kontrakty reklamowe z chińskim Huaweiem, zerwane dopiero po rosyjskiej agresji na Ukrainę. Mogę też postawić bardziej generalne pytanie o ostrożność, z jaką nasi piłkarze wypowiadają się o kwestiach dzielących bazę kibicowską i marketingową, jak chociażby prawa osób LGBT+. Mogę być rozczarowany tym, że Lewandowski – człowiek o tak potężnym oddziaływaniu na naszą wyobraźnię – zachęca nas do kupowania telefonów, a nie powie: „Zaszczepcie się” albo: „Uchodźcy też są ludźmi”.

Tu chyba jest kluczowy problem. Lewandowski pojawił się w zegarku podczas pierwszego lockdownu, kiedy systemowe problemy, zamiatane pod dywan przez kolejne ekipy rządzące, zaczęły nagle wychodzić na powierzchnię. Stan polskiej ochrony zdrowia czy edukacji, warunki mieszkaniowe. A on w tym zegarku

Osobiście chciałbym, żeby ludzie piłki byli głosem zmiany społecznej, co się zresztą zdarza chociażby w Premier League, gdzie osobiste zaangażowanie młodego piłkarza Manchesteru United Marcusa Rashforda doprowadziło do wycofania się brytyjskiego rządu z decyzji o zawieszeniu programu dożywiania dzieci z ubogich rodzin (programu, którego zresztą sam Rashford był przed laty beneficjentem). Ale jednocześnie zależy mi na tym, żeby rozmawiając o piłkarzach, opowiadać całą historię człowieka, widzieć cały obraz, nie amputując na przykład tej utraty ojca, bo to nam nie pasuje do tezy.

Oczywiście, że ci słynni i świetnie zarabiający piłkarze powinni mierzyć się z pytaniami o własną społeczną odpowiedzialność. Uważam jednak, że stawianie sobie takich pytań nie jest ich najważniejszym obowiązkiem.

A czy jako kibic nie czuje pan odpowiedzialności za to, żeby wywierać w jakiś sposób presję na piłkarzy czy na federacje piłkarskie? W końcu ich społeczne oddziaływanie jest ogromne i chyba szkoda, jeśli się „marnuje” albo, co gorsza, wykorzystywane jest w złych celach.

Późny kapitalizm ma w sobie zapisaną wyjątkowo perfidną strategię, która polega na przenoszeniu odpowiedzialności. Według niej, to ty – kibic piłkarski – jesteś winny temu, jak wygląda świat futbolu, bo przecież kibicujesz. A zatem, jeśli nie godzisz się na niesprawiedliwe praktyki, nadużycia czy korupcję obecne w futbolu, to nie powinieneś kibicować i cieszyć się sukcesami swojej drużyny. W końcu w piłkarskim biznesie są ogromne, często brudne, pieniądze!

Otóż uważam, że to nie jest moja odpowiedzialność. Nie czuję się odpowiedzialny za to, że FIFA – korporacja, która uwłaszczyła się na świecie piłki – sprzedała prawa do mundialu Katarowi. Mam pełną świadomość tego, że organizowanie tam mundialu jest nieracjonalne, a wręcz złe, bo Katar łamie prawa człowieka, a przy budowie stadionów giną ludzie, ale… odmawiam odpowiedzialności. Ponoszą ją działacze FIFA, ponoszą ją delegaci tych wszystkich federacji, które zagłosowały za powierzeniem organizacji mundialu Katarczykom.

Z jednej strony, zgadzam się, że bez zmian systemowych pojedynczy konsument – kibic niewiele może i zrzucanie na niego odpowiedzialności to kolejny trik późnego kapitalizmu. Jednak z drugiej strony, trudno o zmiany systemowe, jeśli poszczególni konsumenci – kibice nie będą na nie naciskać, tworząc „masę krytyczną” i wywierając wpływ na decydentów. Ta strategia sprawdziła się chociażby w przypadku Superligi – pomysłu dwunastu największych europejskich klubów, które postanowiły stworzyć własne, zamknięte dla innych, coroczne rozgrywki, konkurencyjne wobec Ligi Mistrzów UEFA.

