Edukacja to przytulenie samych siebie z przyszłości
Przemysław Staroń – nauczyciel w II LO im. Bolesława Chrobrego w Sopocie. Nauczyciel Roku 2018
Jeśli ktoś mnie pyta, dlaczego strajkowałem, nie do końca wiem, co odpowiedzieć. Albo inaczej – nie wiem, co wskazać jako pierwszą, nieruchomą przyczynę. Niewiele bowiem było w tym oryginalnego arystotelejskiego poruszyciela. Przyczyny zazębiały się, przepływały, zmieniały poziom ważności.
Na pewno nie strajkowałem po prostu z powodu pieniędzy. Nie żebym uznawał to za nieważne. Chodzi o coś innego: miałem świadomość, że owszem, chciałbym zarabiać godnie, ale tysiąc złotych więcej de facto nie będzie oznaczał godnego zarabiania. Godne zarobki wymagałyby potrojenia pensji.
Nie strajkowałem także po prostu z powodu kiepskiej kondycji polskiej szkoły, bo to nawet nie mógłby być – w sensie prawnym – postulat strajkowy.
Nie strajkowałem również po prostu z innych powodów. Ja strajkowałem koniunktywnie. Z powodu wszystkiego.
Edukacja nie jest tematem zastępczym ani równorzędnym z innymi. Edukacja jest sprawą meta. Można ją przyrównać do procesu gromadzenia zapasów na zimę, oszczędzania pieniędzy, kupowania nieruchomości pod wynajem czy wydawania książki. Każdy z tych procesów i każdy z wieńczących je produktów działa długofalowo – każdy stanie się źródłem naszego spokoju, naszego utrzymania i ostoją naszego bezpieczeństwa. Edukacja to przytulenie samych siebie z przyszłości. Jeśli zadbamy o to, by była najwyższej jakości, możemy być spokojni o tę przyszłość.
Traktowanie edukacji po macoszemu, wykorzystywanie jej do swoich partykularnych interesów i celów, czynienie z niej rozgrywki w grze politycznej i przynęty do utrzymania wyborców jest nie tylko drwiną z ludzkiej wiedzy, ale i skrajną nieodpowiedzialnością. A jeśli takie będą rzeczpospolite, jakie ich młodzieży chowanie, to lepiej nie myśleć, jak będzie wyglądało społeczeństwo z zaniedbaną edukacją. Myślę, że jest całkiem realne, że nie będzie go w ogóle.
Edukacja nie ma nic wspólnego z systemem szkoły, jaki mamy obecnie. Edukacja najwyższego poziomu – a tylko taki gwarantuje zarówno jednostkom, jak i społecznościom rozwój i stabilną przyszłość – to relacje między wszystkimi podmiotami tworzącymi system, to zachwyt wiedzą i wszelkie narzędzia do odnalezienia się w świecie jutra. System tego nie widzi. W relacje nie inwestuje – to wciąż dominacja, przymus, system nadzorczy i opresja definiują polską oświatę. Wiedzy nie docenia – ważniejsza od niej jest ustalona (z kim?) wizja świata. Narzędzia do odnalezienia się w świecie jutra to domek z kart – wszelkie zapisy w podstawie programowej dotyczące kreatywności czy współpracy w grupie rozsypują się w obliczu testu, sprawdzianu, egzaminu. Zamiast odpowiedzi niezwykłej liczy się zgodna, a choćby i nieustannie uczeń pracował w grupie, klasówkę musi napisać sam.
Oczywiście edukacja może istnieć poza systemem. Istnieje. I wychodzi jej to świetnie. Tylko że istnieje ona pomimo systemu. A w takim razie po co ten system? Czy nie lepiej przerobić go na punkt ksero i laminowania, żeby chociaż studentom był przydatny?
A może dałoby się zrobić inaczej. Stworzyć genialny system, który nie będzie zmuszał do działania wbrew niemu, ale będzie umożliwiał działanie dzięki niemu. To wymaga całkowitej redefinicji i przewartościowania. To wymaga w końcu uczynienia istotą edukacji tego, co jest w niej najważniejsze, czyli działania na rzecz wykształcenia w młodych ludziach kompetencji, które nazywam Insygniami Przyszłości. Czymże one są?
Po pierwsze jest to zdolność do uczenia się nowych umiejętności i zdobywania nowej wiedzy. Nie wiemy, jaki świat zastaniemy jutro. Może będzie to cyfrowa, transhumanistyczna dżungla, a może postapokaliptyczny krajobraz dymu, pyłu i popiołów. Dobrze zatem mieć metazdolność opanowywania tego, czego wymaga otaczająca rzeczywistość.
Po drugie – krytyczne i kreatywne myślenie, bo tak, szczęście daje nam serce, ale nie ma do niego innej drogi niż ta wiodąca przez rozum.
