Zaczęło się od sześciolatków. Nieudolnie wprowadzana reforma edukacyjna rządów PO-PSL spotkała się z silną krytyką rodziców, przede wszystkim tych związanych z ruchem Tomasza i Karoliny Elbanowskich „Ratuj Maluchy”. Politykom nie udało się przekonać społeczeństwa, że działają w dobrej wierze i na korzyść dzieci. Do szerszej świadomości nie przebiło się, że to reforma kluczowa dla wyrównywania szans w edukacji – i że nie chodzi w niej o to, by dzieci jak najszybciej wypychać na rynek pracy. Przekaz rządu nie znalazł również zrozumienia wśród polityków PiS, którzy tuż po wygranych wyborach zdecydowali się odwrócić ruch poprzedników i przywrócić obowiązek szkolny dla siedmio-, a nie sześciolatków.Nie pomogły apele do ówczesnej premier Beaty Szydło. A przecież Zespół Pedagogiki Społecznej, który działa przy Komitecie Nauk Pedagogicznych Polskiej Akademii Nauk, mówił wprost, że wycofanie się z obowiązku szkolnego dla sześciolatków to „drastyczne przewinienie wobec polskiego dziecka”.
Dlaczego sześciolatki powinny iść do szkół? Bo według pedagogów dla dzieci ze środowisk wiejskich, biednych, o niskim kapitale społecznym to właśnie wczesne rozpoczęcie edukacji jest najlepszą możliwością wyrównywania szans. Pamiętajmy też, że obowiązek szkolny dla sześciolatków oznaczał równoczesny obowiązek przedszkolny dla pięciolatków.
A choć pewnie trudno w to uwierzyć, w Europie jedno na czworo dzieci poniżej szóstego roku życia jest zagrożone ubóstwem lub wykluczeniem społecznym. To dane Eurydice, agendy Komisji Europejskiej ds. edukacji. Właśnie z tego powodu strategia „Europa 2020” zakłada, że co najmniej 95 procent europejskich czterolatków powinno uczestniczyć w edukacji przedszkolnej. To nie kwestia wiary w zbawienny wpływ przedszkoli. Wyniki międzynarodowych badań umiejętności (między innymi PISA 2012 i PIRLS 2011) wskazują, że dzieci, które uczęszczały w przeszłości do przedszkola, lepiej sobie radzą z czytaniem i matematyką.
Z raportu Eurydice wynika też, że wysokiej jakości wczesna edukacja i opieka mogą wpływać na zmniejszenie przyszłych wydatków publicznych na opiekę społeczną, zdrowotną, a nawet wymiar sprawiedliwości. Przynoszą również indywidualne korzyści samym dzieciom, kładąc podwaliny pod uczenie się przez całe życie.
Pedagodzy z PAN decyzję PiS podsumowywali w ostrych słowach: „Cofnięcie ustawy o obowiązku szkolnym sześciolatków to niemoralne, cyniczne tworzenie mechanizmów wykluczania i marginalizowania młodego pokolenia małych Polaków na samym progu drogi życiowej. To budowanie społeczeństwa nierówności, bo przecież to wykształcenie określa los człowieka”.
Z tego samego powodu specjaliści rekomendowali wzmocnienie w Polsce systemu diagnostycznego poradni psychologiczno-pedagogicznych, tak by każde dziecko mogło zostać lepiej przygotowane do szkoły. Tym rząd nie zajął się jednak równie chętnie jak cofnięciem reformy poprzedników.
Dlaczego nie jesteśmy Finlandią
Przykład mogłaby nam dać Finlandia, na którą chętnie powołuje się minister Zalewska, bo tam dopiero siedmiolatki idą do szkół. Ale czy to oznacza, że młodsze dzieci siedzą w domach? Nie. Przez cztery godziny dziennie mają przygotowanie szkolne (za które rodzice nie płacą); uczą się pisać i czytać. Choć nie jest to obowiązkowe, z programu korzysta ponad 95 procent fińskich dzieci. A tym, co naprawdę wyróżnia tamtejszy system, nie jest start szkolny siedmiolatków, ale na przykład to, że dla każdego dziecka powstaje osobny plan wczesnej edukacji i opieki. Aż dwie trzecie dzieci zalicza się do grupy o „specjalnych potrzebach edukacyjnych”, co dotyczy takich trudności jak dysleksja czy niedosłuch, ale również ponadprzeciętnych talentów. U nas to sprawa zupełnie zaniedbana.
