O słabościach „Wielkiej wody”
Zacznę od tego, że pod wieloma względami serial mi się spodobał. To dobrze skrojona narracja, umiejętnie budująca napięcie w miarę zbliżania się powodzi, przekonująca w swej krytyce polityki samorządowej i państwowej (ich przedstawiciele na groźbę katastrofy reagują niespójnie i po amatorsku albo wręcz dbają głównie o własny wizerunek). Nie brakuje tu dramatyzmu w scenach konfliktu między wrocławskimi władzami a mieszkańcami podmiejskiej wsi Kęty (w rzeczywistości – Łany), którzy nie chcą dopuścić do przerwania wałów przeciwpowodziowych i zalania wioski w celu zmniejszenia zagrożenia dla Wrocławia. W końcowych odcinkach uderzający i dojmujący jest zaś widok zalanego miasta.
I wreszcie dobrze się stało, że tak ważne wydarzenie zyskało nowy rozgłos i nową medialną reprezentację. Owszem, większość postaci twórcy wymyślili od zera (co jest zresztą zrozumiałe zarówno w warstwie fabularnej, jak i prawnej). Niemniej ogólne ramy opowieści i liczne sceny opracowano na podstawie rzeczywistych zdarzeń, przez co serial ma także wartość historyczną.
A jednak czegoś mi zabrakło.
Prawda o katastrofach
Spójrzmy na dwa cytaty. Pierwszy pochodzi z przeprowadzonej po latach rozmowy z ówczesnym prezydentem miasta, Bogdanem Zdrojewskim, w portalu TuWrocław:
– Jakie pozytywne historie z powodzi najbardziej zapadły panu w pamięć?
– Przede wszystkim integracja samych wrocławian, zbudowana wspólnota. Walczyli wszyscy – starzy i młodzi, dotknięci powodzią i ci, którzy mieszkali w miejscach bezpiecznych. Wrocławia bronili strażacy, urzędnicy, studenci i zakonnice. To wówczas zakończył się proces budowania tożsamości Wrocławia. Powódź nie była źródłem tego procesu, ale swoistego rodzaju przyspieszaczem.
Drugi cytat to fragment książki „Humankind: A Hopeful History” autorstwa holenderskiego historyka Rutgera Bregmana. (Artykuł naukowy, który przytacza Bregman, można znaleźć tutaj).
Centrum Badań nad Katastrofami na Uniwersytecie w Delaware ustaliło na podstawie blisko siedmiuset raportów z badań terenowych – prowadzonych od 1963 roku – że nigdy nie ma kompletnego chaosu. Nigdy nie jest tak, że każdy gra tylko na siebie. Wskaźniki przestępczości (morderstw, włamań, gwałtów) zazwyczaj spadają. Ludzie nie są sparaliżowani szokiem; są opanowani i zaczynają działać. „Jakiekolwiek rozmiary miałaby grabież […] zawsze blednie w porównaniu z powszechnymi aktami altruizmu, polegającymi na bezpłatnym dzieleniu się dobrami i usługami na masową skalę”.
Katastrofy wydobywają z ludzi to, co najlepsze. Nie znam żadnego innego odkrycia socjologicznego wspartego tak solidnymi dowodami, które byłoby tak beztrosko ignorowane.
Jak dobrze broni się „Wielka woda”, kiedy weźmiemy pod uwagę tę wiedzę o wrocławian(k)ach i samej powodzi? Otóż, niestety, niezbyt dobrze.
Zbyt ostro, zbyt ponuro
O solidarności oraz wspólnocie powodzianek i powodzian opowiada proponowany przez Netflixa materiał dodatkowy – ostatnia z czterech „Historii wielkiej wody”. W samym serialu chyba najmocniej widać to wtedy, gdy przywódca protestu w Kętach przyjmuje do łodzi wicewojewodę dolnośląskiego – który był jego przeciwnikiem podczas konfliktu o wały przeciwpowodziowe – i razem płyną do kostnicy. Ponadto serial pokazuje nam nie tylko szabrowanie sklepów, lecz także wesele na piętrze jednego z zalanych domów. Oto przykładowy fragment dialogu z tego wesela:
– Przepraszam. Czy macie może telefon?
– […] Telefony nie działają. Nic tu nie działa.
– Wódka działa. Proszę bardzo, pani się napije!
