Z uwagą śledzę burzę, która rozpętała się na dyplomatycznej i publicystycznej linii Polska-Izrael w ciągu ostatnich tygodni, wpisując się niestety w kontekst 73. rocznicy wyzwolenia obozu Auschwitz-Birkenau i upamiętniającego to wydarzenie Światowego Dnia Pamięci o Ofiarach Holocaustu. W latach 2004–2008 prowadziłem badania terenowe w Polsce, w Izraelu i na Ukrainie dotyczące pamięci o życiu w społeczeństwie wielokulturowym podkarpackiego sztetla. Sztetl (z jidysz) to małe miasteczko otoczone wianuszkiem wsi, razem z którymi tworzyło niezwykłą, autonomiczną i wielokulturową jednostkę społeczno-ekonomiczną, oporną przez stulecia na wszelkie zmiany granic, rządów czy ideologii.
Przeprowadziłem wtedy niemal sto pogłębionych wywiadów etnograficznych, starając się dotrzeć do dawnych mieszkańców poszczególnych sztetli. Losy wojenne rozrzuciły tych ludzi po różnych stronach świata. Granice, które kiedyś miały drugorzędne znaczenie, nagle po wojnie zaczęły odgrywać dominującą rolę – nie były to już tylko granice państw, lecz dwóch różnych systemów myślenia. Niestety, te granice istnieją do dziś. Mam bowiem wrażenie, że tak jednorodne, bezkompromisowe i czarno-białe stanowisko Polski w sprawie udziału Polaków w Holocauście znajduje w pewnej mierze analogię w micie Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. Takie „zero-jedynkowe” podejście rozciągnęło się na myślenie o roli Polski i Polaków w czasach okupacji. Na Zachodzie istnieje większa skala szarości i świadomość złożoności poszczególnych jednostkowych postaw. Polskie podejście budowane jest również przez ogromne poczucie krzywdy, bo Polska była rzecz jasna ofiarą reżimu nazistowskiego. Wpływ na nie wywiera także tradycja romantyczna wywodząca się z czasów zaborów, która przedstawiała Polskę jako Chrystusa Narodów – krzywdzonego i niewinnego.
„Obsesja Niewinności” to tytuł eseju Joanny Tokarskiej-Bakir z 2001 roku, który napisała w reakcji na ostrą krytykę, jaka spotkała Jana Tomasza Grossa po publikacji „Sąsiadów”. Polska historia jawi się w pewnej tradycji świadomości kulturowej jako ciąg niezawinionych tragedii, będących udziałem narodu, oraz heroicznych prób dochodzenia sprawiedliwości i beznadziejnej walki podejmowanej w słusznej sprawie. Zarówno tradycja powstańcza, jak i wojenna wpisują się w kontekst tego mitu. A ten trwa, nie zakończył się bynajmniej na żołnierzach wyklętych i walce podziemia niepodległościowego z komuną. Obsesja niewinności z powodzeniem weszła w XXI wiek. I nie chodzi nawet o to, że jest nieprawdziwa, ale właśnie o to, że jest obsesją. Co za tym idzie, wszelka próba wyrażenia poglądu odmiennego, na przykład powiedzenia, że jacyś Polacy gdzieś kiedyś zachowali się źle i nie byli ofiarami, lecz sprawcami, spotyka się z gwałtowną reakcją. Nawet jeśli fakty chcą inaczej.
Tymczasem Gross w „Sąsiadach” pisze, że „nasza postawa wyjściowa dotycząca przekazu od niedoszłych ofiar Holocaustu powinna się zmienić z wątpiącej na afirmującą”. Nie można, mając lat trzydzieści, nie wysłuchać relacji żywej osoby, która żyła w tamtych czasach i obserwowała wojenną rzeczywistość własnymi oczami. Zwłaszcza, że wspomnienia wojenne Polaków i Żydów są dość zbieżne.
Ostatnia dyplomatyczna wojna zaistniała w niezwykłym momencie. Minęły 73 lata od wyzwolenia obozu w Auschwitz oraz innych miejsc masowych mordów dokonywanych na Żydach, Polakach, Romach, Rosjanach i innych. Nawet ówczesne dzieci są obecnie co najmniej w podeszłym wieku. Niedługo umrze ostatni świadek Holocaustu i pamięć o Zagładzie definitywnie zmieni się z pamięci komunikatywnej w pamięć kulturową. Narracja z czasem się ujednolici, stanie się podręcznikowa, jej interpretacja bardziej kanoniczna, a jednocześnie bardziej czuła na kontekst polityczny i prowadzoną politykę historyczną. Dlatego niezwykle ważne jest, żeby w tym przełomowym momencie zachować maksymalny obiektywizm.
