fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

O nierozpoznaniu idei Chrystusa

Wierzę Autorowi, gdy twierdzi, że wyzwolił się z chrześcijaństwa, lecz w jego książce tego wyzwolenia nie dostrzegam. Tylko na poziomie deklaracji pozostaje ona poza chrystianizmem, w gruncie rzeczy jednak nieświadomie wciąż wzdycha ona do Mesjasza.
O nierozpoznaniu idei Chrystusa
ilustr.: Olga Micińska

Z poczuciem rozdarcia przystępuję do rozważań nad książką Piotra Augustyniaka zatytułowaną „Jezus Niechrystus”. Z jednej strony kibicuję jej głównej tendencji: wyrwaniu Jezusa z kleszczy doktryny, napiętnowaniu instytucji kościelnych za zawłaszczenie – jak powiada Augustyniak – „impulsu Jezusa” i wypominaniu im, że przekuwają ten życiodajny impuls w polityczną siłę, która służy kaście duchowieństwa i konserwatywnemu nihilizmowi. Sądząc po entuzjastycznych reakcjach na „Jezusa Niechrystusa”, książka jest zaczynem, który będzie w czytelnikach pracował i – jeśli wolno w takim kontekście posłużyć się biblijną metaforą – przynosił owoce. Z drugiej strony, chciałbym wejść w spór z Augustyniakiem, bo czuję, że ta książka jest mi obca – mimo że prywatnie łączy mnie z Autorem nie tylko dobra znajomość, ale także wspólnota losu.

Nie chcę zupełnie dezawuować „Jezusa Niechrystusa” ze względu na szacunek do osób, którym książka przyniosła duchowe uzdrowienie. Jej głównym celem jest wywarcie wpływu na czytelnika: wyrwanie go z pułapki instytucji chrześcijańskich ku wolności, którą może przynieść Jezus. Wobec tego wszystkiego, co kształtuje obraz dzisiejszego Kościoła w Polsce – wobec narastającego zniesmaczenia skandalami związanymi z życiem seksualnym kleru oraz wobec jego odklejenia od rzeczywistości, które przejawia się w coraz większej mobilizacji w walce z wymyślonymi w dużej mierze wrogami w rodzaju „ideologii gender” i „neomarksizmu kulturowego” (czyli tym wszystkim, co nie jest konserwatywnym katolicyzmem) – zamysł książki jest zrozumiały. Coraz więcej ludzi odchodzi z Kościoła, a „Jezus Niechrystus” wychodzi im naprzeciw. Książka jest więc narzędziem w walce o „rząd dusz”, a ponieważ wojna jest bezwzględna i brutalna, nie powinno się chyba czynić Autorowi wyrzutów, że brak jej subtelności. W każdym razie chciałbym uniknąć wrażenia, że krytykując książkę, opowiadam się po stronie skompromitowanej hierarchii kościelnej.

 

***

„Jezus Niechrystus” zawiera obszerne fragmenty biograficzne i osobiste wyznania. Trzeba zachować szczególną ostrożność przy ich komentowaniu i okazać szacunek indywidualnemu doświadczeniu Autora. Nie chciałbym jego świadectwa w żaden sposób deprecjonować. W całej konstrukcji książki pełni ono jednak bardzo ważną rolę, która nie należy już do samego doświadczenia, jest za to zabiegiem retorycznym, który służy osiągnięciu określonych efektów.

