Jeszcze półtora miesiąca temu nasz świat podążał w przewidywalnym kierunku, po dobrze znanych nam torach. Byliśmy w stanie zaplanować nasze życie na tydzień lub miesiąc naprzód. Dziś nową normą jest stan permanentnej niepewności, która dotyka spraw podstawowych – od kwestii zdrowotnych, przez utrzymanie dochodów, aż po logistykę związaną z zapełnieniem lodówki. Na dalszy plan schodzą sprawy i plany inne od fundamentalnych, zmieniamy nasze rutynowe zachowania, przekształcają się normy, relacje społeczne i tematy rozmów. Pojęcia takie jak „wzrost wykładniczy”, „dystansowanie społeczne” czy „transmisja choroby” weszły już do słownika codziennej polszczyzny.
Wszyscy obserwujemy rosnące krzywe zachorowań, analizujemy liczby testów na milion mieszkańców, notujemy braki respiratorów, wentylatorów i maseczek. Zalewani ciągłym szumem informacyjnym, w którym fake newsy i dezinformacja mieszają się z głosami ekspertów, próbujemy przeorganizować nasze życie, by jakoś przetrwać nadchodzące tygodnie, a może miesiące. Na zmianę z historiami o podstawowych brakach w polskiej ochronie zdrowia docierają do nas relacje z triumfalnych objazdów zapracowanych polityków po zakładach produkcyjnych oraz mediach. Każde z państw dotkniętych epidemią próbuje na swój sposób przeciwdziałać rosnącej kuli śniegowej, która przeradza się w lawinę pochłaniającą najsprawniejsze nawet systemy ochrony zdrowia. Dla karmiących się lękiem i sensacją mediów epidemia jest wymarzonym tematem – w każdej chwili można porównywać liczby zdiagnozowanych, chorych w stanie krytycznym i zgonów, respiratorów, wentylatorów i łóżek intensywnej opieki.
Na bieżąco docierają do nas informacje o kolejnych przypadkach zachorowań, co przypomina narodowe odliczanie do końca systemu ochrony zdrowia. Zdezorientowani, staramy się odnaleźć w nowej rzeczywistości i oglądamy relację na żywo ze spektaklu o końcu dotychczasowego świata. Ten surrealistyczny Truman Show jest jeszcze atrakcyjny, bo nadal świeży, wciąż jeszcze większość z nas nie odczuła bezpośrednio i dotkliwie jego skutków, a poza tym w końcu to my gramy główną rolę w wydarzeniu o znaczeniu globalnym. W tle narastają już jednak dwa kluczowe pytania: Czy istnieje powrót do świata sprzed pandemii? A jeśli nie, to co dalej?
Na pierwsze pytanie odpowiedź brzmi: nie. Na drugie nie tylko nie znamy odpowiedzi, ale też nawet nie wyobrażamy sobie możliwych wersji przyszłości. Żeby to zrobić, najpierw musimy ujrzeć obecny świat we właściwych proporcjach, a następnie poszerzyć pole wyobraźni.
„Tego nie dało się przewidzieć”
Zacznijmy od właściwego zdefiniowania przyczyn epidemii. Wielu mówi, posługując się koncepcją amerykańskiego ekonomisty Nassima Taleba, że pandemia to „czarny łabędź” – coś, czego nie da się przewidzieć, dopóki się nie wydarzy. Tyle że to nieprawda: wśród epidemiologów oraz ekspertów od zdrowia publicznego powszechne było przekonanie, iż wybuch epidemii to kwestia czasu. WHO po opanowaniu wybuchu epidemii SARS wydało w 2004 roku wytyczne, które kończą się konkluzją: „SARS nie będzie ostatnią nową chorobą, której rozprzestrzenianie się będzie łatwiejsze dzięki globalizacji. W ostatnich dwóch dekadach XX wieku nowe choroby pojawiały się w tempie jednej rocznie i ten trend z pewnością zostanie zachowany”. Po epidemii wirusa Ebola w Afryce Zachodniej (2014–2016) zagrożenie światową pandemią przeniknęło do głównego nurtu: Bill Gates co najmniej od 2015 roku ostrzegał, że to największe globalne zagrożenie, na które nie jesteśmy przygotowani. Skoro miliarder-celebryta uznał przygotowania do pandemii za globalny priorytet, to nie była to raczej wiedza tajemna.
