fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Odzyskać przyszłość. Koniec kapitalizmu zamiast końca świata

Wyrzeczenia w imię poprawy rynkowych nastrojów mogą nas dołować, ale mają się wydawać jedyną dostępną ścieżką. Właśnie dlatego tak ważnymi postulatami dewzrostu są dekolonizacja wyobraźni i odzyskiwanie przyszłości.
Odzyskać przyszłość. Koniec kapitalizmu zamiast końca świata
ilustr.: Marta Jóźwiak

Idea dewzrostu, choć coraz częściej pojawia się w publicznej dyskusji, traktowana jest wciąż z dużą nieufnością i niezrozumieniem. Zacznijmy więc od krótkiego wyjaśnienia. Dewzrost to propozycja systemowej zmiany, która zakłada odejście od uzależnienia gospodarki od wzrostu, jako przyczyny i fałszywego remedium na kryzysy ekologiczne i społeczne. Zamiast tego postuluje ograniczenie nadmiernej produkcji i konsumpcji w krajach bogatej Północy, redystrybucję bogactwa oraz zaspokajanie realnych potrzeb ludzi w granicach możliwości planety. W społecznym odbiorze dewzrost kojarzony jest z wyrzeczeniami, o których ludzie nie chcą słuchać. Rozumiemy to. Nam także przejadła się już narracja o konieczności wyrzeczeń. Nie dlatego jednak, że za dużo czytamy o dewzroście, ale dlatego, że żyjemy w kraju, w którym przez ostatnie trzy dekady nieustannie słyszymy o konieczności zaciskania pasa. Nie po to, żeby zmniejszyć presję na środowisko naturalne czy nierówności społeczne, ale by podporządkować się arbitralnym wskaźnikom ekonomicznym. Służy to utrzymaniu w dobrej kondycji modelu gospodarczego, któremu głęboko obojętna jest kondycja społeczeństwa i ekosystemów, prosperującego dzięki eksploatacji ludzi i zasobów naturalnych. To nie dewzrostowi idealiści żądają od nas niezrozumiałych wyrzeczeń, ale ideolodzy neoliberalizmu i wolnorynkowej ortodoksji.

Wolność zaciskania pasa

Ich narracja cięć towarzyszy nam od początków transformacji ustrojowej w 1989, której architekci używali pojęcia „terapii szokowej” w sposób nieironiczny. Naomi Klein w książce „Doktryna szoku” przywołuje słowa jednego z nich, Jeffreya Sachsa, który „przyrównywał swoją rolę do chirurga na sali operacyjnej. «Kiedy człowiek jest wwożony na salę, a jego serce przestało bić, po prostu otwierasz mu mostek i nie martwisz się o to, jakie blizny zostawisz» – powiedział. «Chodzi o to, by jego serce znowu zaczęło pracować. I robisz krwawą jatkę. Ale nie masz wyboru»”. Koszty tej operacji były rzeczywiście ogromne – pociągnęły za sobą głęboką i długotrwałą recesję, gwałtowny wzrost bezrobocia, a także ogromny i długotrwały wzrost liczby osób żyjących poniżej progu ubóstwa. Jeszcze w 2003 roku 59% Polaków żyło poniżej tej granicy. Sytuacja materialna polskiego społeczeństwa zaczęła się poprawiać dopiero wraz z przystąpieniem Polski do UE i otwarciem zagranicznych rynków pracy. Odpowiedzią na pogarszające się warunki życia była fala strajków i protestów, które przetoczyły się przez Polskę na początku lat dziewięćdziesiątych. Jednak media głównego nurtu zdominowane były przez narrację, która usprawiedliwiała te drastyczne kroki. Według niej reformy były konieczne by „przywrócić normalność”, „uzdrowić gospodarkę” – nawet jeśli miało się to odbyć kosztem zdrowia, czy nawet życia, zwykłych ludzi. Protestujący byli ośmieszani, przedstawiani jako roszczeniowi, agresywni, nieprzygotowani do nowych czasów.