Augustyniak posługuje się w swojej wypowiedzi dwoma gatunkami: egzegezą oraz świadectwem, czy wręcz wyznaniem. To drugie pełni tu rolę niezwykle ważną, ponieważ uprawnia Autora do wygłaszania jego własnej interpretacji tekstu biblijnego. Osią, wokół której układają się wątki biograficzne, jest doznanie wolności, oswobodzenia się z opresji doktrynalnej wykładni Jezusa, które następuje po długim procesie zdrowienia. Taka konstrukcja retoryczna stawia Autora w pozycji tego, kto przejrzał, doznał epifanii i wie, jak sprawy się mają. Podkreślanie długości trwania błądzenia jeszcze wzmaga ten efekt. W tekstach należących do tradycji judaistyczno-chrześcijańskiej zwykło się nazywać takie usytuowanie autora mianem proroka. Augustyniak parę razy podprowadza czytelnika pod tę myśl – i sądzę, że się nie obrazi, jeśli ja ją wypowiem bez ogródek: Autor tej książki jest człowiekiem, który uzyskał dostęp do tej samej rzeczywistości, z którą skomunikował się Jezus. Chcę być delikatny, nie osądzam samego doświadczenia, lecz wskazuję na jego retoryczny efekt: wykładnia słów Jezusa dlatego właśnie jest prawdziwa, że wypływa z Jezusowego doświadczenia Augustyniaka.

Ten wgląd w naturę rzeczy stoi oczywiście w sprzeczności z tym, jak opisuje go i przekazuje tradycja, wobec czego drugą stroną osobistego wyznania jest jej unieważnienie: chrześcijańska tradycja nie rozpoznała prawdziwego impulsu Jezusa, zapomniała o nim albo go świadomie wyrugowała. Odrzucenie tradycji pozwala Autorowi impuls ten rekonstruować w oparciu o swój własny ogląd. Augustyniak chce ocalić Jezusa od tego, co zrobiła z Nim tradycja.

Mamy więc autorytatywną wykładnię Pisma – wynikającą z osobistego doświadczenia Autora i zrywającą z tradycją. Ale trzeba o niej powiedzieć coś jeszcze. Po pierwsze, dosyć swobodnie dokonuje ona wyboru komentowanych tekstów. Autor ogranicza się do Ewangelii Marka i do tak zwanego źródła Q, czyli do zrekonstruowanego przez biblistów dokumentu, do którego prawdopodobnie odwoływali się autorzy Ewangelii Łukasza i Mateusza. Źródło Q urasta tu do rangi podstawowego tekstu. Dlaczego? Otóż miałoby ono oddawać prawdziwe słowa Jezusa, czyli te, które wypowiedziała historyczna postać („Źródła Q […] nie można oczywiście traktować jako zbioru dosłownie cytowanych słów Jezusa. Ale niewątpliwie jest to źródło, które najbardziej do tych słów pozwala się zbliżyć. […] Nigdy więc nie dowiemy się z całą pewnością, czego nauczał i co myślał. Bez wątpienia jednak właśnie rekonstrukcja źródła Q jest najlepszym tego przybliżeniem, jakim dysponujemy”, s. 30). Z drugiej strony jednak historyczny Jezus wcale nie jest tu stawką, nie chodzi o rekonstrukcję jego sylwetki. W innym miejscu Autor pisze: „Nie bójmy się używać słowa «mit» w stosunku do Jezusa. Tylko za sprawą mitu jest w stanie wybrzmieć osobliwość jego postaci” (s. 133). Jak jednak ma wybrzmieć mit, skoro zapisy tego mitu Augustyniak kwestionuje w imię jedynego brzmienia źródła Q? Mit żyje przecież tylko wtedy, gdy mieni się od swoich wersji. Obawiam się, że w książce tej chodzi o coś zgoła innego – o takie przedstawienie postaci Jezusa, by stał się on potwierdzeniem filozoficznego światopoglądu Augustyniaka. „Dotrzeć do doświadczenia, jakie miał Jezus, i odtworzyć je w sobie – oto zadanie, które przed sobą stawiam” – pisze Autor (s. 33). Lecz co jest tu pierwsze – doświadczenie postaci Jezusa czy przeżycie Autora, któremu próbuje on nadać niepospolitą rangę przy pomocy odpowiednio dobranych słów Ewangelii?

***

Po drugie, egzegeza Augustyniaka jest prowadzona w bardzo zacnym, starym stylu. Stylu – jak na ironię – tradycyjnym i „katolickim”. Autor posługuje się sprawdzoną alegorezą – metodą, która swymi korzeniami sięga średniego platonizmu z II wieku przed Chrystusem, która następnie uprawiana była przez niektórych rabinów (Filon z Aleksandrii), a potem przejęta została przez Ojców Kościoła i była stosowana aż do czasów Reformacji. Sięgali po nią także Orygenes i Eckhart, na których Augustyniak często się powołuje. Stała się ona kością niezgody dopiero za sprawą Lutra, który chciał reformować Kościół między innymi pod hasłem sola scriptura – „tylko Pismo”. W „Komentarzu do Księgi Rodzaju” Luter pisze: „Orygenes wyobraża sobie, że raj to niebo, drzewa to aniołowie, rzeki to mądrość. Ta frywolność przystałaby może fantazji poety: niegodna jest teologa”.

Na czym polega alegoreza? Zasadza się ona na założeniu, że literalne znaczenie tekstu nie jest tym, o które natchnionemu Autorowi chodziło i że należy je potraktować jako alegorię odsyłającą do ukrytego znaczenia. Tą metodą posługuje się Paweł z Tarsu, a najsłynniejszym miejscem jest chyba List do Galatów: „Przecież napisane jest, że Abraham miał dwóch synów, jednego z niewolnicy, a drugiego z wolnej. Lecz ten z niewolnicy urodził się tylko według ciała, ten zaś z wolnej – na skutek obietnicy. Wydarzenia te mają jeszcze sens alegoryczny: niewiasty te wyobrażają dwa przymierza; jedno, zawarte pod górą Synaj, rodzi ku niewoli, a wyobraża je Hagar: Synaj jest to góra w Arabii, a odpowiednikiem jej jest obecne Jeruzalem” (Ga 4,22-25). Hagar to nie tylko Hagar w dosłownym znaczeniu, ale także alegoria Starego Testamentu. Ogólna struktura alegorezy wygląda zatem następująco: napisane jest tak a tak, ale trzeba przez to rozumieć to i to. To jest też podstawowa struktura komentarza w wydaniu Augustyniaka: „«Niebo otwarte» to Boskość Życia przyjmująca każdego człowieka bezwarunkowo, czyli nadchodzące Królestwo. «Duch spływający» to nawiedzenie przez tę Boskość, dające mandat, aby o jej królowaniu świadczyć” (s. 93). Nie ma nic złego w tym, że Autor odwołuje się do szacownej tradycji, choć obszerne partie książki stają się nużące przez swój kaznodziejski ton. Tyle tylko, że tradycyjnie alegorezy nie może dokonywać ktokolwiek – jej autor musi mieć do tego jakiś tytuł. Ten mandat gwarantuje, że znaczenie literalne nie zostanie zastąpione niedopuszczalnym znaczeniem metaforycznym. Orygenes dzieli ludzi na tych, którzy żyją według ciała i tych, którzy żyją według ducha – tylko ci drudzy mogą czytać Pismo Święte alegorycznie, bo czystość ich duszy gwarantuje poprawne odczytanie. Czystość ducha zostaje z czasem zinstytucjonalizowana. Kiedy Luter żąda: sola scriptura, nie tylko odrzuca alegoryczny sens Pisma, ale także występuje przeciwko monopolowi nauczycielskiego urzędu Kościoła do określania, co Bóg chce powiedzieć przez swoje słowo. Z tego też powodu to odniesienie do osobistych doświadczeń Augustyniaka nie jest w żadnym razie nieładną wycieczką osobistą, argumentem ad personam, lecz wskazaniem na ważny moment konstrukcyjny całego jego przedsięwzięcia: sposób, w jaki Autor komunikuje swoje przesłanie, domaga się, by on sam się uwierzytelnił.