Co więcej, specjaliści precyzyjnie wskazywali właśnie chińskie „mokre targowiska” (ang. wetmarkets), takie jak w Wuhan, jako jedno z potencjalnych miejsc wybuchu poważnej epidemii. To istne bomby biologiczne – dzikie zwierzęta są tam skoncentrowane na małej przestrzeni, często w klatkach ułożonych w stosy. W jednym miejscu trzymane są gatunki, które nigdy nie spotkałyby się w środowisku naturalnym, z kompletnie różnymi, właściwymi sobie wirusami oraz bakteriami, przy zupełnym braku odporności na bakterie i wirusy obce. Dodatkowo zwierzęta zabija się tam w fatalnych warunkach sanitarnych i dużej bliskości ludzi. W takich warunkach mutacja jakiegoś wirusa pozwalająca na „przeskok” między gatunkami jest kwestią czasu.
Tak było w 2003 roku w przypadku koronawirusa wywołującego SARS, obecnie doszło do powtórki. SARS-CoV-2 ma pochodzenie odzwierzęce i należy do świata natury, ale to działania człowieka doprowadziły do tego, że mógł on powstać, zmutować i dalej się roznosić. Presja na środowisko – wycinanie lasów, regulowanie rzek, tworzenie dużych zbiorników wodnych, przekształcanie naturalnych stepów na tereny rolnicze, rozrastanie się zabudowy itp. – powoduje, że radykalnie kurczą się habitaty (obszary, na których panują optymalne warunki dla funkcjonowania danego gatunku dzikich zwierząt) i człowiek coraz częściej się z nimi spotyka. Większe „ściśnięcie” ludzi i zwierząt na fizycznej przestrzeni nie tylko wymusza próby adaptacji zwierząt do życia w przekształcanych warunkach i stwarza większą szansę fizycznego spotkania (w naszym regionie dotyczy to na przykład niedźwiedzia lub żubra), ale też nasila skłonność do traktowania dzikich zwierząt jak kolejnego dostępnego zasobu naturalnego, który można wykorzystać w celach komercyjnych – w formie produktów spożywczych, a także produktów kosmetycznych, leczniczych, ozdobnych czy futrzarskich.
Do tego ogniska dokładaliśmy drewna od dekad. W 2019 roku na mokrym targowisku w Wuhan nastąpił spodziewany samozapłon.
(Przegrana) walka o status quo
Dziś koronawirus testuje technokratyczne przygotowanie państw do sprawnych odpowiedzi na kryzysową sytuację oraz zdolność społeczeństw do zrozumienia zagrożenia i wspólnotowych zachowań niezależnych od podziałów politycznych. Zarazem obnaża rozłażące się w szwach systemy zabezpieczenia społecznego. Ale nie tylko – pandemia zdziera puder i pokazuje prawdziwą naturę tego modelu rozwoju kapitalizmu, który przyjęliśmy za oczywisty i bezalternatywny. Frazy w rodzaju „Każdy jest kowalem swojego losu” i „Jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz”, mity o przewadze jednostki nad społeczeństwem oraz prymacie sfery prywatnej nad publiczną wyznaczały ciężar medialno-politycznej debaty ostatnich kilkudziesięciu lat, to one były punktem wyjścia i wyznacznikiem myślenia opartego na doświadczeniu, danych i „zdrowym rozsądku”. Miliardy wykluczonych, olbrzymia presja na środowiskowo naturalne oraz drenaż zasobów znalazły się poza zasięgiem naszego spojrzenia albo – ostatecznie – przeciwdziałanie im wpadło do kategorii działalności dobroczynnej lub aktywistycznej, moralnie słusznej i chwalebnej, ale pozostającej na marginesie debaty publicznej (skoncentrowanej na „sprawach naprawdę ważnych”, takich jak wzrost gospodarczy, innowacje czy rozwój technologiczny).
Tymczasem dotychczasowe paradygmaty błyskawicznie odchodzą do lamusa. Powstające technologie i innowacyjność pomagają co prawda w poszukiwaniu szczepionki na nowego wirusa i lepszych leków, ale skuteczne sposoby na spowolnienie (lub być może trwałe zatrzymanie) epidemii są wciąż takie same jak te, które zostały opisane w Starym Testamencie, gdy walka z trądem odbywała się poprzez izolację chorych od zdrowych i zmniejszenie liczby kontaktów międzyludzkich. Sektor prywatny na wyścigi – i słusznie – domaga się wsparcia rządu, dług publiczny przestaje być priorytetowym problemem, staje się nim natomiast sprawność działania państwa.