W perspektywie moich badań chciałbym przypomnieć kilka faktów, o których – mam wrażenie – często zapomina się w tej dyskusji.
I. Żydzi to też Polacy
Pamiętam moje wizyty w żydowskich domach w czasie badań w Izraelu. Ludzie ci cały czas żyli polską kulturą, na półkach leżały kolekcje polskich książek, na czele z kanonem „szkolnym”: Trylogią Sienkiewicza, „Panem Tadeuszem” Mickiewicza, pracami Żeromskiego. Ale były tam także najnowsze książki i prasa po polsku, ponieważ ludzie ci, mieszkając w Izraelu, cały czas bardzo aktywnie uczestniczyli w polskiej kulturze. Wielu z nich nigdy nie nauczyło się dobrze mówić po hebrajsku, a w domu, między sobą, posługiwali się polskim. Z wywiadów wynika, że poza świadomością żydowskiego pochodzenia ich przedwojenna tożsamość była przede wszystkim polska. Dopiero wojna – ale także Pogrom Kielecki i marzec 68’! – przypomniały im brutalnie o ich korzeniach. Często też tylko polscy znajomi (bardziej nawet niż żydowska społeczność!) wiedzieli o tym, że ktoś znajomy był Żydem. I niestety zdarzało się, że to właśnie oni – z różnych powodów – wydawali tych ludzi Niemcom. Dlatego w wywiadach często pojawia się stwierdzenie, że Polaka należało się bać bardziej od Niemca – bo tylko on był w stanie „wydać” Żyda, to znaczy zidentyfikować go i donieść o tym instytucjom okupacyjnym. Pod przymusem, chcąc ratować życie, ale i dla osobistych korzyści.
Oczywiście należy tutaj podkreślić pewien tragiczny kontekst Holocaustu. Żydzi, którym udało się przetrwać Zagładę, to w większości przedstawiciele spolonizowanej inteligencji. Tylko oni mogli liczyć na ukrycie się po „aryjskiej” stronie. Oni też mieli znajomych wśród Polaków. Chasydzi nie mieli praktycznie żadnych szans na przetrwanie w okupowanej Polsce.
Tożsamość polska nie wykluczała tożsamości żydowskiej i odwrotnie. Bardzo wiele osób czuło się i Żydami, i Polakami jednocześnie. W trakcie badań pytałem rozmówców w Izraelu, czy Żyd mógł być polskim patriotą. Najczęściej odpowiedź była, że tak, mógł być, tylko Polacy nie zawsze potrafili to uszanować.
II. Przed wojną w Polsce był antysemityzm
Po prostu. Nie da się wyprzeć tego faktu – wynika on zarówno z wywiadów z Żydami, jak i z Polakami. Polska nie była z tym problemem wyjątkiem w Europie, antysemityzm nad Wisłą nie przybrał nigdy formy ludobójstwa, ale był powszechny, szczególnie w ostatnich latach przed wojną. Istniało getto ławkowe na uczelniach, numerus clausus, a często nawet numerus nullus. We lwowskich parkach grasowały bandy endeków, którzy nieraz urządzali „polowania” na Żydów, a te najczęściej kończyły się na słownych wyzwiskach, ale sporadycznie dochodziło do pobić. W miasteczkach dość powszechnie pojawiały się napisy „nie kupuj u Żyda”. Antysemityzm zawitał też do szkół. Nawet dzieci miały świadomość konfliktu kulturowego i wyrażały to na swój sposób – robiono „kawały” Żydom (na przykład podcinano Żydówkom warkocze), często pomiędzy chłopcami wywiązywały się bójki mające charakter ustawek „my na nich, oni na nas”.
Retoryka przedwojenna różniła się bardzo od tej powojennej. Niewyobrażalny horror Holocaustu nieodwracalnie zmienił moc poszczególnych terminów. Hasło „antysemita” nie miało przed wojną tak skrajnie pejoratywnego znaczenia i było wielu takich, którzy otwarcie deklarowali się jako antysemici, co wcale nie oznaczało, że zamierzali Żydów mordować. Najczęściej sprowadzało się to do popierania syjonizmu lub do idei wydalenia ludności żydowskiej z Polski (hasło „Żydzi na Madagaskar” wzięło się z rzeczywiście istniejącego pomysłu przejęcia wyspy jako polskiej kolonii i wysłania tam Żydów!).