Reakcja na propozycję powstania Superligi faktycznie była znamienna. Gdy tylko ten pomysł został ogłoszony, wybrzmiała siła kibiców, szczególnie angielskich, których protesty w ciągu właściwie jednej doby zmusiły właścicieli klubów do wycofania się z tego projektu. W angielskiej piłce, zauważmy, są największe pieniądze, więc angielskie kluby kupują największe gwiazdy, zatrudniają największe umysły trenerskie, a przede wszystkim: przyciągają inwestorów z całego świata, bo po Romanie Abramowiczu przyszli Amerykanie i szejkowie ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich czy Arabii Saudyjskiej. To zresztą bolesne, że tak zwany Fit and Proper Person Test, który teoretycznie uniemożliwia przejmowanie klubów Premier League osobom podejrzanej moralności, służy raczej do sprawdzania transparentności ich biznesów niż kwestii, czy nie łamią praw człowieka. Kibice Newcastle, którego nowi właściciele z Arabii Saudyjskiej są wyjątkowo paskudni, chętnie przebierają się w arabskie stroje, tak jak fani Chelsea śpiewali Abramowiczowi „Kalinkę”.

Ale Superliga była tym jednym krokiem za daleko, bo uderzyła w podstawową zasadę sportu, zgodnie z którą każdy może wygrać z każdym. Jasne: kolejne reformy Ligi Mistrzów chronią interesy największych i najbogatszych, ale teoretycznie po przejściu eliminacji może w niej wystąpić każdy mistrz każdego europejskiego kraju, dlatego nieraz emocjonowaliśmy się obecnością na salonach takiej na przykład Artmedii Petrżalka. Tutaj nie byłoby takiej możliwości, bo lista klubów biorących udział w rozgrywkach Superligi byłaby zamknięta. Projekt łamał obietnicę równych szans przed pierwszym gwizdkiem: nawet jeśli ta obietnica jest w zdecydowanej większości przypadków złudna, to zanegowanie jej wywołało powszechne oburzenie.

Chciałbym oczywiście, żeby ta reakcja kibiców była tylko pierwszym krokiem, i żeby na przykład w Anglii, której piłkę oglądam najpilniej, powstały jakieś regulacje pozwalające wprowadzić na poziom klubowych zarządów przedstawicieli kibiców. Mówi się o tym od lat, może skandal z Superligą przybliży przełom. Potrzebne są i inne zmiany systemowe, na przykład wprowadzenie salary cap, czyli ograniczeń w wysokości kontraktów, czy bardziej surowego traktowania wymogów finansowego fair play. Bo teraz jego ograniczenia są obchodzone przez kluby, które stać na odpowiednich prawników.

A co w takim razie jest dla pana najważniejsze jako dla kibica?

Wracamy do początku rozmowy: pewien ulotny i niemierzalny wymiar tego sportu. Kiedyś pewną niemiecką teolożkę zapytano, jak wytłumaczyłaby dziecku, czym jest szczęście. Odpowiedziała, że nie tłumaczyłaby, tylko po prostu dałaby temu dziecku piłkę. Kiedy patrzę na moją ukochaną drużynę, to oprócz lęku, że znów jej się nie uda, czuję nadzieję, że może jednak się uda. Czuję też pewność, że nawet jeśli się nie uda, to jej nie opuszczę aż do śmierci. Że nawet po jej porażce, po serii porażek, po degradacji z ligi, pozbieram się i będę wierzył, że los się odwróci. Przede wszystkim jednak chcę mówić o – zgoda, trudnych do opowiedzenia – radości i zachwycie, które odczuwałem, patrząc nawet nie na piękne gole, ale na przykład na podania Luki Modricia albo Andrei Pirlo.

Chciałbym więc bronić prawa tych, którzy patrzą na wszystkich „Lewandowskich” tego świata z zachwytem, z poczuciem szczęścia i przynależności do wspólnoty.

Zatrzymajmy się na chwilę przy tej wspólnocie. Czy piłkarska wspólnota nie jest zbyt często budowana na negatywnych emocjach?

Oczywiście bywa tak, że kibice krzyczą nienawistne, nacjonalistyczne czy rasistowskie hasła. Ale nie zgadzam się, że piłkarska wspólnota musi być budowana przeciwko komuś. Dla mnie ta wspólnota to przede wszystkim ludzie, którzy spotykają się od lat na stadionie, siedzą obok siebie krzesełko w krzesełko: mężczyźni, kobiety, starsi, młodsi. Opisywałem to w książce „Światło bramki” na przykładzie przebudowywanego w tamtym czasie stadionu Tottenhamu jako miejsca takich spotkań. Dziewczyna, którą wiele lat temu zaprowadził na tę trybunę ojciec, wciąż siadywała obok jego starego przyjaciela, z tą samą uprzejmością dopytującego ją co drugi weekend, jak też jej idzie na uniwersytecie.

