Od wielu lat, pewnie od 2006 roku, Boże Narodzenie ze względów rodzinnych przeżywam w Izraelu. Połowa mojej rodziny to Izraelczycy i razem z żoną Shoshaną zdecydowaliśmy, że czas od połowy grudnia do Trzech Króli spędzamy z naszą żydowską rodziną, wykorzystując okres przerwy świąteczno-noworocznej. Naszą katolicką rodzinę odwiedzamy w miesiącach letnich. Ten rok, naznaczony pandemią, to zmienił. Przełom roku spędzimy w Polsce z tego prostego powodu, że nie ma innego wyjścia.
System bez Boga?
Czy ten prosty „rodzinny” fakt wpłynął na moje doświadczenie Bożego Narodzenia? Nie sądzę, choć na pewno wzmocnił moje poczucie, że powtarzalność choinkowo-opłatkowego rytuału już od dziesięcioleci czyni z niego pusty gest wzmacniający jedynie fasadowość katolicyzmu, jaki poznałem dość gruntownie. Na tyle gruntownie, by go ostatecznie odrzucić. Powodów jest wiele, ale najważniejszym jest ostentacja, z jaką ludzie Kościoła, a zwłaszcza „kasta czystych”, czyli kler, odnosi się do elementarnych wymogów etycznych. By było jasne – nie oskarżam konkretnych osób ani Jana Pawła II, ani jego najbliższego otoczenia. Stwierdzam socjologiczny fakt inercji działania kościelnych struktur z Kurią Rzymską na czele. Przecież od 2013 roku katolicyzmem kieruje nowy „dobry papież” – choć tym razem nie papież Jan XXIII, który otworzył okna Kościoła na świat, ogłaszając konieczność przemyślenia na nowo jego istoty. Co się zresztą w dużym stopniu udało. Niestety, już w kilka lat po zakończeniu radosnych obrad soborowych katolicyzm wrócił w stare koleiny monarchicznego zarządzania. Jan Paweł II w pełni się w tym stylu odnalazł, a nawet doprowadził do perfekcji ręczne kierowanie strukturami kościelnymi. Zgodnie z jego wolą działo się wszystko poza… rozliczaniem pedofilii. Wprost przeciwnie. „Tuszowanie” czy „przemilczanie” to najłagodniejsze określenia na to, co działo się w tym względzie w globalnym katolicyzmie od połowy lat 80.
Niestety, już w kilka lat po zakończeniu radosnych obrad Drugiego Soboru Watykańskiego katolicyzm wrócił w stare koleiny monarchicznego zarządzania.
Tylko wymuszona przez media, ofiary i ich prawników bezwzględna konfrontacja z faktami, czyli z prawdą o zbrodni dokonanej przez ludzi Kościoła, jest w stanie, i to nie ze wszystkich, wydobyć odruch przyzwoitości i zwykłe słowo „przepraszam”. Nie dotyczy to tylko znanych już dzisiaj nazbyt dobrze zaniedbań Jana Pawła II i jego najbliższego otoczenia. Z polecenia papieża Franciszka zostały one opisane w tak zwanym raporcie McCarricka. Dla wątpiących polecam lekturę uzupełniającą – wywiad z Thomasem Doyle’em opublikowany w „Gazecie Wyborczej” 18 grudnia. Trudno o lepsze wejście w mysterium iniquitatis, jakim jest system kościelny. Nie podzielam jednak diagnozy Tomasza Polaka, który w książce analizującej właśnie wspomniany system twierdzi nie tylko, że jest niereformowalny i do szpiku kości niemoralny, ale wręcz, że jądro chrześcijaństwa jest bez-bożne, bo ateistyczne. Moim zdaniem to właśnie narodziny Boga (przy czym nie musi to być tylko Boże Narodzenie chrześcijan) wprowadzają nową jakość w życie człowieka, która nie przestaje mnie fascynować.
To właśnie narodziny Boga (przy czym nie musi to być tylko Boże Narodzenie chrześcijan) wprowadzają nową jakość w życie człowieka, która nie przestaje mnie fascynować.
Kościół zamiast Królestwa Bożego
Duże wrażenie zrobiło na mnie wyznanie niemieckiego biskupa Heinera Wilmera z Hildesheim. Zaraz po objęciu biskupstwa w kwietniu 2018 roku zajął się obciążającą kartoteką swoich bezpośrednich poprzedników w tej diecezji, którzy przez dziesięciolecia chronili zwyrodnialców w sutannach. Co więcej, nadużycia władzy w Kościele nazwał jego DNA, a istnienie struktur zła uznał za coś oczywistego, czemu należy się ze wszystkich sił przeciwstawić. Nawiązał przy tym do ustaleń Eugena Drewermanna, który właśnie struktury zła w Kościele demaskował w licznych książkach. Drewermann najpierw został pozbawiony prawa nauczania w imieniu Kościoła, a później usunięty ze stanu kapłańskiego. W końcu zdecydował się na wystąpienie z tego Kościoła. I to właśnie jego biskup Wilmer nazwał prorokiem, jakiego Kościół dzisiaj potrzebuje. Jeśli takich biskupów będzie więcej, to być może katolicyzm nie straci całkowicie swojej wiarygodności. Niestety, to wyjątek, wśród biskupów bowiem, i to nie tylko polskich, nadal obowiązuje zmowa milczenia wobec ciemnych kart własnej kasty.