III. Żydzi w Polsce tradycyjnie funkcjonowali jako stan, a nie mniejszość narodowa
Wypełniali konkretną, ściśle określoną niszę społeczno-ekonomiczną. W sztetlu zajmowali się przeważnie handlem, a ściślej pośrednictwem między producentami rolnymi z okolicznych wsi (lub pasterzami z gór) a konsumentami w miasteczkach i odwrotnie. Prowadzili też karczmy – ogromna większość tego typu obiektów nawet w latach 20. i 30. była własnością Żydów. Te stanowe zależności, źródła swe mające głęboko w historii, sprawiły, że w czasie powstań kozackich chłopska ludność Ukrainy rzezała „szlachtę i Żydów”, jako swoich ciemiężycieli. Nie można zapominać, że wówczas tożsamość stanowa szła najczęściej w parze z tożsamością etniczną.
Aleksander Hertz w wydanej w 1961 książce „Żydzi w kulturze polskiej” porównuje tę sytuację do oblężonej „twierdzy”. Żydzi, znajdując się w środku, nie mogli wpuścić tam polskiej lub ukraińskiej większości, gdyż bardzo szybko ich kultura uległaby zatarciu. Polacy z kolei nie widzieli za wiele z tego, co działo się w środku „twierdzy”, a zatem mieli bardzo niską świadomość żydowskiej kultury. Czasem podpatrzyli coś przez okienko, lecz bez zrozumienia znaczenia interpretowali to po swojemu – stąd na przykład wziął się mit o tym, że Żydów chowa się „w kucki” (prawdopodobnie wzięło się to z pionowego kształtu macew i z małej ilości miejsca pomiędzy nimi).
To zajęcie przez każdy „stan” określonej społeczno-ekonomicznej niszy sprawiło, że przez wieki udawało się unikać poważniejszych konfliktów, a wspólna egzystencja przebiegała na zasadzie symbiozy – każda grupa znała swoje miejsce i starała się nie wchodzić w zakres kompetencji tej drugiej. Dopiero nowoczesność zaczęła rozbijać ten tradycyjny układ.
W dawnym społeczeństwie stanowym antysemityzm istniał, ale miał zupełnie inny charakter. Sprowadzał się przede wszystkim do kwestii religijnych i miał charakter symboliczny („Żydzi nie przyjęli, a następnie zabili Chrystusa”). W XX wieku pojawił się nowy rodzaj antysemityzmu, oparty nie o religię, a o konkurencję ekonomiczną. Pojawiło się przekonanie, że Żydzi rządzą kapitałem, działają na niekorzyść, chcą Polaków zniszczyć finansowo. Stąd o krok do teorii spiskowych, że jakoby Żydzi rządzą światem poprzez niezrozumiałe dla przeciętnego człowieka systemy bankowe i giełdowe, operacje finansowe i tym podobne. Pisze o tym między innymi profesor Ireneusz Krzemiński.
Ten nowoczesny antysemityzm wiąże się z jeszcze jedną kwestią. Dawniej Żyd miał długą brodę, pejsy, nosił chałat i mówił „po żydowsku” (przy czym „po żydowsku” to zarówno jidysz, jak i polski z żydowskim akcentem). Prowadził karczmę lub sklep, czasem poratował, dając wódkę „na krechę”. Był bezpieczny, trochę w tle – kolejny element wielokulturowej układanki polskiej prowincji. W XX wieku Żydzi przestali się odróżniać. Zaczęli się modnie ubierać, pokończyli uniwersytety, a nie tylko jesziwy, stali się lekarzami, prawnikami, urzędnikami. Często byli lepiej wykształceni niż Polacy. Nie sposób było ich odróżnić, zidentyfikować. Taka sytuacja była „niebezpieczna” – już nie wiadomo było, kto jest Żydem, a kto nie. Brak punktu odniesienia jest zagrożeniem dla własnej tożsamości. Paradoksalnie to asymilacja stała się jedną z przyczyn rosnącego antysemityzmu.