Dominacja neoliberalnej narracji w debacie publicznej sprawiła, że katastrofa złapała nas na wykroku. Media relacjonują upadek dotychczasowego świata, pytani zaś o najbliższe tygodnie i miesiące decydenci i eksperci odpowiadają coraz częściej „nie wiem”. Z powodu pandemii dotychczasowe aksjomaty odłożyliśmy na półkę i okazało się, że jesteśmy boleśnie nieprzygotowani do prawidłowego rozpoznania otaczającej nas rzeczywistości oraz kluczowych procesów, które ją kształtują, nie mówiąc już o proponowaniu sposobów uporania się z globalnym kryzysem. Widać wyraźnie miałkość debaty publicznej, w której nie padają żadne przekonywające scenariusze przebudowy naszego świata, a politykom pozostają doraźne (i spóźnione) reakcje na szybko zmieniające się otoczenie.
Piewcy małej apokalipsy
Ten intelektualny uwiąd i brak alternatywnych pomysłów na organizację państwa i społeczeństwa powoduje, że pojawiają się już głosy, które w trakcie pandemii nawołują do „powrotu do normalności” i zachowania – na tyle, na ile to możliwe – status quo w obecnym modelu ekonomiczno-społecznym, niezależnie od konsekwencji. Kluczowym argumentem w tej narracji jest stwierdzenie, że straty gospodarcze wynikające z walki z wirusem spowodują długotrwałą recesję, co może być groźniejsze od samej pandemii. To podejście najlepiej wyraził niezawodny Donald Trump, który na Twitterze ogłosił, że lekarstwo nie może być gorsze od choroby i w związku z tym amerykański lock-down powinien zakończyć się do Świąt Wielkanocnych (amerykański prezydent wycofał się z tych twierdzeń po tygodniu, gdy okazało się, że optymistyczne scenariusze rozwoju epidemii w USA przewidują minimum sto tysięcy zgonów, zaś pesymistyczne – powyżej miliona). Głosy o tym, że być może mniejszym złem jest słabsza recesja i wyższa śmiertelność wśród grup zagrożonych, mogą zyskiwać na sile.
Jak zauważa Edwin Bendyk, zwolennicy takich poglądów formułują swoje postulaty za pomocą technokratycznego języka, który zamazuje prawdziwą naturę proponowanych przez nich wyborów: „Gdy piszemy: «izolować grupę wysokiego ryzyka», to dajemy dyrektywę techniczną, wolną od oceny etycznej. To samo w języku ludzkim oznacza «trzeba pozamykać staruszków» i już tak miło nie brzmi. W Polsce pachnie wycugiem, instytucją pozbywania się nieproduktywnych starców na wsiach. W dobrym czasie mieli szansę na dożycie, w czasie głodu w pierwszej kolejności lądowali w nieogrzewanych loszkach, by szybciej skończyli”.
Problem z wieloma „racjonalnymi” rozwiązaniami polega na tym, że ich autorzy tworzą je „dla kogoś”, a nie dla samych siebie (sztandarowym przykładem jest publiczny system ochrony zdrowia, „reformowany” od lat przez polityków, którzy mogą korzystać z bocznych furtek pozwalających im na dostęp do leczenia poza normalnym trybem). Warto więc piewcom małej apokalipsy zadać pytanie, czy sami uważają, że mają wysokie szanse na zakażenie koronawirusem, i czy grozi im ciężki przebieg COVID-19. W dodatku poza wątpliwymi podstawami etycznymi, problem z tymi propozycjami tkwi w niewłaściwej diagnozie ich konsekwencji. „Koniecznym kosztem” jest wtedy bowiem zarówno wykluczenie – i pogodzenie się ze skróceniem życia – dużej części społeczeństw (nie tylko osób starszych, ale również obciążonych innymi chorobami), jak i świadome pogodzenie się z koniecznością radykalnego obniżenia bezpieczeństwa zdrowotnego dla wszystkich. Wizja świata, w którym „lekarstwo jest gorsze od choroby”, nie rozwiązuje bowiem kluczowego problemu: jak w trakcie pandemii nie dopuścić do zapaści systemów ochrony zdrowia?
Węzeł gordyjski
Pandemia wywołała trzy powiązane i wzajemnie się napędzające kryzysy: kryzys ochrony zdrowia, kryzys gospodarczy oraz kryzys krajowego i globalnego przywództwa. Węzeł gordyjski, który splątał je ze sobą, przedstawia się następująco: niską śmiertelność wśród chorych na COVID-19 uda nam się utrzymać, tylko jeśli będziemy w stanie prawidłowo leczyć tę relatywnie (dla zdecydowanej większości populacji) niegroźną chorobę, do tego zaś konieczne jest utrzymanie sprawnego systemu opieki zdrowotnej.