Polska jest tylko jednym z wielu krajów, których rządy w obliczu groźby kryzysu gospodarczego zdecydowały się zastosować strategię „zaciskania pasa” (austerity measures). Drastyczne ograniczenie wydatków publicznych było rozwiązaniem przyjętym przez wiele europejskich państw – często pod presją międzynarodowych instytucji – również w obliczu kryzysu 2008 roku. Kolejne lata ujawniły ogromne koszty społeczne tej strategii. Jak możemy przeczytać w jednym z raportów przygotowanych przez OHCHR (urząd Wysokiego Komisarza Narodów Zjednoczonych ds. praw człowieka), jedynie pogłębiła ona skutki kryzysu gospodarczego. „Najbardziej wrażliwe i zmarginalizowane grupy w społeczeństwie, w tym kobiety, dzieci, mniejszości, migranci i ubodzy […] cierpią z powodu zmniejszonego dostępu do pracy i programów socjalnych oraz zmniejszonej przystępności cenowej żywności, mieszkań, wody, opieki medycznej i innych podstawowych potrzeb”. Co więcej, według tego samego raportu strategia cięć nie przyniosła nawet oczekiwanych rezultatów ekonomicznych – tempo wzrostu gospodarczego malało, a zadłużenie publiczne rosło.

Mimo że negatywne konsekwencje tej polityki w różnych krajach zostały już dobrze zbadane i opisane, wiele rządów – w tym nasz – wciąż traktuję ją jako oczywiste narzędzie radzenia sobie z wysokim deficytem budżetowym. W październiku ubiegłego roku mogliśmy na przykład przeczytać w polskich mediach, że czekają nas „Trzy lata zaciskania pasa. Rząd ujawni szczegóły”.

Od ponad trzech dekad jesteśmy więc nieustannie przekonywani i przekonywane do rezygnacji z wielu istotnych dóbr, na przykład wysokiej jakości usług publicznych, w imię abstrakcyjnych i arbitralnie zdefiniowanych idei „wysokiego tempa wzrostu” czy „dyscypliny budżetowej”. Co gorsza, ostatnio pojawiło się nowe uzasadnienie dla zaciskania pasa. Jak donosi jeden z felietonistów „Gazety Wyborczej” , należy skończyć z „socjalnym rozdawnictwem”, ponieważ „na obronę potrzeba pieniędzy”. Wybuch wojny w Ukrainie wpłynął na to, że kwestie obronności stały się priorytetem polityczno-gospodarczym wielu państw europejskich. Pozostawmy na razie na boku kwestię normalizowania militaryzacji i niepokojącego, prowojennego entuzjazmu, który przenika do mediów. O ile ochrona arbitralnie wyznaczonych wskaźników długu publicznego jako główny cel polityki zaciskania pasa doczekała się już dobrze uzasadnionej krytyki, między innymi ze strony badaczy zajmujących się zdrowiem publicznym czy ekspertów Oxfamu, o tyle wiele osób może uznać, że kwestia bezpieczeństwa państwa warta jest każdego poświęcenia. Czy jednak prowadzenie gospodarki stanu wyjątkowego i zwiększenie wydatków na obronność musi odbywać się kosztem społecznych zabezpieczeń?

Wojna z marnotrawstwem

Historia pokazuje, że nie. Interesującego świadectwa dostarczył Stuart Chase, amerykański ekonomista, sympatyk socjalizmu fabiańskiego, współpracujący z instytucjami federalnymi, zajmującymi się między innymi administracją sektora żywności. W książce „The Tragedy of waste”, napisanej po zakończeniu I wojny światowej, Chase – podkreślając, że samą wojnę uznać należy za największą tragedię, która dotknęła ludzkość – zauważył, że model gospodarczy wprowadzony w tym okresie w USA nie tylko okazał się bardzo efektywny, jeżeli chodzi o minimalizację marnotrawstwa (beztroskie trwonienie między innymi zasobów naturalnych było jego zdaniem jednym z większych problemów nowoczesnego społeczeństwa), ale też doprowadził do znaczącej poprawy warunków życia klasy pracującej. „Ograniczenie nieistotnych gałęzi przemysłu i produkcji dóbr luksusowych w czasie wojny spowodowało, że robotnik mógł się cieszyć większą liczbą dóbr niezbędnych i komfortu, niż kiedykolwiek wcześniej”. Robotnicy mogli w tym okresie liczyć na lepsze wyżywienie, a ich oszczędności zaczęły rosnąć. Jak zauważył Chase: „W obliczu poważnego niebezpieczeństwa narodowego i działając w ramach psychologicznej jedności […] walczące narody zreorganizowały swoje systemy przemysłowe. […] Narody mogłyby, w obliczu wielkiego zagrożenia, rozwinąć wystarczającą mądrość, aby tworzyć systematyczne plany utrzymania swoich populacji”.