IV. „Swój Żyd” i „żydostwo”
Jedną z cech pamięci jest to, że konkrety wspominamy inaczej niż kwestie ogólne. Rozmawiając z Polakami i Ukraińcami, często słyszałem drastycznie brzmiące hasła: „gdyby nie Hitler, to tutaj byłby sam Żyd” lub „Żyd był nienawidzony”. Jednocześnie ten sam rozmówca ze wzruszeniem wspominał właściciela sklepu, Żyda, który bezinteresownie pomagał jego rodzinie, gdy ta po śmierci ojca znalazła się w trudnej sytuacji. Tak filosemita mógł z powodzeniem mieszkać w antysemicie. I odwrotnie: często słyszałem, że „z Żydami żyło się dobrze, jak brat z bratem”. A zaraz później następowała opowieść, jak to na święto Sukot wrzucało się przez otwarty dach cegłę na biesiadującą na dole rodzinę żydowską.
Konkretny Żyd, sąsiad, przyjaciel, funkcjonował niejako w oderwaniu od całej masy żydowskiej, czyli „żydostwa”. Podobny fenomen, mam wrażenie, występuje współcześnie: „Żydzi” są źli i znienawidzeni zwłaszcza przez tych, którzy nigdy Żyda nie spotkali. Fenomen antysemityzmu we współczesnej Polsce zaskakuje tym bardziej, że większość Polaków nigdy Żydów nie widziała (poza domniemanymi, których widzą wszędzie). W Internecie dostępnych jest mnóstwo stron i filmów, które „demaskują” prawdziwe żydowskie imiona znanych polityków – i to przedstawicieli wszystkich frakcji sejmowych. Mam też nieodparte wrażenie, że dla większości tych ludzi „żyd” już dawno przestał oznaczać Żyda – hasło to jest po prostu synonimem kozła ofiarnego, na którego przelewane są wszelkie oskarżenia i frustracje. Stanowi poniekąd także dowód na to, jak silnie Żydzi wpisali się w kontekst kulturowy polskiego społeczeństwa przez stulecia wspólnej egzystencji – już ich w zasadzie nie ma, a cały czas są obecni.
***
Jak zatem z perspektywy tych badań postrzegam obecne napięcie dyplomatyczne? Przede wszystkim mam wrażenie, że jest to kolejna wojna polsko-polska. Z jednej strony pomiędzy konserwatywną narodowo-centryczną częścią krajowej opinii publicznej, która nie chce przyjąć do wiadomości, że w czasie wojny istniały bardzo różne, skrajne postawy. Jak zauważył Piotr Kraśko w audycji „Poranek TOK FM” 31 stycznia, w czterdziestomilionowym kraju nie jest niczym dziwnym, że ludzie zachowywali się różnie. Z drugiej strony: jest to kolejna odsłona „twierdzy”, ponieważ odczucia samych Żydów, świadków tamtej rzeczywistości i ocalałych z Holocaustu, nie trafiają do świadomości polskiej opinii publicznej. Z moich wywiadów wynika – co znowu nie powinno dziwić – że bywało tak i tak: Polacy zarówno pomagali Żydom, jak i ich wydawali, prześladowali, a sporadycznie zdarzało się, że nawet mordowali.
O co chodzi z „polskimi obozami śmierci”? Skąd bierze się opinia o Polakach jako o antysemitach? W przekazach medialnych i na portalach społecznościowych te dwie rzeczy zdają się ze sobą łączyć. Tymczasem wydaje mi się, że wcale się nie łączą. Termin „polskie obozy śmierci”, choć nader niefortunny, nie oznacza, że używający go obcokrajowcy próbują oskarżać Polaków o Holocaust. Jest to najczęściej skrót myślowy: Polska → ziemie polskie → obozy śmierci na polskich ziemiach → polskie obozy śmierci. Wygłaszającym te zdania chodzi zatem o niemieckie, nazistowskie obozy śmierci tworzone na ziemiach polskich.
Opinia o Polsce jako o kraju antysemickim nie wiąże się (przynajmniej w Izraelu!) z tym jakże krzywdzącym skrótem myślowym. Swoje źródła ma w osobistych doświadczeniach Żydów ocalonych z Holocaustu. Są to wspomnienia sprzed wojny, z Holocaustu, z marca 68’, a także, niestety, ze współczesnych przekazów medialnych – nie zawsze kłamliwych. Pamięć ta jest tym bardziej tragiczna, że dotyczy osób, które urodziły się w Polsce, mówiły po polsku (często nie znały innego języka) i czują się Polakami. Dopiero historia, w tym ta pisana polskimi rękami, sprawiła, że musieli także poczuć się „obcymi”.
***
Pozostałe teksty z bieżącego numeru dwutygodnika „Kontakt” można znaleźć tutaj.
***
Polecamy także: