fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Ocalałam

Pamiętam, że marzyłam o jedzeniu chleba. Leżąc na pryczy, zamykałam oczy i wyobrażałam sobie różne rzeczy: że gdzieś tam jestem na zewnątrz, że walczę jak dzielna Emilia Plater. A później, że mam w ustach kawałek chleba i powoli go żuję. Przypominałam sobie wtedy, jak on smakuje.
Ocalałam

Fragment wywiadu rzeki z Krystyną Budnicką, który pod tytułem „Ocalałam” ukazał się właśnie nakładem Wydawnictwa Więź. Do 19 maja książkę można kupić w promocyjnej cenie na stronie wydawcy.

Z Krystyną Budnicką rozmawiają Rafał Kotomski i ks. Grzegorz Michalczyk. 

Kiedy znalazła się pani w bunkrze? W cza­sie powstania w getcie?

Jeszcze przed wybuchem powstania, w styczniu 1943 roku.

Wcześniej mieszkaliście w kamienicy przy Miłej?

Tak, jakoś udało nam się w tej kamienicy przetrwać tak zwaną Wielką Akcję, czyli prawdziwą zagładę getta, które w większości opustoszało.

W getcie liczącym na początku blisko pół mi­liona mieszkańców zostało 40–50 tysięcy osób, jak wyliczyli historycy.

Zostali ci, którzy się skutecznie ukrywali, i ci, którzy zostali zmuszeni do pracy w warsztatach, szopach, jak się je nazywało, bo byli jeszcze dla Niemców użyteczni.

Ale po domach ludzie nadal byli, prawda?

Wiem, że wiele osób chowało się po piwnicach. Coś tam znajdowali, jakieś zapasy, ziemniaki, resztki żywności. Po stłumieniu powstania w getcie zaczęło się palenie i burzenie domów. Na szczęście my byliśmy cały czas w bunkrze, który miał wiele rozga­łęzień, tuneli. Robota nad rozbudowywaniem go cały czas trwała.

Skąd ta decyzja, żeby już w styczniu 1943 roku zejść do bunkra?

Wiecie panowie, ze mną przecież nikt tego nie kon­sultował. Zeszliśmy i już… Mogę się domyślać, że chodziło o względy bezpieczeństwa. A poza tym moi bracia, zaangażowani w ŻOB, pewnie wiedzieli, co się szykuje. Mam na myśli wybuch powstania i terror niemiecki, jaki potem zapanował. Możliwe też, że bracia, mający kontakty po aryjskiej stronie, mieli po­mysł, by nas tam przeszmuglować i uratować z getta.

Pamięta pani ten bunkier? Dużo ludzi mogło się w nim zmieścić? Jak się do niego dostaliście?

Schodziliśmy piwnicą, gdzie była klapa, a pod nią przekopany tunel, którym przechodziło się w dół, i następny tunel pod ulicą, prowadzący do kana­łów, którymi potem uciekaliśmy. Piwnica została wcześniej pogłębiona, ziemia wybrana. Powstało coś w rodzaju ziemianki. Oszalowane ściany stanowiły izolację. Dużo pracy to wszystko kosztowało, ale zo­stało świetnie zaplanowane i wykonane. W dodatku po ciemku, bo dla bezpieczeństwa nie używano elektryczności. Okazało się później, że ten bunkier prze­trwał bombardowania nawet bombami zapalającymi.

Potrafiłaby nam pani umiejscowić ten bunkier na mapie ówczesnej Warszawy?

Mieścił się gdzieś na skrzyżowaniu dawnej Miłej i Zamenhofa, właściwie niedaleko aryj­skiej strony. To pewnie dawało nadzieję i szansę na wyjście z getta.

Sam bunkier miał kilkanaście czy kilkadziesiąt metrów kwadratowych?