Istotnym elementem modelu, dzięki któremu udało się zwiększyć efektywność gospodarki, przyjętego przez USA w czasie I wojny światowej, było planowanie. Jego skuteczność miała zostać potwierdzona wkrótce, przy okazji kolejnego globalnego konfliktu. Działania podjęte przez Stany Zjednoczone w okresie II Wojny Światowej są najbardziej wyrazistym przykładem kierowanej przez państwo gospodarczej mobilizacji czasu wojny. Zakorzeniony w społecznych nastrojach i wartościach, oraz wzmacniany działalnością propagandową państwa cel stał się oczywisty – pokonanie faszyzmu zdetronizowało rynkowe dogmaty. Wielki przemysł musiał dostosować się do nakazów płynących z rządowej Rady Produkcji Wojennej, w efekcie czego wiele zakładów zostało przestawionych na produkcję uzbrojenia, wykorzystanie kluczowych surowców podlegało silnej kontroli, a niektóre rodzaje produkcji zupełnie wstrzymano (na przykład cywilną motoryzację). Rola państwa w gospodarce nie sprowadzała się wyłącznie do planowania i zlecania produkcji, ustalania cen czy nadzoru nad wykorzystaniem strategicznych surowców (a to już przecież całkiem sporo). O szerokiej gamie polityk z tego okresu nakierowanych na ograniczanie marnotrawstwa pisze na łamach „Kontaktu” Hubert Walczyński w tekście „Gdy jedziesz sam, jedziesz z Hit*erem”.

Mobilizacja wojenna nie byłaby jednak możliwa bez ogromnego zaangażowania pracowniczek i pracowników. Gdy kapitał został podporządkowany rządowemu planowi gospodarczemu, świat pracy przystąpił do wojennego wysiłku na innych zasadach. Administracja Roosevelta wprowadziła szereg polityk na rzecz poprawy stabilności zatrudnienia oraz równości pracowników, choć jednocześnie ograniczyła niektóre prawa, wśród nich – do strajku. Rozporządzeniem z 1941 roku zakazano dyskryminacji rasowej w zatrudnieniu w sektorze obronnym. Kolejne przepisy wsparły prawa pracowników (niezależnie od sektora) do zrzeszania się i negocjowania układów zbiorowych zawierających gwarancje minimalnych wynagrodzeń, świadczeń socjalnych oraz procedur rozstrzygania sporów. Dla części wielkiego biznesu propracownicza pigułka była zbyt trudna do przełknięcia. Jakie były konsekwencje? Skrajny przykład opisuje „The New York Times” w artykule z 30 kwietnia 1944 roku: „Wojska federalne przejęły biura firmy Montgomery Ward & Co (czyli jednej z największych wówczas sieci detalicznych w USA) w Chicago po tym, jak jej prezes, Sewell Avery, odmówił podporządkowania się zarządzeniom Krajowej Rady Pracy Wojennej. Gdy żołnierze wynosili Avery’ego z jego fotela w biurze, ten krzyknął: «Do diabła z rządem!»”.

Wojenne zagrożenie sprzyjało społecznej mobilizacji, a także podważaniu dominujących doktryn ekonomicznych. Wyzwaniem było jednak podtrzymanie tej mobilizacji i przekonanie społeczeństwa, że wypracowany w stanie wyjątkowym model może być użyteczny również w czasach pokoju. Na ten problem zwracał uwagę już Stuart Chase. Przedmiotem jego zainteresowania była nie tyle „gospodarka wojenna”, ile model gospodarczy, który podtrzymałby zdobycze tego okresu w czasie pokoju, kiedy jedyna wojna toczyłaby się „przeciwko ubóstwu i niskim standardom życia”, a zamiast zabijania wrogów, celem byłaby „likwidacja niedożywienia, życia w slumsach, tandetnej odzieży, śmiertelności niemowląt, chorób zawodowych, głodu, analfabetyzmu i ignorancji”.