Fakt, że wirusem może zarazić się nawet siedemdziesiąt procent populacji, powoduje jednak, iż środki konieczne do walki z epidemią są niewystarczające nie tylko do prawidłowego leczenia, ale też do utrzymania obecnego poziomu ochrony zdrowia dla obywateli. Jedynym sposobem na zmniejszenie tego zagrożenia jest przecinanie łańcucha zakażeń. Da się tego dokonać na dwa sposoby. Pierwszym jest skuteczny tracking zarażeń (testy, zbieranie danych, wywiady z zarażonymi) i ordynowanie na tej podstawie odpowiednich środków zapobiegawczych takich jak kwarantanna, izolacja, hospitalizacja, informowanie osób narażonych na kontakt. Drugim są sprawnie egzekwowane wytyczne oraz restrykcje prawne zmniejszające liczbę kontaktów społecznych – czyli lock-downy. Im szybciej i sprawniej przecina się łańcuch zakażeń za pomocą trackingu oraz izolacji, tym mniej drakońskie lock-downy trzeba stosować później. Poza kilkoma doświadczonymi przez epidemię SARS krajami, które wprowadziły odpowiednie środki w odpowiednim czasie (Hongkong, Korea Południowa, Singapur, Japonia), większość państw świata podejmuje zbyt mało radykalne działania na wczesnym etapie epidemii. To uwidoczniło krajowe kryzysy przywództwa – nawet jeśli europejskie rządy (być może poza Niemcami i większością krajów skandynawskich) próbowały wprowadzić zdecydowane działania, to nie znajdowały posłuchu we własnych społeczeństwach.
W większości przypadków na takie działania jest już za późno, wyjście z epidemii może się odbyć jedynie przez radykalne lock-downy, które prowadzą do głębokiego kryzysu gospodarczego. W tej chwili toczy się walka o to, czy jego konsekwencje będziemy odczuwać przez lata, czy też przez dekady. Dlatego dyskusja o konsekwencjach gospodarczych nie jest kompletnie pozbawiona sensu. Skuteczna walka z epidemią wymaga dużych nakładów, o które w trakcie globalnej recesji będzie bardzo trudno – na nielimitowane zwiększanie wydatków i w konsekwencji zwiększanie poziomu zadłużenia może pozwolić sobie tylko kilka najbardziej wiarygodnych finansowo państw na świecie. Dodatkowo narzędzia stymulacji gospodarki stosowane do walki z dotychczasowymi kryzysami nie mają tu zastosowania – kryzys z 2008 roku był kryzysem płynności kapitału, obecnie mamy do czynienia z kryzysem mobilności samych ludzi. Koronawirus klarownie pokazuje, jaka część PKB powstaje w wyniku spotkań: podczas obiadów w restauracjach, treningów na siłowniach, konferencji, współpracy dużych zespołów czy podróży transportem zbiorowym. Narzędzia polityki monetarnej bądź fiskalnej mogą (kosztem zwiększenia zadłużenia państw) służyć zapewnieniu płynności finansowej osób tracących pracę czy bankrutujących przedsiębiorstw, jednak dopóki epidemia nie zostanie opanowana, dopóty duża część gospodarki nie będzie działać, a przedsiębiorstwa będą zmuszane ograniczać lub wręcz zamykać działalność i zwalniać pracowników, co w efekcie pozbawi miliony ludzi środków do życia, zarazem zmniejszając wpływy budżetowe.
Kapitalizm do remontu
Ostatnie trzydzieści lat sprawiło, że obecnie najłatwiej przychodzi nam rozumienie świata w kategoriach ekonomicznych. Poruszanie się w obrębie tej ramy pojęciowej powoduje, że państwa, przedsiębiorstwa i społeczeństwa oceniają procesy i relacje społeczne w kategoriach kosztów, zysków i strat, postrzegają środowisko przyrodnicze jako źródło zasobów naturalnych (które w oczywisty sposób należy wykorzystywać), dobra publiczne zaś widzą jako przedmioty konkurencji rynkowej. Ta logika ukształtowała też system gospodarki światowej, który – poprzez ignorowanie kosztów środowiskowych – nie tylko przyczynił się do wybuchu epidemii w Wuhan i do jej przemiany w pandemię, lecz także spowodował, że konsekwencje gospodarcze zarazy są dużo bardziej dotkliwe. Skoro kluczowym czynnikiem determinującym wybory gospodarcze jest maksymalizacja zysku, to logicznym krokiem stawało się ignorowanie przestrzeni, odległości, braku odporności na lokalne kryzysy, kosztów środowiskowych czy społecznych.