Kiedy najmocniej doświadczył pan tego typu wspólnoty?

O tym też pisałem w „Świetle bramki”. W roku 2019 pojechałem na finał Ligi Mistrzów z udziałem mojej ukochanej drużyny – wspomnianego Tottenhamu. Oczywiście przegrała ten finał, bo ona zwykle przegrywa, ale ja wziąłem sobie z tamtych dni właśnie kilka spotkań z ludźmi. Pamiętam, jak w metrze „poznałem się z kimś po koszulce”, zaczęliśmy rozmawiać, a elementem tej rozmowy było pokazywanie sobie zdjęć naszych dzieci i wspominanie autorów pierwszych goli po ich narodzinach. Okazało się zresztą, że mój nowy znajomy właśnie znów został ojcem i to był pierwszy raz, kiedy opuścił dom po narodzinach córki.

Przypadkiem wpadłem też w jednym z kawiarnianych ogródków na cały sztab trenerski Tottenhamu. Ale i tak najlepszą historię miał pewien dziennikarz „Guardiana” towarzyszący przez kilka dni drużynie w Hiszpanii. Kiedy skończył dyżur, oddał wejściówkę na finał jakiemuś kibicowi i wrócił do domu, żeby oglądać finałowy mecz z ojcem, który nauczył go wszystkiego o kibicowaniu.

Czy takie spotkania pozwalają pana zdaniem przekraczać nawet głębokie podziały społeczne?

Serhij Żadan – wielki pisarz z Charkowa i maniakalny kibic Szachtara Donieck – napisał kiedyś tekst, w którym ujął sedno kibicowania, tak jak i ja je rozumiem. Opisał ogromną grupę ludzi, którzy kibicują Szachtarowi. Są w niej wszyscy: komuniści i żule, ubodzy i szemrani biznesmeni, górnicy, którzy przyjeżdżają tam do pracy z Walii, a także poeta, czyli on. Każdy ma prawo do tego klubu. Każdy ma tam swoje miejsce. I nie wolno nikogo pominąć.

Z kolei potęgę Ajaxu Amsterdam współtworzyli ocalali z Holokaustu i biznesmeni, którzy kolaborowali z nazistami. Tak, rozmawiając o piłce nożnej, rozmawiamy o świecie, w którym przekracza się bariery nie do przejścia.

Wróćmy do początku. Skoro już wiemy, że sport istnieje, to czym jest dla pana?

To po prostu opowieść o tym, że naprawdę wszystko jest możliwe. I że jeśli się bardzo chce, bardzo wierzy i nie jest się w tym samemu, tylko w grupie przyjaciół czy bliskich, to nawet jeśli wszystko wskazuje na to, że nie może się udać, cuda się jednak zdarzają. Rzadko, ale się zdarzają. Sport to też opowieść o tym, że nie jest się samemu i że zawsze jest następny mecz. Dla mnie opowieść o sporcie, a zwłaszcza o piłce nożnej, jest tak naprawdę o tym. Nie o pieniądzach, nie o transferach, nie o kapitalizmie i nierównych szansach, choć one oczywiście pozostają problemem. Tak naprawdę to opowieść, która sprowadza się do wiary, nadziei i miłości.

Może ktoś powie, że to infantylizowanie czy sentymentalizm – trudno. Niemniej, kiedy na stadionie Liverpoolu kibice śpiewają przed meczem piosenkę „You’ll Never Walk Alone”, to po prostu działa. Ta piosenka nabrała mocy, gdy trenerem klubu był Bill Shankly, pochodzący ze szkockiej górniczej wioski, który wierzył w równość i w wagę relacji z kibicami. To było z pewnością utopijne, z pewnością socjalistyczne i z pewnością chrześcijańskie. I działało. Największe sukcesy z Liverpoolem odnosili jego następcy, ale to on jest najbardziej kochany. A ta piosenka jest właśnie o tym – że nigdy nie będziesz szedł sam, chociaż wieje ci w twarz.

Rozumiem, że dla pana cały krwawy kapitalizm, wielkie pieniądze i brudne interesy to paskudna nadbudowa nad tym, co jest prawdziwą esencją piłki nożnej.

Bardzo w to wierzę. A kiedy to opisuję, czasem dostaję informację zwrotną, że to się w kimś też odzywa. Że ktoś na przykład był kiedyś z dziadkiem na meczu i mój tekst pozwolił mu wrócić na chwilę w tamto miejsce.

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×