Zakończenie II wojny światowej było kolejnym momentem, w którym otwierało się okno możliwości dla tego rodzaju eksperymentów. Gospodarczy sukces wojennej mobilizacji sprawił, że nawet wśród skrajnie prorynkowych ekonomistów, takich jak Joseph Schumpeter, na krótko zapanowało przekonanie, że stopniowe odejście od rynków w stronę planowania jest nieuniknione. Historia potoczyła się jednak inaczej. W półtora roku po pamiętnym przejęciu firmy Montgomery Ward rozwiązane zostało Biuro Produkcji Wojennej, odpowiedzialne za nadzór nad produkcją i wykorzystaniem zasobów. W kolejnym roku wycofano się z regulacji cen, rozpoczęto także wyprzedaż około 2300 zakładów zbudowanych w czasie wojny ze środków publicznych. Duża część z nich trafiła w ręce firm, które najpierw zgromadziły duże nadwyżki kapitału dzięki państwowym kontraktom na produkcję zbrojeniową, a teraz wykupywały – za ułamek ich pełnej wartości – państwowe zakłady.

Doświadczenia czasu wojny stworzyły precedens, który mógł uruchomić trwałą transformację w stronę gospodarki planowanej. Dla biznesowej elity taka perspektywa była nie do zaakceptowania. Zimnowojenne nastroje pozwoliły przedstawić nacisk na deregulację i prywatyzację jako moralny imperatyw mający na celu zachowanie amerykańskiej wolności i ekonomicznej wyższości. Klasa robotnicza była jednak zbyt silna, a obawa polityków przed komunizmem zbyt wielka, by pozwolić na rynkowy dogmatyzm. Dlatego okres powojenny to równoczesny rozkwit zarówno państwa opiekuńczego, jak i systemu produkcji napędzającego masową konsumpcję. Kilka lat wcześniej na pierwszym miejscu „Konsumenckich zobowiązań na rzecz zwycięstwa” widniała zasada „będę kupować rozważnie”. Teraz kupowanie miało stać się obywatelską cnotą i obowiązkiem.

Wycofanie się rządu USA z planowania gospodarczego po 1945 roku było efektem lobbingu elit biznesowych, ale argumentów dostarczała im austriacka szkoła ekonomii – wciąż jeszcze niszowa, ale budująca podwaliny pod przyszły sukces neoliberalizmu. Żeby przyjrzeć się jej źródłom, musimy przenieść się do Europy Środkowej w 1920 roku. Wobec rewolucyjnego wrzenia w Niemczech jeden z jej ojców-założycieli, Ludwig von Mises, publikuje esej „Kalkulacja ekonomiczna w socjalizmie” do dziś kształtujący głównonurtowe myślenie o możliwości planowania gospodarczego. Jego teza jest następująca: podstawą ekonomicznego działania jest kalkulacja kosztów i korzyści, oparta o ceny ustalane w ramach wolnorynkowej gry podaży i popytu. Jeśli środki produkcji zostaną uspołecznione, dobra potrzebne do wytworzenia towaru końcowego nie będą podlegać wymianie rynkowej, tylko będą dystrybuowane w oparciu o decyzje planisty. Bez gry rynkowej nie ukształtują się ceny, niemożliwa więc będzie analiza efektywności ekonomicznej alternatywnych rozwiązań. Według Misesa planowanie musi więc doprowadzić do marnotrawstwa. Co więcej, gospodarka jest zbyt złożona, a dotyczące jej informacje zbyt rozproszone między milionami aktorów, by planista mógł nimi skutecznie zarządzać – jedynie mechanizm rynkowy jest w stanie efektywnie je przetwarzać. Planiści są więc skazani na „błądzenie po omacku”. Nawet jeśli skuteczność mobilizacji gospodarczej w USA czasu II wojny światowej podała w wątpliwość te tezy, to blaknące wspomnienie tego doświadczenia zostało w latach 80. i 90. przykryte przez porażki centralnie planowanych gospodarek bloku sowieckiego. Era neoliberalna ostatecznie zepchnęła opowieści o potencjale planowania na margines debaty. Wyrocznią stał się rynek, który wymaga od obywatela zaciśnięcia pasa.

Niewidzialna ręka… planowania?