Kościół rzymskokatolicki w swoim instytucjonalnym wymiarze, jak wspomniałem, przestał mnie interesować. Nie oznacza to jednak braku zainteresowania jego etyczną kondycją. Jeśli jego „głoszenie dobrej nowiny o Bogu, który stał się człowiekiem”, oraz o „Bogu, który nas przeniósł ze śmierci do życia” ma być wiarygodne, to musi się zmienić instytucja, która te hasła ma wypisane na swoich sztandarach. Póki co jest ona ich zaprzeczeniem. Jak nie bez ironii zauważył kiedyś znakomity teolog protestancki Rudolf Bultmann, choć Jezus głosił Królestwo Boże, to powstał Kościół. Co gorsza, ten Kościół jest zainteresowany tylko utrzymaniem własnego stanu posiadania, który eufemistycznie nazywa tradycją.
Jeśli kościelne „głoszenie dobrej nowiny o Bogu, który stał się człowiekiem”, oraz o „Bogu, który nas przeniósł ze śmierci do życia” ma być wiarygodne, to musi się zmienić instytucja.
Pożegnanie z wyjątkowością
Na szczęście Bóg rodzi się tam, gdzie chce i kiedy chce. Wystarczy mieć oczy i uszy otwarte i można Go zobaczyć i usłyszeć. Dla mnie Jego obecność przybiera najbardziej zaskakujące przejawy, o których nie miejsce i czas pisać. Jak na razie dzieje się to przede wszystkim nie w Kościele, ale poza nim i wbrew niemu. Jednym z przejawów tych zaskakujących form odwiecznej prawdy, że Deus semper maior, są nowe koncepcje teologiczne, które nie przestają mnie zadziwiać.
Na szczęście Bóg rodzi się tam, gdzie chce i kiedy chce. Wystarczy mieć oczy i uszy otwarte i można Go zobaczyć i usłyszeć.
Jedną z nich jest sformułowana przez Perry’ego Schmidta-Leukela hipoteza o fraktalnej interpretacji religijnej różnorodności. Jej autor jest pluralistą religijnym i autorem wielu znaczących książek. Hipoteza zdobyła już pewien rozgłos w środowisku teologów uznających pluralizm religijny za oczywisty zamysł Boga. Sam do nich należę, więc pewnie dlatego ta koncepcja tak mi się podoba. Perry Schmidt-Leukel został pozbawiony przed laty prawa do nauczania teologii katolickiej (jak pamiętamy, nie był wyjątkiem, niechlubną listę otworzył w 1979 roku Hans Küng) przez kardynała Friedricha Wettera w Monachium. Zmienił więc wyznanie i od 2001 roku publikuje jako teolog anglikański. W 2015 roku wygłosił prestiżowe wykłady Gifforda w Glasgow, w czasie których sformułował wspomnianą hipotezę. Można ją w wielkim uproszczeniu określić jako postulat nie tylko wzajemnej akceptacji, ale również wezwanie do dostrzeżenia w innym możliwości przekroczenia własnych ograniczeń. Jest to więc ostateczne pożegnanie z destrukcyjnym przekonaniem o własnej wyjątkowości, która przez wieki paraliżowało chrześcijaństwo, a zwłaszcza katolicyzm.
Świat jako całość
Tak więc z jednej strony jestem pełen podziwu i uznania dla ludzi, którzy pozostając w Kościele, są w stanie wskazywać jego ciemne strony i walczyć z nadużyciami, z drugiej – z zaciekawieniem rozglądam się za rozwiązaniami, które pomagają rozumieć świat jako jedną wielką harmonijną całość, w której rola katolicyzmu czy chrześcijaństwa w ogólności wcale nie jest najważniejsza. Mam nieodparte wrażenie, że zarówno katolicyzm, jak i chrześcijaństwo, w formie, jaką znamy od edyktu mediolańskiego cesarza Konstantyna Wielkiego, ostatecznie się skompromitowały.
Wierzę, że nowe narodzenie chrześcijaństwa jest możliwe. Jeśli się dokona, będzie to prawdziwym Bożym Narodzeniem, podobnym do tego opisanego w Ewangeliach dzieciństwa Mateusza i Łukasza. By to się stało, konieczne jest obumarcie starego chrześcijaństwa. Co się zresztą na naszych oczach dokonuje.