W takich warunkach naturalną i „zdroworozsądkową” decyzją było przenoszenie produkcji do krajów z niskimi płacami. Doprowadziło to do sytuacji, w której Chiny wraz z innymi państwami azjatyckimi stały się „fabryką świata”. Międzynarodowy obieg towarów i kapitału wiąże się z olbrzymią mobilnością ludzi, podróżujących tak w celach turystycznych, jak i biznesowych. Zatkanie na dłużej któregokolwiek z węzłów globalnego obiegu ludzi, dóbr i kapitału powoduje katastrofalne skutki gospodarcze. Jednocześnie walka z pandemią wymaga radykalnego ograniczenia mobilności ludzi, zarówno międzynarodowej (co z dnia na dzień likwiduje działanie branży turystycznej), jak i wewnątrzkrajowej (co wyłącza z obiegu kolejne ogniwa globalnego łańcucha dostaw towarów).
W obecnym kształcie globalnego systemu gospodarczego z pandemii można wyjść tylko przez recesję. Na jednej stronie szali znajduje się bezpieczeństwo zdrowotne znacznej części populacji globu, na drugiej – bezpieczeństwo ekonomiczne i społeczne. Wyjścia awaryjnego nie widać. Sam fakt, że doprowadziliśmy do takiego dylematu i trzeciej opcji wyboru nie ma, świadczy o tym, że popełniliśmy kardynalne błędy w urządzaniu naszego świata.
Skuteczna odpowiedź na koronawirusa wymaga zmiany priorytetów. Wzrost gospodarczy nie może być już celem samym w sobie, a jedynie narzędziem do realizacji innych celów – przede wszystkim społecznych i środowiskowych. Zestaw naprawczy jest znany i podobny do działań na rzecz spowolnienia katastrofy klimatycznej. To między innymi włączenie w proces podejmowania decyzji środowisk eksperckich i naukowych, koordynacja działań na poziomie międzynarodowym, urealnienie i włączenie do rachunków kosztów środowiskowych i społecznych (zgodnie z zasadą „zanieczyszczający/szkodzący płaci”), większa koncentracja na lokalności (skrócenie łańcuchów dostaw, ograniczenie mobilności), przejście od priorytetu wzrostu PKB na rzecz poprawy jakości życia i likwidowanie nierówności poprzez zapewnienie wszystkim grupom społecznych określonych standardów dotyczących dostępu i opieki medycznej, rynku pracy (płatne urlopy, urlopy zdrowotne na żądanie i tym podobne), usług opiekuńczych (opieka nad dziećmi, zapewnienie samodzielności seniorom) czy też warunków mieszkaniowych . Oprócz tego potrzebujemy sprawnego przywództwa na poziomie krajowym i międzynarodowym.
Te zmiany wymagałyby od nas nowych nawyków i przyzwyczajeń, ale przede wszystkim wymagałyby utraty symbolicznego „rządu dusz” i realnej dominacji obecnych grup interesu. Pandemia daje na to większą szansę niż katastrofa klimatyczna, ponieważ w przypadku zarazy trudniej uwierzyć w mit, że pieniądze zamortyzują negatywne konsekwencje. Dopóki epidemia dotyka dowolnego z krajów kluczowych w globalnej sieci powiązań gospodarczych, dopóty kryzys ekonomiczny będzie dotkliwy dla całego świata. W Chinach (według oficjalnych danych) od 18 marca wszystkie pozytywnie zdiagnozowane osoby z koronawirusem przyjechały z zagranicy. Przy sprawnie działających służbach możliwe jest szybkie diagnozowanie oraz izolowanie takich osób (oraz testowanie tych wszystkich, z którymi miały kontakt), jednak przykład Korei Południowej pokazuje, że kwestią czasu jest przejście wirusa przez najgęstsze nawet sito kontroli.
Okna możliwości
Czy jesteśmy zatem skazani na bierne przyglądanie się katastrofie? Co nas czeka? Kiedy epidemia się skończy? Co po niej pozostanie?