Współczesna krytyka tezy Misesa przyszła z niespodziewanej strony. Bohaterem tej historii jest bowiem… Walmart, czyli prawdziwy behemot współczesnego kapitalizmu. To spółka mająca ponad 10 tysięcy supermarketów, zatrudniająca przeszło 2 miliony ludzi i notująca roczne obroty porównywalne z PKB Czech. Jednocześnie, według autorów książki „The People’s Republic of Walmart” Leigha Philipsa i Michala Rozworskiego to największa wyspa gospodarki planowej na oceanie globalnego rynku. Jej funkcjonowanie dowodzi nie tylko możliwości, ale wręcz wyższości planowania gospodarczego na wielką skalę nad modelem rynkowym. Trudno w kilku zdaniach wyjaśnić system funkcjonowania firmy o takiej skali – zarządzanie zapasami i dystrybucją za pomocą specjalnego oprogramowania, automatyczny przepływ danych sprzedażowych do dostawców, itp. Wyjątkowość Walmarta nie polega na odgórnej koordynacji zapasów, zakupów i cen – tak działa wiele firm. Już w latach 30. XX wieku Ronald Coase dostrzegł, że gospodarka wolnorynkowa zatrzymuje się na progu firmy; ze względu na wysokie koszty transakcyjne gospodarowanie wewnątrz organizacji jest podporządkowane planom i nakazom płynącym od kierownictwa, a nie regułom rynkowym. Wrażenie robi jednak stopień zautomatyzowania procesów pozwalających odpowiadać na potrzeby 250 milionów klientów sklepów Walmart tygodniowo. Argumenty o braku mocy obliczeniowych ewidentnie się zdezaktualizowały. Tezę o nieuchronnej wyższości ekonomicznej kalkulacji w oparciu o mechanizmy rynkowe możemy ocenić dzięki zapałowi prezesa innej wielkiej sieci handlowej z USA, czyli firmy Sears. Edward Lampert, idąc za wskazówkami swoich mentorów ze szkoły austriackiej, postanowił w 2013 roku stworzyć wewnętrzny rynek, zamieniając różne działy firmy w konkurujące ze sobą jednostki. Tak opisują ten eksperyment Philips i Rozworski:

„Z perspektywy kapitalistycznej, posunięcie to wydaje się mieć sens. Jak nigdy nie zapominają przypominać nam liderzy biznesu, wolny rynek jest źródłem wszelkiego bogactwa we współczesnym społeczeństwie. Konkurencja między prywatnymi firmami jest głównym motorem innowacji, produktywności i wzrostu. […] Lampert zamierzał wykorzystać Sears jako wielki eksperyment wolnorynkowy, aby pokazać, że niewidzialna ręka przewyższy centralne planowanie typowe dla każdej firmy. Zreorganizował działalność firmy w sposób radykalny, dzieląc ją na trzydzieści, a później czterdzieści różnych jednostek, które miały rywalizować ze sobą. Zamiast współpracować, jak w normalnej firmie, działy takie jak odzież, narzędzia, urządzenia, kadry, IT i branding miały teraz w istocie działać jak autonomiczne firmy, każda z własnym prezesem, zarządem, dyrektorem marketingu oraz bilansem zysków i strat”.

Epilog? W 2018 roku Sears złożył wniosek o bankructwo, zamykając wcześniej ponad dwa i pół tysiąca sklepów sieci. Historia o Walmarcie (podobną można opowiedzieć także o Amazonie) nie ma wzbudzić w Was podziwu dla korporacyjnych dokonań, opartych na nakazowo-rozdzielczym planowaniu w wykonaniu garstki prezesów i ich algorytmów. To przypomnienie, że wolnorynkowy dogmatyzm, wzywający nas do zaciskania pasa wobec każdego kryzysu kapitalizmu, zawierzający naszą przyszłość pogoni za zyskiem, nie jest jedyną receptą. Planowanie gospodarcze – w wydaniu demokratycznym, a nie autorytarnym – może pomóc przezwyciężyć pogłębiający się wielo-kryzys. Kompas naszych działań nie musi przecież wiecznie wskazywać maksymalizacji zysku. Wspólnie możemy wybrać inne kierunki, które wyzwolą nas z rynkowego „błądzenia po omacku”.

Pokonać kryzys wyobraźni

Jednym ze sposobów podtrzymywania legitymacji systemu kapitalistycznego, jest wzmacnianie w nas przekonania, że podążanie w innym kierunku jest niemożliwe. Jak pisał amerykański socjolog Richard Sennet „współczesny kapitalizm działa, kolonizując ludzkie wyobrażenia o tym, co jest możliwe”. Wyrzeczenia w imię poprawy rynkowych nastrojów mogą nas dołować, ale mają się wydawać jedyną dostępną ścieżką. Właśnie dlatego tak ważnym, choć często niedocenianym, postulatem dewzrostu jest dekolonizacja wyobraźni i odzyskiwanie przyszłości. Nie jest to jedynie poetycka metafora, ale wezwanie do tego, by myśleć o przyszłości inaczej niż tylko jako o kontynuacji teraźniejszości. To zaproszenie do potraktowania alternatywnych modeli społecznych, gospodarczych czy politycznych jako możliwych do urzeczywistnienia – jeśli tylko podejmiemy taką decyzję, zamiast zdawać się na rynkowy kompas opłacalności.

W kapitalizmie wyrzeczenia są nie tylko czasową niedogodnością związaną z okresowymi załamaniami gospodarczymi. Są wręcz wpisane w logikę tego systemu. Ekspansja kapitalizmu i akumulacja kapitału opiera się, między innymi na mechanizmie tworzenia sztucznych niedoborów (wobec napompowanych potrzeb nigdy nie jest dość) oraz ograniczenia dostępu do dóbr, które wcześniej miały charakter wspólny i nieutowarowiony. Dewzrost proponuje zupełnie inną logikę myślenia o zasobach. W perspektywie dewzrostowej zasoby te – choć nie są niewyczerpane – pozwoliłyby, przy odpowiednim oszczędnym i rozmyślnym gospodarowaniu nimi i właściwej, sprawiedliwej dystrybucji – zapewnić życie w obfitości dla wszystkich na Ziemi. Zamiast rynkowej rywalizacji wszystkich ze wszystkimi, to próba wspólnego zdefiniowania właściwej skali.

W obliczu pogłębiającego się gwałtownie i w wielu wymiarach kryzysu ekologicznego, klimatycznego i społecznego postulaty dewzrostu wydają się jedynym racjonalnym rozwiązaniem. Chodzi o to, by stworzyć system, który zaspokoi fundamentalne potrzeby wszystkich ludzi na świecie w taki sposób, by jednocześnie nie naruszać zdolności regeneracji naszej planety. Zwolennicy dewzrostu nie mają prostej odpowiedzi na pytanie, jak zdefiniować te potrzeby i jak je zaspokajać. Ich rozważania nie są jednak zawieszone w próżni. Badanie potrzeb społecznych ma długą i ugruntowaną tradycję (by przywołać chociażby koncepcję podstawowych potrzeb społecznych Manfreda Max-Neefa), z której czerpać mogą badacze i badaczki. Pierwsze próby oszacowania, czy możliwe jest zaspokojenie tych potrzeb bez przekraczania granic planetarnych wydają się obiecujące. Julia Steinberger z zespołem wskazuje, że „potrzeby fizyczne (tj. odżywianie, higiena, dostęp do energii i eliminacja ubóstwa poniżej 1,90 USD) prawdopodobnie mogłyby zostać zaspokojone […] przy poziomie wykorzystania zasobów, który nie przekracza znacząco granic planetarnych. Jednakże, jeśli progi dla bardziej jakościowych celów (tj. zadowolenie z życia, oczekiwana długość życia w zdrowiu, dostęp do edukacji na szczeblu średnim, jakość demokracji, wsparcie społeczne i równość) mają być powszechnie spełnione, wówczas systemy zaopatrzenia […] muszą stać się dwa do sześciu razy bardziej wydajne”. Jest to oczywiście duże wyzwanie, ale jak wskazują autorzy artykułu, istnieje wiele obszarów możliwych interwencji społecznych i technologicznych, które pozwoliłby na zwiększenie tej wydajności.

Decydować – ale razem

Jednym z mechanizmów, które mogłyby zwiększyć efektywność systemów zaopatrzenia jest właśnie planowanie, któremu poświęciliśmy dużą część tego artykułu. Nie jest to strategia kojarzona na ogół z dewzrostem, który do tej pory koncentrował się przede wszystkim na działaniach lokalnych, rozproszonych, na niszach punktowo rozsadzających fundamenty kapitalizmu. Dewzrost nie jest jednak skostniałą doktryną, trzymającą się utartych scenariuszy, ale stale rozwijającym się, elastycznym i otwartym na eksperymenty myślowe projektem, czerpiącym z przykładów pochodzących z różnych obszarów kulturowych, z różnych momentów historycznych, a także stale wybiegającym w przyszłość.