„Wielka woda” nie jest zatem wyłącznie posępna; zdarzają się w niej momenty, w których można odetchnąć. Sceny takie są jednak drugo-, jeśli nie trzecioplanowe. Altruizm, wzajemna pomoc i po prostu wspólne spędzanie czasu ustępują miejsca konfliktom, przede wszystkim wspomnianym już napięciom i starciom między ludnością wsi Kęty a wrocławskimi decydentami.
Oczywiście stworzenie wciągającej narracji, która nie opierałaby się na tego rodzaju konfliktach, to trudna sztuka. Ale to między innymi dlatego, że daliśmy się przekonać, iż zło jest ciekawsze i bardziej wiarygodne od dobra. Świetnie pisze o tym Ursula K. Le Guin w opowiadaniu „Ci, którzy odchodzą z Omelas”, a w Magazynie Kontakt podobnym kwestiom poświęciliśmy cały numer zatytułowany „Kryzys wyobraźni”.
Co więcej, nie w tym rzecz, by opowiadać historie zupełnie pozbawione konfliktów. Można wyobrazić sobie „Wielką wodę”, w której ostatnie odcinki, rozgrywające się w podtopionym Wrocławiu, podtrzymywałyby opozycję między politykami a zwykłymi ludźmi. Pokazywałyby tych pierwszych jako kompletnie zaskoczonych, że ci drudzy są w stanie zmobilizować się do wspólnego działania, pomagać sobie nawzajem i ograniczyć negatywne skutki powodzi. Tak ułożona historia mogłaby chyba zachować napięcie na poziomie zbliżonym do obecnego, a byłaby nieco pełniejsza i bliższa temu, jak naprawdę zachowują się ludzie. Być może przy tej okazji udałoby się też zasygnalizować istotny moment w procesie tworzenia nowoczesnej tożsamości Wrocławia – miasta, w którym po drugiej wojnie światowej zamieszkali głównie przyjezdni.
Jak być mogło
„Wielka woda” powiela też schemat sprawczych (czy przynajmniej mających rację) jednostek oraz niemądrych, bezwładnych instytucji, znany z opowieści o superbohaterach i genialnych detektywach. W serialu indywidualistyczny wzorzec ucieleśnia główna bohaterka, hydrolożka, która – tu plus dla twórców – nie jest nieomylna, ogólnie jednak rozumie sytuację lepiej niż cały sztab kryzysowy razem wzięty. (Rozumie ją zresztą mimo tego, że zdobywała wykształcenie na Zachodzie – można się zastanawiać, czy taka konstrukcja postaci nie jest pewną łagodną formą symbolicznego kolonializmu).
Jak można byłoby sobie poradzić z tym problemem narracyjnym? Na przykład pokazując skuteczne działania takich instytucji państwowych, jak straż pożarna. I tu znów mamy dobre podstawy historyczne, co poświadcza niedawna rozmowa z emerytowanym strażakiem Andrzejem J. na stronie SmogLab.
Jakieś 2–3 tygodnie nie byliśmy w domach. Później podzieliliśmy się na pół, bo nie da rady pracować ciągle. […] Jeszcze przez dwa miesiące chodziliśmy na służbę 24/24 […]. Tam, gdzie dopływało się z pomocą, ludzie byli wdzięczni, że jesteśmy, pomagamy i bierzemy czynny udział w ratowaniu miasta. Ludzie jeszcze nam pomagali – to była wzajemna pomoc. […]
Zdarzały się też paranoiczne sytuacje. Będąc jeszcze na urlopie, przyjechałem swoim prywatnym półciężkim autem Avią na wrocławski Wojnów. […] Hydranty były wtedy po prostu pozalewane, więc przywiozłem im ze wsi czystą wodę. Nagle pojawił się pewien polityk i krzyczy: „Zajeżdżaj do mnie, ja będę im racjonował tę wodę!”. A ja na to: „Chłopie, to ja ją przywiozłem, a ty nie jesteś tutaj od rządzenia […]”.
Powtórzę: to nie jest zły serial. Trudno go nazwać wybitnym (jak na przykład stworzony przez HBO „Czarnobyl”), ale dobrym – jak najbardziej już można. Słabości „Wielkiej wody” wiążą się z tym, że powiela ona ograne schematy budowania opowieści oraz związane z nimi stereotypy światopoglądowe. Gdyby udało się jej poza nie wykroczyć, może zostałaby dziełem wyjątkowym.
A może skończyłoby się na wielkiej klapie. Ale taka już cena artystycznego ryzyka.