Coraz wyraźniej widać, że świat, który znaliśmy, zakończył się nawet nie w ciągu kwartału, tylko w ciągu miesiąca. Jeszcze na początku marca konieczność izolacji społecznej wydawała się działaniem na wyrost, którego będzie można uniknąć, a epidemia koronawirusa jawiła się jako jedna z wielu światowych burz, zwykle omijających Europę i Polskę bokiem. Dziś ochrona zdrowia przestawia się na tryb działania w trakcie klęski żywiołowej, gospodarka funkcjonuje na pół gwizdka, a dominującym postulatem debaty publicznej jest jak największe wsparcie pracowników i przedsiębiorców przez państwo.
To, co miesiąc temu wydawało się niemożliwe, tydzień temu stało się prawdopodobne, a dzisiaj jest nową rzeczywistością. To, co dzisiaj wydaje się niemożliwe, za miesiąc może okazać się rozsądne. Nadejdzie moment, w którym wszyscy będą mieli dość życia w ciągłym stanie wyjątkowym i niepewności; zmęczenie będzie na tyle duże, że od rozliczenia win i winnych oraz zadośćuczynienia ważniejsza stanie się przyszłość. Pandemia i kryzys gospodarczy, jaki wywołuje, przetoczą się przez świat jak walec i dla dużej części mieszkańców globu będą doświadczeniem biograficznym. Poczucie lęku o siebie, o bliskich oraz o przyszłość będzie dotyczyło prawie wszystkich, na całym świecie. To stanie się piętnem na pokolenia, ale także okazją do zmian. Być może to, co dotychczas wydawało się niemożliwe i nierealne, stanie się konieczne.
Funkcjonujemy w stanie wyjątkowym, w wąskim oknie czasowym, w którym dotychczasowe paradygmaty zostają zanegowane, a ramy funkcjonowania państw i społeczeństw stają się plastyczne. W okresie przesilenia stare struktury i reguły odchodzą do lamusa, a nowe dopiero się kształtują. Naomi Klein w „Doktrynie szoku” opisuje, jak apostołowie neoliberalnej doktryny wykorzystywali takie okazje do przebudowywania struktur państw, relacji społecznych i ram debaty publicznej. W takich momentach na nowo definiują się normy, nowe idee zdobywają dominację, a stare tracą na znaczeniu. Warto opisać to okno możliwości, by umieć je wykorzystać, nim się zamknie i nim świat zastygnie w nowych ramach. Tym, co odróżnia koronawirusa od wielu innych plag, jest jego „demokratyczność”: od zakażenia nie da się oddzielić murem z pieniędzy, gdy zaś epidemia pochłania systemy opieki zdrowotnej, to konsekwencje są dotkliwe niezależnie od statusu społecznego. Oczywiście epidemia nie niweluje wszystkich nierówności – nadal pozostają równi i równiejsi – ale ułatwia przekonanie, że wszyscy jedziemy na tym samym wózku, i utrudnia przekierowanie winy i odpowiedzialności na „innych” czy na grupy defaworyzowane.
Danse macabre z wirusem
Główny negocjator Brexitu, książę Karol, Tom Hanks, wicepremierka Hiszpanii, ministrowie i ministry rządów całego świata (między innymi Brazylii, Francji, Hiszpanii, Polski, Wielkiej Brytanii, Indonezji, Iranu), sportowcy i trenerzy – lista znanych polityków, polityczek, urzędników wysokiego szczebla, celebrytów, którzy zarazili się koronawirusem, już jest długa i tylko się wydłuża, podobnie jak lista polityków i polityczek, którzy mieli kontakt z osobą zakażoną (Donald Trump, Jair Bolsonaro) i przebywają z tego powodu na kwarantannie (Angela Merkel, Justin Trudeau). Notabene, brytyjski rząd początkowo prowadził politykę „odporności populacyjnej”, według której kosztem izolacji grup szczególnie narażonych mniejsze straty miała ponieść gospodarka. Warto zauważyć, że brytyjscy politycy zaczęli realizację tej strategii od siebie – koronawirusa zdiagnozowano wpierw u brytyjskiego ministra zdrowia, Matthew Hancocka, a następnie u premiera Borisa Johnsona (jego objawy nasiliły się ostatnio na tyle, że przeniesiono go do szpitala). Główny doradca premiera, Dominic Cummings, ma zaś objawy zakażenia i przebywa w kwarantannie. Tak duża liczba znanych zakażonych to nie tylko „nadreprezentacja medialna”, która wynika z relacjonowania przez środki masowego przekazu chorób sławnych osób.