Po trzecie w końcu – kompetencje intra- i interpersonalne. Szkoła powinna uczyć zachwytu światem, ale na zachwycie skończyć się nie może. Trzeba jeszcze zadbać o umiejętność odnalezienia się w nim – a nie jesteśmy tutaj sami. Ostatecznie edukacja powinna dotykać tego, co dla nas najważniejsze, czyli tego, jak dochodzić do szczęścia i nie tylko nie krzywdzić innych, ale wręcz i przede wszystkim tworzyć z nimi fantastyczne, ciepłe, wspierające, nadające sens całej naszej egzystencji relacje.
Wszystkie zmiany, które mogłyby do tego doprowadzić, należy jednak wprowadzać ewolucyjnie oraz poprzedzić rzetelnymi badaniami, pomagającymi odpowiedzieć na pytania, co, jak, kiedy, z jaką intensywnością zmieniać w naszej rzeczywistości. Wszelkie reformy powinny być heideggerowsko przezroczyste – w czasie wdrażania nieodczuwalne negatywnie dla ucznia, niezakłócające jego spokoju i poczucia bezpieczeństwa, niezwracające na siebie uwagi. Ich fundamentalną częścią musi być także zagwarantowanie nauczycielom właśnie poczucia bezpieczeństwa – od ekonomicznego począwszy – i nienaruszalnej godności. Wszak teraźniejszość nauczyciela jest fundamentem, na którym nabudowuje się przyszłość ucznia.
Dlatego walczyłem – walczę – o moją teraźniejszość i Waszą przyszłość, Uczennico i Uczniu.
Mój strajk to bunt Camusa.
Nie bunt NIE i PRZECIWKO.
To bunt TAK i W IMIĘ.
Bunt w imię wartości, które są fundamentalne nie tylko w edukacji, ale i – przede wszystkim – w życiu.
Lekcja: strajk
Paweł Nawrocki – nauczyciel mianowany WOS i historii w Zespole Szkół Poligraficznych w Warszawie. Obecnie w składzie WMKS. Absolwent UW. Historyk, politolog, plastyk.
Przydarzyła nam się lekcja: strajk. Ponadprogramowa. Poza ministerialną podstawą. Lekcje strajku są stałym elementem państwa demokratycznego. Nad Wisłą występują rzadziej, stąd wywołują wyjątkowe emocje. Lekcja była długa, między dzwonkami wypełniła osiemnaście dni. Wzięli w niej udział: nauczyciele, uczniowie i władza, z różnym stopniem zaangażowania i sprawczości. Czy była to lekcja potrzebna? Czego się dowiedzieliśmy o sobie nawzajem?
Dużo więcej niż przez osiemnaście dni zwykłej szkoły.
Wychodzimy z doświadczeniem, że z tą władzą lepszej szkoły, na miarę XXI wieku, nie zrobimy. Zestawienia nauczycielskich stawek prezentowane przez Instytut Badań Edukacyjnych dowodzą, że dobrej szkoły bez docenionych i godnie traktowanych nauczycieli nikt w Europie nie robi i robić nie próbuje. Polska władza i reprezentowana przez nią część społeczeństwa uważa inaczej.
Wysunęliśmy i eksponowaliśmy postulat płacowy, bo według ustawy o sporach zbiorowych musiał być płacowy. Nie inny! Poza tym płaca to konkret. Wymierny test poważnego negocjatora: traktujesz nas poważnie, to zapłać. Niemniej ten strajk był przede wszystkim krzykiem-wykrzyknikiem (pozdrawiamy autorki i autorów tego znaku, poznański MKS) o godność zawodu nauczyciela. Godność, która szczególnie w trakcie dewastującej oświatę reformy uległa dalszej, przyspieszonej deprecjacji.
Rząd nie tylko odmówił poważnej rozmowy z nauczycielami, podejmując działania pozorowane, ale wykorzystał protest w celu zaspokojenia swoich partyjnych i władczych ambicji. Pogarda, jakiej doznaliśmy, jest bardzo silnym doświadczeniem. Ale jest coś bardziej niepokojącego. Bowiem w trakcie toczonych negocjacji władza poprzez porównania do Wermachtu (wiem, Patryk Jaki przeprosił, ale fraza „z Wermachtu” przypadkowa?) i drwiny marszałka Senatu (refleksja i powaga) o strajku w wakacje każą na tę władzę spojrzeć nie tylko jako na wymagającego, bo ogólnospołecznego negocjatora, ale władzę, która gra opinią społeczną, podbija bębenek społecznego ładu i… budzi przerażenie swoją nieodpowiedzialnością. Stąd decyzja o zakończeniu strajku wydaje się jedyną możliwą, bo podyktowaną instynktem samozachowawczym.
Strajk 2019 jest dla nas, polskich nauczycieli, przede wszystkim dobrym, budującym, a może przełomowym doświadczeniem.
Deklaracja: „jestem nauczycielką/-lem” stała się deklaracją dumy, jak pisała Justyna Drath.
