Film duńskiego reżysera, Tobiasa Lindholma, pt. „Porwanie” zdobył sporo nominacji do nagród Duńskiej Akademii Filmowej. Mimo to podejrzewam, że obraz ten nie wzbudzi większego zainteresowania widzów.
Jedną z wielkich i, niestety, nielicznych zalet jest temat – dobry, ciekawy i praktycznie nieobecny w kinie, tym bardziej więc wart poruszenia. Jest to historia załogi duńskiego statku porwanego przez somalijskich piratów, którzy rzecz jasna żądają wielkiego okupu (rozmowy zaczynają od 15 milionów dolarów). Z drugiej strony mamy prezesa firmy, do której należy łajba, osobiście negocjującego warunki zwolnienia zakładników.
To, co jest moim głównym zarzutem wobec „Porwania”, to mimo interesującego tematu bijąca z ekranu nuda – film trwa półtorej godziny, a na zegarek zdarzyło mi się patrzeć z dziesięć razy. Wynika to z tego, że obraz nie ma w sobie żadnego napięcia, widz nie ma więc poczucia realnego zagrożenia. W zasadzie wszyscy bohaterowie są papierowi, jednowymiarowi, nic o nich nie wiemy. O ile jeszcze w przypadku porywaczy dałoby się to wybaczyć, o tyle jeśli jedyną rzeczą, którą można powiedzieć o głównej postaci wśród zakładników, kucharzu Mikkelu, jest to, że chce wrócić do domu, gdzie czeka na niego żona z córką, to mamy do czynienia ze sporym problemem. W tego typu filmach konieczna jest identyfikacja odbiorcy z bohaterami, którym powinno się współczuć i trzymać kciuki, by nic im się nie stało. Tymczasem film Lindholma tego nie dostarcza, nie ma w zasadzie możliwości, by zaangażować się emocjonalnie w to, co widzimy na ekranie.
I niestety nie zmienia tego całkiem niezła gra Johana Philipa Asbaeka (Mikkel) oraz Sorena Mallinga (Peter, prezes firmy), których wysiłki spełzają na niczym. Tak samo jest zresztą z dwiema scenami, które są ewidentną próbą wstrząśnięcia widzem, przy czym jedna wynika z tak głupiego (choć w jakiś sposób zrozumiałego) czynu Mikkela, że przez chwilę miałem wrażenie, iż była to ostatnia, desperacka próba, by wywołać w odbiorcy jakąś reakcję.
Od biedy dałoby się tu doszukać pewnej opowieści o starej jak świat opozycji między cywilizacją i technologią a barbarzyństwem i naturą. Widać to, co oczywiste, nie tylko na przykładzie ubioru ludzi przebywających w korporacji i na statku, ale też w kolorach, w jakich fotografowane są te dwa światy. Tylko po co to wszystko, skoro w zasadzie nic z tego nie wynika, a do tego człowiek ma ochotę zapytać reżysera, czemu do diabła wszystko pokazuje w sposób tak nudny? Czemu nie pokazał więcej momentów jakichś prób nawiązania relacji między zakładnikami i ich porywaczami? Czemu rodziny uwięzionych marynarzy są kompletnie zmarginalizowane i ich jedyną rolą jest dwukrotne pokazanie łez?
Oczywiście, dociera do mnie możliwość, że tak to wszystko może w rzeczywistości wyglądać. Że negocjacje są bardzo długie i żmudne, a życie na porwanym statku w zasadzie toczy się dalej w oczekiwaniu na ratunek. Wszystko to rozumiem. Niekoniecznie jednak nadaje się to na film fabularny, który przecież rządzi się swoimi prawami. Może więc lepszym pomysłem było zrobić dokument?