Dynamika epidemii powoduje, że w różnych fazach jej rozwoju prawdopodobieństwo zakażenia się wśród różnych grup jest różne. W początkowej fazie w każdym kraju, do którego zawędruje epidemia, największą szansę zarażenia się mają elity. Zakażenie koronawirusem zachodzi przez kontakt międzyludzki, w związku z czym epidemia rozprzestrzenia się po sieciach społecznych. Im więcej kontaktów z innymi, tym łatwiej się zarazić (i dalej przekazywać chorobę). Nie trzeba samemu odbywać wielu spotkań, wystarczy mieć w swoim otoczeniu osobę, która to robi. Taka gęstość kontaktów jest największa wśród globalnych elit, to decydenci (politycy, ale także CEO wielkich korporacji) oraz celebryci – muzycy czy aktorki – pracują lub mają kontakt z pracującymi w różnych zakątkach świata. To oni mają największe szanse na zarażenie się, i to oni transmitują wirusa dalej.
Równocześnie w początkowej fazie najbardziej dotknięte są grupy defaworyzowane: najubożsi, osoby z niepewnym zatrudnieniem, chorzy. To w te grupy w pierwszej kolejności uderzają gospodarcze i społeczne skutki epidemii, jak utrata pracy i niemożność pójścia do lekarza (nawet w innej sprawie niż podejrzenie zarażenia się wirusem). Również w razie samego zakażenia ludzie ci są w najtrudniejszej sytuacji.
Natomiast w miarę rozwoju epidemii różnice w prawdopodobieństwie zakażenia i odczuwanych konsekwencjach epidemii będą się zmniejszać. Zarażenia rozprzestrzenią się w głąb społeczeństwa i w różne regiony krajów, a w sytuacji przeciążenia systemów ochrony zdrowia status społeczny przestanie tak bardzo pomagać w przypadku chorowania na COVID-19.
Im dłużej trwa epidemia, tym bardziej szanse na zarażenie się wyrównują. Nieleczeni pracownicy zarażają pracodawców, sprzedawcy – klientów, prekarna obsługa planów filmowych – aktorów i celebrytów, kelnerzy – gości w restauracjach, pubach i klubach. Nie działają w tej sytuacji standardowe wytrychy do usprawiedliwiania nierówności: że „to ich wybór”, że „każdy jest kowalem swojego losu” i „jeśli jest komuś źle, to pewnie dlatego, że sobie na to zasłużył” albo „źle zaplanował swoje życie”. Pandemia stworzyła warunki, w których uprzywilejowane elity nie mogą całkowicie odizolować się od biedniejszej części świata. Dopóki nie ma szczepionki, dopóty zagrożone są wszystkie grupy – i nie da się tego zignorować. Wszyscy zależymy od innych (i od siebie nawzajem). Wszyscy jesteśmy śmiertelni i podatni na choroby i zranienia. Nawet jeśli nie jesteśmy bezpośrednio zagrożeni koronawirusem, to mamy w rodzinach, w kręgu przyjaciół czy znajomych osoby, które są bezpośrednio zagrożone. Ta pandemia może zmienić wszystko, bo dotyka wszystkich; bogactwo może odsunąć w czasie konsekwencje finansowe, ale nie niweluje konsekwencji zdrowotnych. W perspektywie krótkoterminowej zamożnym warstwom społecznym łatwiej zmniejszyć ryzyko zakażania, choćby wykonując pracę zdalną czy żyjąc z oszczędności (wielką różnicą jest tutaj też sytuacja mieszkaniowa), ale długoterminowo da się ani funkcjonować w stanie permanentnej kwarantanny, ani „wykupić” od ryzyka zakażenia.
Ponadto ignorowanie epidemii to prosta droga do pogromu wśród elit intelektualnych i kulturalnych – w większości sektorów gospodarek opartych na wiedzy kompetencje rosną wraz z wiekiem. Konsekwencje epidemii byłyby tragiczne dla świata akademickiego czy dla osób pracujących w sektorze kultury. Ale wystarczy też spojrzeć na migawki z parlamentów europejskich czy amerykańskiego – w wielu dominują panowie po siedemdziesiątce.
Utopia potrzebna od zaraz
Obecny kryzys wyraźnie pokazuje, że żyjemy w systemie, który zagraża naszemu bezpieczeństwu. Widać to w przypadku katastrofy klimatycznej – naukowcy, ekspertki i aktywiści od dawna opisują tragiczne skutki ekspansywnego wzrostu gospodarczego i nic nie wskazuje na to, by ich argumenty były błędne. Głównym problemem związanym z klimatem jest czas: pełnię negatywnych konsekwencji odczujemy dopiero za kilka dekad, co wykracza poza horyzont myślenia większości rządzących elit (choćby dlatego, że część z nich tych czasów nie dożyje, albo będzie wtedy już w bardzo sędziwym wieku).