Nie był duży, ale dokładnie nie potrafię tego okre­ślić. Były prycze, na których leżeliśmy i spaliśmy. Była miednica gdzieś za kotarą, gdzie się można było umyć, i wiaderko spełniające rolę ubikacji. Ściany ocieplone darnią. Nieduże pomieszczenie, jak je za­pamiętałam. Raczej nie kilkadziesiąt metrów kwadratowych. Teraz dopiero dowiedziałam się, że na budowę bunkra i tuneli szły duże pieniądze. Ludzie pomagali, między innymi jakaś rodzina, która miała wytwórnię rękawiczek.

Jak długo ukrywała się pani w tym podziem­nym bunkrze?

Jak mówiłam, zeszliśmy do bunkra już w styczniu 1943 roku. Zlikwidowaliśmy mieszkanie przy Mi­łej, zresztą właściwie nie dało się tam już miesz­kać. Ciągle musieliśmy chować się przed łapankami, bo Niemcy wywozili ostatnich ludzi, którzy jesz­cze pozostali w getcie. Ale moi bracia, zaangażo­wani w ruch oporu przeciwko Niemcom, wychodzili na zewnątrz, mieli różne kontakty po aryjskiej stronie.

Konspiracja bardzo dobrze działała. Bracia byli członkami ŻOB, ale broni nie mieli. Pamiętam tylko jakieś butelki z benzyną. Za to ciągle spotykali się z innymi bojowcami na zgrupowaniach. Najważniej­sze dla nas, dla możliwości ratunku, było to, że bra­cia potrafili chodzić po kanałach. To była najlepsza droga ucieczki. Byliśmy więc w bunkrze od stycznia do września 1943 roku, dziewięć miesięcy.

Zdarzało się wam wychodzić z bunkra?

Gdy płonęły domy wokół i w bunkrze robiło się nieznośnie gorąco, uciekaliśmy do kanału. Dziwna rzecz, zapamiętałam, że w bunkrze mieliśmy światło. I jakieś zapasy wody pitnej, którą rodzice moczyli kawałki prześcieradeł. Układaliśmy je na twarzach zamiast masek, kiedy Niemcy wrzucali do kanałów bomby gazowe. To wszystko wspominam dzisiaj właściwie w kategoriach cudu, bo fakt, że mieliśmy tam wodę, trzymał nas jeszcze przy życiu.

Czym się żywiliście?

W części bunkra była piwnica, a tam trochę zapa­sów: worek ziemniaków, owies, kasza. Potem zostały absolutne resztki. Było bardzo ciężko i wszyscy opadaliśmy z sił. W bunkrze przez większość czasu po prostu leżeliśmy na pryczach. Wiem, że moi bracia próbowali po ruinach, po piwnicach szukać jeszcze jakichś resztek jedzenia. Bardzo było kiepsko. Do­piero wtedy poczułam, że z dnia na dzień stajemy się coraz słabsi.

Jakieś odgłosy z góry do was dochodziły?

Słychać było mało, raczej czuliśmy gorąco, bo na­grzewała się ziemia, która była dookoła, nad nami. Kiedy paliły się ruiny, siedzieliśmy niczym w piecu. Ale wtedy wchodziliśmy do tego kanału, gdzie było już chłodno. Kanał miał jajowaty kształt. Ukła­dało się tam deski, na których mogliśmy usiąść. Pamiętam jeszcze ścieki i straszną rzecz, bo od czasu do czasu tymi kanałami przepływały ludzkie zwłoki.

Później dowiedziałam się, że to ludzie zabici przez Niemców, którzy strzelali, dosłownie jak do kaczek, gdy tylko ktoś z kanału wystawił głowę. Dla mnie ten widok był strasznym przeżyciem, bardzo się wtedy bałam. Od pożarów spłonęły nam też ja­kieś drobne zapasy, worek owsa, trochę ziemniaków. Do bunkra mogliśmy wrócić dopiero, kiedy mury nad nim ostygły.

Czy będąc w getcie, słysząc o zbrodniach i bliskich ludziach, którzy ginęli, miała pani świadomość, że przez Umschlagplatz jedzie się do Treblinki na śmierć?