***

Przyjrzyjmy się jednak tej rzeczywistości, do której Autor odnosi się poprzez alegorezę. Mamy tu do czynienia z ciągle powtarzającym się motywem: Jezus skomunikował się z Życiem, to uczyniło go prawdziwym człowiekiem, a my tak jak i On powinniśmy zatracić się w Życiu. To jest najbardziej obcy dla mnie element całej książki (co nie znaczy, że skądinąd nieznany). Augustyniak powołuje się tu na kilka wątków tradycji, ale – co znamienne – wszystkie one są późne, w najlepszym razie XIX-wieczne. Mamy więc Karla Kerenyiego, wybitnego filologa klasycznego i historyka religii greckiej, raz chyba pojawia się jego mistrz, Walter Otto, mamy wreszcie Nietzschego, do którego tamci dwaj się odwoływali. Warto może zdać sobie sprawę z tego, że ich wizja archaicznej Grecji, choć porywająca także dla mnie, wcale nie jest jednomyślnie przyjmowana przez badaczy – przeciwnie, dzisiaj wydaje się ona raczej kontrowersyjna. Mało tego, odkrycie życia, zoe, jako tego specyficznie greckiego doświadczenia wcale nie jest przekazywaną od zawsze tradycją, lecz wtórnym rozpoznaniem w Grecji tego, co XIX wiek odkrywa sam dla siebie – filozofii życia. Bez Schopenhauera i Nietzschego zapewne nikt by nie zwrócił uwagi na grecką ideę wiecznie odradzającej się zoe. Każda epoka odkrywa w przeszłości to, co aktualnie jest dla niej żywotnym zainteresowaniem – nie ma w tym nic osobliwego, na tym bowiem polega nasza hermeneutyczna kondycja. Dziwi mnie jednak dogmatyzm Augustyniakowego wyznania wiary w Życie.

Filozofia w swoich dziejach wyprodukowała niewiarygodną liczbę rozmaitych stanowisk. Nie sposób jednoznacznie rozstrzygnąć, które z nich odpowiadają rzeczywistości, a które nie. Do pewnego czasu było czymś naturalnym, że filozof opowiadał się za jedną ze szkół i bronił jej stanowiska wobec innych szkół. Od pewnego jednak momentu – przynajmniej od Hegla – filozofię można uprawiać inaczej. Oczywiście dużo jest także dzisiaj takiej tradycyjnie rozumianej filozofii, polegającej na konstruowaniu argumentów na rzecz jakiegoś światopoglądu. Wymyślanie powodów, dla których lepiej być idealistą niż realistą (lub odwrotnie), jest jednak w moim odczuciu miałkie, bo porusza się po już z góry zaprojektowanej scenie. To, jak została ona zaprojektowana, i czy sama ta przestrzeń filozoficznych sporów przypadkiem się nie rozwija – oto pytania, które stawia sobie Hegel, pisząc „Fenomenologię ducha”, a które potem podejmowane są na rozmaite sposoby przez innych autorów. W każdym razie w refleksję filozoficzną wciągnięte są całe jej dzieje i wszystkie projekty, jakie się w nich pojawiły. Partykularność poszczególnych rozwiązań domaga się holistycznej wizji, w ramach której znajdą właściwe miejsce – dopiero ta pozycja w całościowym ujęciu filozoficznego pola sporu nadaje sens konkretnemu stanowisku filozoficznemu. Po tej zmianie w sposobie uprawiania filozofii filozofowie – a w każdym razie pewna ich część, z którą sympatyzuję – nie kłócą się o to, czy jakiś argument na rzecz realizmu jest prawdziwy, czy nie (bo nie dysponujemy „boską” perspektywą, by móc taką kwestię rozstrzygnąć), lecz spierają się o ów całościowy projekt, w którym swoje miejsce powinien znaleźć każdy pogląd – ale odpowiednio zinterpretowany.