Traktowane jako niezborne, podzielone, niezdolne do wspólnego działania środowisko zorganizowało się w imponującym tempie i zasięgu. Coś w tym jest z ducha pierwszej Solidarności. Na zwołanym w liceum im. Tadeusza Czackiego zebraniu przedstawicieli komitetów strajkowych szkół średnich, 16 kwietnia, padło hasło: „nie wychodzimy bez Komitetu!”. Na listę warszawskiego MKS (sic!), Międzyszkolnego Komitetu Strajkowego, wpisali się ci, którzy mają potrzebę działania. Nauczycielka, nauczyciel. Parytet przyszedł automatycznie. Naprędce zebrana grupa okazała się niezwykle sprawna. Zagrał instynkt: masz wolę działania, to się nadajesz. Nie ma sporów, decyzje zapadają kolegialnie. Gotowy model do wzięcia przez szkolne, hierarchiczne zarządzanie. MKS-y równolegle powstawały też w innych miastach. Pojawiła się myśl, żeby zjednoczyć energię w jeden ogólnopolski MKS, i tak przy wielkanocnej klawiaturze powstał OMKS. A zaraz po świętach, we wtorek, 23 kwietnia w Hoffmanowej odbył się zjazd. Czterdziestu przedstawicieli MKS-ów z całej Polski. Świetne, energiczne, mądre nauczycielki i nauczyciele. To był chyba największy strajk po osiemdziesiątym roku. Z tego musi coś dobrego urosnąć. Strajk decyzją ZNP został zamrożony, ale jest ciśnienie i wola działania. Spotykamy się po majówce i debatujemy, co dalej. Dołączają podstawówki. Jest moc. Nie można tej lekcji zmarnować.
Osamotnione w nierównej walce
Barbara – nauczycielka w szkole podstawowej na wsi z 39-letnim stażem (dwa miesiące przed emeryturą).
Alina – nauczycielka w szkole ponadgimnazjalnej w 75-tysięcznym mieście, 31 rok pracy.
Pierwszą naszą myślą w momencie rozpoczęcia rozmów o strajku była potrzeba pokazania władzy i społeczeństwu, że praca nauczyciela to nie tylko odbębnienie osiemnastu godzin przy tablicy, to ciągłe dokształcanie, udowadnianie, że ma się siłę, wiarę i nadzieję w lepszą przyszłość dla dzieci, niż mają ich rodzice. To zasypianie i budzenie się z myślą: „co muszę jeszcze zrobić?”. Chciałyśmy również, żeby dostrzegł nas rząd. I nie chodzi nawet o docenienie naszej pracy, choć to również ważne; chodziło o zauważenie przez rządzących, do czego doprowadziły liczne reformy, szczególnie nieprzemyślana ostatnia. Jak daleko odbiega szkoła od tego, czym powinna być.
Większości wydaje się, że strajkowałyśmy tylko dla pieniędzy. Pieniądze to również istotna kwestia, w szczególności dla przyszłego pokolenia nauczycieli, ale nam najbardziej zależy na lepszej szkole – dla uczniów i całego grona pedagogicznego. Bez pogoni z materiałem, byle tylko zmieścić się w podstawie. Żeby dzieci mogły uczyć się w szkole przygotowanej do nauczania, nastawionej na ucznia, a nie na biurokracje.
Miałyśmy iskierkę nadziei, że rząd w końcu nas usłyszy. Nadzieje okazały się płonne, gdyż nauczyciel okazał się zbędny, a jego rolę, na przykład przy egzaminach czy klasyfikowaniu uczniów, mógł przejąć prawie każdy. Czułyśmy się zlekceważone, poniżone, i to nie tylko przez rząd, ale też przez część społeczeństwa. Tyle jadu i nienawiści, ile przelało się w tym czasie na nasz temat w mediach publicznych i społecznościowych, mogło przygnębić nawet najtrwalszych i najbardziej zagorzałych strajkujących. To wszystko powodowało, że czułyśmy się osamotnione w tej nierównej walce. Wsparcie miałyśmy tylko wśród grona strajkujących nauczycielek i nauczycieli. To była jedyna jasna strona tego strajku – poczucie, że jesteśmy razem, oraz świadomość, że cała Polska mówi o szkole i jej problemach.
Przykre jest to, że okazało się, iż rząd nie zamierzał i nie zamierza zająć się oświatą i kompletnie nie interesuje go edukacja młodego pokolenia.
Strajk dał nam poczucie tego, że wspólnie tworzymy wielką siłę, która ma moc i chęć do wyrzucenia z siebie, wykrzyczenia tego, co nas boli.
***
Działalność Kontaktu można wspierać finansowo w serwisie Patronite.
Pozostałe teksty z bieżącego numeru dwutygodnika „Kontakt” można znaleźć tutaj.
***
Polecamy także: