Odłożyć aparat. "Radości"
Śmierć przenika całe nasze życie, to dwa stany tej samej substancji, dwie odmiany jednego krzewu, wschód i zachód tego samego słońca. A zachody słońca te „niegroźne”, dopiero gdy śmierć znika, jak w wierszu „dekret”, w którym:
„prezydent miasta S.
po namowach tysięcy obywateli
wydał dekret
unieważniający śmierć”.
Grzegorz Kwiatkowski swoim nowym tomikiem, „Radości”, udowadnia, że jest poetą co nieco przynajmniej osobnym. Jego poezja nie trafia między oczy – nie taki jej cel; nie rozbudza lirycznych wzruszeń – nie to miała osiągnąć; często nawet nie zachwyca formą – tylko po co by miała? Podejmuje się za to zadania rzadko kojarzonego z liryką, przez niektórych pewnie z niej deklaratywnie wykluczanego – wiersze Kwiatkowskiego (choć nie wszystkie!) mają bowiem przede wszystkim dokumentować. A że decyduje się on dokumentować głównie śmierć, traumę, gwałt na człowieku i człowieczeństwie? – to już odwieczne prawo Autora.
Wiersze z „Radości” nie dają radości – tytuł jest rozpoczęciem gry z czytelnikiem. Gry, która, gdy w nią wejść, trwa przez cały tomik. Dokumenty, które pisze Kwiatkowski, nie straciły bowiem swojej poetyckiej siły – to nie jest kiepski film przyrodniczy, to nie relacja z wojny, po której i tak pojedziemy na następną, to nie marny materiał informacyjny z wieczornego dziennika, w którym wszystko jest do cna płytkie, brutalne i bezosobowe. To dokument, który zaprasza do tego, by w nim uczestniczyć. Od czytelnika zależy ostatecznie, czy zdecyduje się być biernym obserwatorem, beznamiętnym obiektywem aparatu, portretującym konające dziecko, czy trzymającym aparat fotografem, któremu obraz ten zostanie już do końca dni przed oczami. Ciężko stwierdzić, czy prawda jest ciekawsza od fikcji – z całą pewnością, i tego też dotykają wiersze z „Radości”, jest od niej straszniejsza, podlejsza i bardziej odczłowieczona. Stachura głosił, że „ludzi coraz więcej, a człowieka coraz mniej”, a poezja Kwiatkowskiego dostarcza na to dowodów.
Czasem trafia w sedno, jak wtedy, gdy pisze:
„jak możesz wierzyć w dobro i zło
skoro ryby zjadają własne potomstwo?”,
czasem obok tego sedna przechodzi, często świadomie, ponownie, jak w poprzednim tomiku, zostawiając miejsce dla czytelnika. Ale robi to finezyjniej, niż poprzednio, tomik to lepszy, niż ostatnie „Osłabić”, tego pustego miejsca, niedopowiedzenia zostawia jakby więcej. I mocniej akcentuje najważniejsze swoje słowa:
„zdechłej ryby nie wyciągnąłbym z wody
i tak samo nie wyciągnąłem z niej tych ludzi”. I śmierć, ta unieważniona, jest znów obok nas, nikogo nie oszczędza. Zachody słońca znów stają się groźne, bo groźni jesteśmy my sami, jak w wierszu „sklepy”:
„szanowny proboszczu
jak możesz im tak mówić?
nie jesteśmy ani dobrzy ani źli
proszę im powiedzieć z ambony
że nie powinno się nas zabijać
i topić w na pół wyschniętych bagnach
tylko dlatego że to my prowadzimy sklepy”.
A czy człowiek to, czy ryba? – to już ma mniejsze znaczenie.
Od indywidualnej wrażliwości zależy ostatecznie, w których scenach przyjmiemy którą postawę. Nie wszystkie wiersze skłoniły mnie do odłożenia aparatu i przeobrażenia się w uczestnika danej sceny. Niektóre wręcz sprawiały, że chciałem odłożyć nie aparat, a tomik z wierszami. Ale wracałem później do niego – nie z obowiązku, ale by poznać kolejny skrawek rzeczywistości zobaczonej nie moimi oczami i opisanej nie moimi słowami, ale rzeczywistości mojej o tyle, że prawdziwej. A przecież, koniec końców, nie w formie, nie w temacie, nie w rytmie, a w prawdzie tkwi cała siła poezji. Kwiatkowski nas nie okłamuje.
Przeczytaj inne teksty Autora.