Dlatego żarliwość Piotra Augustyniaka, z jaką przemawia on na rzecz Życia, mnie nie rozpala. Osobiście nie mam nic do witalizmu, poza tym tylko, że jest to jedno z wielu możliwych stanowisk filozoficznych. Czy dysponujemy dziś racjami jednoznacznie i bez wątpliwości rozstrzygającymi na jego rzecz? Oczywiście nie. Ale wiemy coś znacznie ważniejszego: wiemy, jakie są jego najdalej wysunięte konsekwencje. Zawiera je książka Georgesa Bataille’a zatytułowana „Doświadczenie wewnętrzne”, która radykalizuje doświadczenie mistyczne w kierunku ciągłej transgresji swojej skończoności w imię żywiołu życia. Szkoda, że nie znalazła się ona na półce Augustyniaka, gdy przygotowywał swoją pracę – Bataille’owska mistyka à rebours nie pozwala doświadczającemu zatrzymać się w jakimś miejscu i oznajmić światu, że to jest właśnie to, o co w tym wszystkim chodziło, słuchajcie mnie teraz, co i jak. W transgresyjnej drodze ku Życiu nie można się zatrzymać aż do całkowitej zatraty. Prorok Życia – to kuriozalna figura! To ktoś, kto w połowie drogi do zatraty postanowił się zatrzymać i wezwać innych, by poszli za nim. Wydaje mi się, że uczciwsza w tej opowieści o Życiu jest postawa mitycznego Sylena, którego na polowaniu złapał Midas i który przymuszony przez króla powiedział: „Lepiej człowiekowi się nie narodzić, a skoro się narodził, to jak najszybciej umrzeć”. Człowiek nie może pozostać sobą i chodzić w orszaku Dionizosa.

***

Gest odrzucenia tradycji w imię bezpośredniego dostępu do Życia pociąga za sobą jeszcze inny problem, który według mnie kładzie się długim cieniem na tę książkę. Najbardziej radykalnym jej hasłem jest sam tytuł: „Jezus Niechrystus”. Autor chyba nie przemyślał go konsekwentnie.

„Chrystus” – przepraszam za elementarz – to grecki przekład hebrajskiego „mesjasza”. Chrześcijaństwo – niezależnie od tego, jak bardzo jesteśmy tego dziś świadomi – opiera się na uznaniu w historycznym Jezusie Mesjasza. Gdyby nie wiara pierwszych wyznawców w to, że Jezus jest Chrystusem, nie byłoby żadnego „impulsu Jezusa”, bo Jezus byłby co najwyżej Johnem Lennonem Palestyny, zapomnianym już przez trzecie następujące po Nim pokolenie. Mówię tu o ideach, a nie o tym, w co sam wierzę lub nie. Idea Jezusa jako człowieka wędruje przez dzieje na grzbiecie idei Chrystusa. A idea mesjasza – katolicyzm i w ogóle chrześcijaństwo o tym zapominają, bo zapominają o swoich judaistycznych korzeniach – ma określoną treść. Można ją zrekonstruować, przyglądając się realizacjom tej idei przez różnych samozwańczych mesjaszy. Jezus z Nazaretu jest jedną z realizacji idei mesjańskiej. Oczywiście w szczegółach te realizacje różnią się między sobą, czasem nawet diametralnie, ale jądrem struktury mesjańskiej jest wypełnienie obietnicy. Formuła „Jezus jest Chrystusem” niesie oczywiście nowinę o zmartwychwstaniu Jezusa (którą Augustyniak wprost odrzuca), ale przede wszystkim głosi, że w osobie Jezusa, w jego śmierci i zmartwychwstaniu, wypełniła się obietnica. Że wreszcie nastał kres! Paweł z Tarsu – mimo że Nietzsche go nie lubił, a Augustyniak chyba tę niechęć podziela – dlatego jest pierwszym chrześcijaninem, że zrozumiał mesjańskość tego Jezusa, którego nie znał jako historycznej postaci.