Pandemię wiele łączy z katastrofą klimatyczną. W obu przypadkach obserwujemy gigantyczną różnicę w kosztach pomiędzy prewencją a próbą walki z katastrofą. W obu przypadkach widzimy, że mamy narzędzia intelektualne, merytoryczne i techniczne do sprawnej ochrony przed katastrofą, ale nie traktujemy serio świata nauki, który nam to menu scenariuszy i ich konsekwencji przedstawia. W obu przypadkach mamy decydentów skorych do podejmowania (spóźnionych) działań, dopiero gdy znajdą się pod gigantyczną presją. W obu przypadkach elity polityczne zamiast prawidłowej, opartej na wiedzy diagnozy rzeczywistości wolą w najlepszym razie tworzyć scenariusze bazujące na najkorzystniejszych zbiegach okoliczności, a w najgorszym – malować trawę na zielono i udawać, że nic się nie dzieje, by następnie z pomocą propagandy wskazywać domniemanych winnych i w ten sposób dyskontować politycznie społeczny gniew.
Co więc nas czeka? Świat pełen konfliktów, w którym szaleje koronowirusowa grypa z relatywnie wysoką (ze względu na permanentny kryzys opieki zdrowotnej) śmiertelnością. „Grypa” przeciążająca systemy ochrony zdrowia krajów wysoko rozwiniętych, a niemalże je likwidująca w krajach gorzej rozwiniętych. To świat podzielony na strefy: „«zieloną» (w której wyeliminowano SARS-COV-2, np. Chiny), «czerwoną» (gdzie wirus jest powszechnie obecny, np. Wenezuela) oraz «żółtą» (w której epidemia trwa i utrzymuje się na pewnym poziomie)”. Przemieszczanie się do krajów strefy „zielonej” wymagałoby certyfikatu bezpieczeństwa, na przykład wykonania płatnego testu na koronawirusa przed przekroczeniem granicy. To środowisko skrajnie nieprzyjazne dla osób z obciążeniami, z dominującą regułą: „słabsi niech umierają”. To są realia Globalnego Południa (za stworzenie których częściowo odpowiadamy, choć nie chcemy tego przyznać). Teraz sami je sobie zgotujemy, jeżeli nie przedefiniujemy naszych wartości, głów i polityk.
Ale właśnie teraz otwiera się okno możliwości. Przy całym ogromie ludzkich dramatów i żyć, które będą kosztem pandemii, można ją potraktować jako szansę na zmianę tego, co jest w naszych głowach, na zmianę perspektywy dotyczącej tego, co jest możliwe, potrzebne i naprawdę ważne, w konsekwencji zaś – na globalny zwrot polityczny.
Jest to bardzo trudne, ponieważ wymaga szukania sojuszników tam, gdzie dotychczas widziało się rywali czy wręcz wrogów. Za obecny kształt kapitalizmu odpowiadają elity i środowiska, które promowały i wprowadzały w życie neoliberalne doktryny. Ale rozpoczęcie retorycznej wojny o symbole i historyczną słuszność może tylko zaostrzyć konflikt i doprowadzić do tego, że obrona własnych biografii, dorobku i pozycji stanie się priorytetem, a wspólne działanie na rzecz zmiany systemu będzie niemożliwe.
Pandemia otworzyła okno możliwości na nowe porozumienia i nowe sojusze. To, czy skorzystamy z szans, które nam stwarza, zależy tylko od nas. Warto zdać sobie sprawę z tego, że zarówno w przypadku pandemii, jak i katastrofy klimatycznej wszyscy jedziemy na tym samym wózku; na zgliszczach państwa dobrobytu nie będzie się liczyć to, kto „miał rację”. Budowanie sojuszy i współpraca z różnymi środowiskami są teraz kluczowe. Można wspólnie podejmować słuszne działania, nawet jeżeli nie w imię wartości humanistycznych, to chociaż w imię egoizmu i własnego interesu. Najważniejsza różnica między katastrofą klimatyczną a pandemią COVID-19 jest bowiem taka, że ta druga dotyka wszystkich i robi to dziś. Być może dlatego właśnie teraz utopia jest realna.