Jest też projektem otwartym na krytykę i z gruntu demokratycznym. Jego zwolennicy mają świadomość, że cele, które sobie stawiają, nie zostaną spełnione za pomocą wyłącznie metod naukowych. Czegoś więcej potrzeba na przykład, żeby zdefiniować potrzeby społeczne i najbardziej optymalne sposoby ich zaspokajania. Badacze mogą pomóc w tym procesie dostarczając konkretnych danych, wskazujących kwestie takie jak energo- i materiałochłonność różnych systemów zaopatrzenia. Jednak decyzje o tym, jak ulokować i dystrybuować ograniczone zasoby surowców i energii powinny być wynikiem procesu społeczno-politycznego. Zwolennicy dewzrostu nie są naiwnymi pięknoduchami, wierzącymi, że proces ten przebiegnie szybko i bezproblemowo. Oczywistym jest, że będzie to obszar ścierania się sprzecznych interesów różnych grup i że nie wszystkie z nich zostaną zaspokojone w równym stopniu. Niemniej, nie należy już na samym początku odrzucać tego projektu jako niemożliwego do zrealizowania. W obecnym systemie proces decydowania, czyje potrzeby (i w jakiej mierze) zostaną zaspokojone, toczy się przecież nieustannie. Podporządkowany jest jednak technokratycznym regułom i sile nacisku uprzywilejowanych grup, dysponujących odpowiednimi środkami, by lobbować za korzystnymi dla siebie rozwiązaniami. Grupy nieuprzywilejowane mogą dać wyraz poczuciu niesprawiedliwości i naciskać na realizację własnych postulatów na przykład poprzez protesty. Niestety, przy obecnym balansie sił, protesty te coraz częściej mają wymiar jedynie symboliczny.

W ideę dewzrostu od samego początku wpisana jest zasada demokratyzacji, która ma doprowadzić do zmiany takiej dynamiki władzy i rzeczywistego włączenia wszystkich grup społecznych w proces polityczny. W ramach demokratyzacji nieuniknione są starcia. Jak pisali Giorgos Kallis i Hug March, „przejście na dewzrost będzie wiązać się z konfliktem i będzie z konieczności procesem otwartym. […] Oznacza utopię [rozumianą jako] proces i konflikt, a nie błogi stan końcowy”. Konflikty są oczywistym i nieusuwalnym elementem życia społecznego. Dewzrostowa utopia polegałaby na wypracowaniu takich ram dla ich ujawnienia i przepracowania, które pozwoliłyby na uniknięcie przemocy. To szczególnie ważne w kontekście aktualnej sytuacji na świecie. Nie lekceważąc obecnych zagrożeń, musimy zacząć pracować na rzecz świata, który nie będzie podporządkowany wyścigowi zbrojeń. Materiały, energia i środki finansowe, które rządy wielu państw tak ochoczo przeznaczają teraz na projektowanie, produkcję i zakup coraz bardziej wyrafinowanych środków zadawania śmierci, muszą zostać w końcu przeznaczone na budowanie infrastruktury niezbędnej do podtrzymywania godnych warunków życia dla wszystkich ludzi na świecie. Być może dziś brzmi to naiwnie, ale ten cel powinien znaleźć się w horyzoncie naszych działań – jako niezbędny warunek naszego przetrwania.

Wykorzystane materiały:

  1. Stuart Chase, „The Tragedy of waste”, New York 1927,
  2. Giorgios Kallis, Hug March, „Imaginaries of Hope: the dialectical utopianism of degrowth”, „Annals of the Association of the American Geographers”, Vol. 105, No. 2 (2015),
  3. Naomi Klein, „Doktryna szoku”, Warszawa 2017,
  4. O’Neill, D.W., Fanning, A.L., Lamb, W.F. et al., „A good life for all within planetary boundaries”, „Nature Sustainability” 1 (2018),
  5. Leigh Philips, Michal Rozworski „The People’s Republic of Walmart”, New York 2019.
Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×