Jako dziecko wiedziałam, że nie wolno dać się złapać i trzeba się kryć. Że dać się złapać oznacza śmierć. Mówiło się, że Niemcy gdzieś Żydów wywożą. Nie pamiętam, czy znałam nazwę Treblinka. Wiedziałam, że złapali mojego brata z bratową i dwojgiem dzieci na ulicy i zapakowali do „budy”, jak się na te straszliwe pojazdy wtedy mówiło.

Czy dziecko odczuwa strach przed śmiercią?

Nie wiem, czy to chodziło o śmierć. Ja miałam poczucie może nie tyle strachu, ile otępienia. Zdaje mi się, że to mnie zresztą uratowało. To było coś takiego, jakbym wpadła w rodzaj letargu. W bunkrze te dziewięć miesięcy prawie wyłącznie przeleżałam na pryczy. To dziwne otępienie to była moja obrona. Nawet nie umiem dzisiaj ocenić, czy się bałam. Wiem, że byłam bardzo słaba, ale w którym właściwie momencie przestałam odczuwać głód? Pamiętam, że marzyłam o jedzeniu chleba. Leżąc na pryczy, zamykałam oczy i wyobrażałam sobie różne rzeczy: że gdzieś tam jestem na zewnątrz, że walczę jak dzielna Emilia Plater. A później, że mam w ustach kawałek chleba i powoli go żuję. Przypominałam sobie wtedy, jak on smakuje. Przecież tak długo nie miałam chleba w ustach! Czułam raczej smak cienkiej zupy gotowanej na owsie, którą nazywaliśmy zupą plujką, bo pływały w niej same łuski.

Kiedy człowiek myśli o dramacie cierpienia, nieraz staje na granicy wiary. A gdy w dodatku sam przeżywa cierpienie i opuszczenie, patrzy na śmierć swych bliskich i wchodzi w śmierć, czy może przetrwać z wiarą w jedynego Boga, Boga Izraela, Boga, który wybrał swój lud?

No, ja nie wiem, czy aż tak byłam świadoma. To znaczy, jeżeli w ogóle coś sobie uprzytomniałam, to wiem, że do końca wzorem dla mnie była moja mama. Ciągle modliła się, ciągle ufała… Ale czy ja miałam pełną świadomość swojej wiary, swojej ufności? Nie umiem tego określić.

W jakim momencie wyszliście z bunkra?

Powstanie dogorywało, mury stygły, mieliśmy resztkę jedzenia i groziła nam pewnie śmierć gło­dowa. Przypuszczam, że nie było innego wyjścia, jak nawiązać kontakt ze stroną aryjską i wydostać się kanałami z getta. Rafał utrzymywał dość częsty kon­takt z aryjską stroną. Był punkt kontaktowy, gdzie podawało się karteczkę z wiadomością.

Nie potra­fię operować datami i nie powiem panom, kiedy dokładnie to się stało, ale dotarł do nas łącznik. Zo­baczył, jak żyjemy i że trzeba nas zabrać, bo już nie ma możliwości dłużej żyć w takich warunkach. Przyniósł w plecaku jakieś jedzenie. W pamięci zo­stało mi tylko jego imię, Józio, i więcej niczego o nim nie wiem. Obiecał, że zaczną powoli nas stamtąd ewakuować.

Mieli nas pojedynczo wyciągać, ale to było strasznie niebezpieczne. Wszystko mogło się dziać tylko nocą, a przecież obowiązywała godzina poli­cyjna. Ci ludzie ogromnie się narażali, otwierając właz i wyciągając uciekających. A dla nas do przej­ścia był duży odcinek kanału. Chodzenie po nim też nie było wcale takie proste. W dodatku przytrafiło się nieszczęście i Rafał ciężko się rozchorował, do­stał wysokiej gorączki, bardzo źle się czuł, miał bie­gunkę i bóle. Bracia nadali wiadomość, że trzeba go ratować. Potem okazało się, że miał tyfus. Ale wtedy cieszyliśmy się, że jako pierwszego go wzięli. Potrze­bował pilnie lekarza. Zabrali go, a gdy go zabrakło, do naszego bunkra wkradło się jakieś rozprężenie.

 

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×