Odkąd chrześcijaństwo stało się religią państwową, na różne sposoby wpływało na dzieje. Można jednak wskazać dwie zasadnicze tendencje. Z jednej strony, rozsiadało się w świecie jako instytucja: najpierw będąc zarzewiem zmiany starych porządków, chrystianizując pogański ład, a następnie broniąc uzyskanych już wpływów i zabezpieczając swoją władzę (konserwatyzm chrześcijański w roli Mesjasza obsadza ziemską, widzialną instytucję, a Jezus staje się mało znaczącym dodatkiem). Z drugiej strony, ilekroć w Europie ludzie mieli dość niesprawiedliwości i cierpienia, ilekroć przepełniała ich nadzieja, że właśnie tu i teraz mogą zmienić swoje życie na lepsze, to właśnie wtedy działał „impuls Chrystusa”, to znaczy realizowało się przekonanie, że oto zaczynają się czasy ostateczne, obietnice się ziszczają, a stare prawa tracą swą moralną legitymizację. Te zmiany – czasem rewolucyjne, a czasem nie – do pewnego momentu były zmianami w łonie chrześcijaństwa instytucjonalnego, ale później przekraczały jego granice i stawały się zmianami sekularnymi. Także tu Jezus znikał jako nieistotny dodatek do mesjanizmu, coraz bardziej bezosobowego.

Ten historyczny proces znikania Jezusa jest godny zauważenia i przemyślenia. Kiedy protestanci w XIX wieku, a katolicy sto lat później, zaczną zastanawiać się nad historycznością tej postaci, to nie zostanie im już nic poza konstatacją, że ktoś taki albo podobny musiał jednak istnieć, ale wszystko, co o nim wiemy, wymyślili jego uczniowie. Człowiek Jezus stał się ideą, myślą, symbolem, pojęciem, ale też mitem, bajką, podaniem, moralitetem, a „sam w sobie” zniknął. Nie oceniam tego procesu – czy tak być powinno, czy nie. Chodzi jednak o to, że idea Chrystusa jest wehikułem, dzięki któremu Jezus dotrwał do naszych czasów. Znamy już tylko Jezusa Chrystusa.

Nie chodzi mi tylko o to, że Augustyniak nie dostrzega i nie docenia tego prawidła w świecie idei – że idea Jezusa żyje dzięki idei Chrystusa – i że gdyby konsekwentnie przyjąć ideę Jezusa Niechrystusa, to oznaczałaby ona ostateczne unieważnienie idei Jezusa. Mój główny zarzut polega na tym, że większość tego, co chciałby on dojrzeć w Jezusie, zawiera się tak naprawdę w idei mesjasza (na przykład wykraczanie przeciw prawu i instytucjom, czas kairotyczny przeciwstawiony chronologii, anarchizm i amoralizm). Autor tej książki nie rozpoznał w gruncie rzeczy swojego wroga – przy okazji walki z instytucją, która sprzeniewierzyła się Chrystusowi i zagubiła mesjańskość swego założyciela, Augustyniak wali na oślep w tradycję (dzięki której wszyscy myślimy) i w ideę Chrystusa (którą wszelako nieświadomie wskrzesza). Kibicuję tej walce i cieszę się, że jego książka znajduje oddźwięk, ale prawdę mówiąc, poza doraźnym pocieszeniem nie załatwia ona w Polsce żadnych ważnych spraw. Wierzę Autorowi, gdy twierdzi, że wyzwolił się z chrześcijaństwa, lecz w jego książce tego wyzwolenia nie dostrzegam. Tylko na poziomie deklaracji pozostaje ona poza chrystianizmem, w gruncie rzeczy jednak nieświadomie wciąż wzdycha ona do Mesjasza.

***

W Polsce – wiem jak paradoksalnie to zabrzmi wobec tylu rodzimych odmian mesjanizmu – wciąż nie ma jeszcze odpowiedniego klimatu, by porozmawiać o idei Chrystusa: o tym wszystkim, co ona w sobie zawiera i co wynika z różnych jej urzeczywistnień. Dopiero po rozpoznaniu jej zawartości moglibyśmy podyskutować o jej odrzuceniu lub podtrzymaniu w jakiejś formie. Dopiero wtedy możliwe stałoby się ewentualne wyzwolenie – gdyby rzeczywiście ktoś tego zechciał.

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×