Specjaliści sceptycznie podchodzą też do likwidacji gimnazjów. W czerwcu 2016 roku, ogłaszając plany reformy, Anna Zalewska mówiła: „Żyjemy w kraju, w którym mówimy o wyrównywaniu szans edukacyjnych, a gimnazja, które miały to zapewnić, obchodziły ustawy, by się różnicować. Każde dziecko zasługuje na dobrą szkołę”.
Brzmi to wspaniale i nie sposób się nie zgodzić. Tylko niestety nie widać narzędzi, które miałyby zapewnić poprawę.
Kiedy jesienią 2016 roku ustawy likwidujące gimnazja trafiły do Sejmu, przeprowadziłam wywiady z ekspertami, na których raporty w uzasadnieniu reformy powoływała się minister Zalewska. Żaden z nich nie zalecał likwidacji gimnazjów.
Prof. Roman Dolata, specjalista od edukacyjnej wartości dodanej (EWD pokazuje, ile wiedzy przybywa uczniom po poszczególnych etapach edukacji), nie krył wówczas rozczarowania polityką edukacyjną rządu. Tłumaczył: „Gdy wprowadzano gimnazja, mocno akcentowano nierówności między miastem a wsią. I rzeczywiście, w bardzo wielu gminach wiejskich udało się stworzyć dobre placówki – nieźle wyposażone, z nowoczesnymi budynkami i z nauczycielami przynajmniej formalnie nie gorzej wykształconymi niż ci w mieście. Gdy patrzymy na wyniki egzaminu gimnazjalnego, widać też, że dystans między wsią a miastem się nie pogłębia, a nawet odrobinę się zmniejszył”. A mógł się zwiększyć, bo presja na dobrą edukację w mieście była przez lata silniejsza niż na wsi. W dodatku wyniki na wsi i w małych miasteczkach właściwie się zrównały. Z badań kompetencji piętnastolatków PISA wiemy, że Polsce ubywało tak zwanych funkcjonalnych analfabetów, czyli ludzi, którzy potrafili czytać, ale nie do końca rozumieli, co czytają. A przed reformą powołującą gimnazja byliśmy pod tym względem jednym z najgorszych państw w Europie.
Przyjrzyjmy się też innym badaniom. Z analizy dr. Jana Herczyńskiego i Anety Sobotki wynika, że najwyższe wyniki egzaminów gimnazjalnych otrzymywano tam, gdzie gimnazjum działało z liceum. Pamiętajmy jednak, że zazwyczaj nie były to gimnazja obwodowe, lecz na przykład szkoły dwujęzyczne, które przeprowadzały dodatkowe, selekcyjne testy. Za to najwyższą EWD uzyskiwały zintegrowane zespoły „gimnazjum plus podstawówka”, gdzie przez dziewięć lat uczyły się te same dzieci. To z tej części MEN wyciągnęło wniosek: „po co komu gimnazja”. Ale jak zauważał prof. Dolata: „Każda szkoła działa w konkretnym środowisku i może poza ustrojem są jeszcze specyficzne lokalne czynniki, które sprawiają, że jest efektywna. A po drugie, zgoda – jednolita dziewięcioletnia szkoła jest dobrym modelem ustrojowym, działa również w krajach skandynawskich. Ale dziewięcioletnia, a nie ośmioletnia, jak proponuje rząd”.
Ośmioklasowa podstawówka, którą przywrócił PiS, nie zrobi więc z nas drugiej Finlandii.
Rząd, który uważa, że sześciolatki są za małe, by iść do szkoły, równocześnie nie widzi problemu w obniżeniu wieku, w jakim nastolatki podejmują decyzje determinujące ich przyszłość, czyli wybierają szkołę średnią. Będą to teraz robić po ośmiu, a nie dziewięciu latach edukacji. Co więcej, ci, którzy wybiorą szkoły branżowe, stracą rok nauki. Przed reformą spędzali w szkołach dwanaście lat (w tym dziewięć w edukacji ogólnej), teraz będzie to jedenaście (osiem w edukacji ogólnej). A ten rok to bardzo wiele. Dr Maciej Jakubowski mówił o kształceniu ogólnym: „Jeśli dajemy je ludziom na przykład w szkołach zawodowych, to oni siłą rzeczy będą lepiej czytać, znać matematykę. Będą lepiej myśleć i zwiększy się ich otwartość na nową wiedzę. Bo pytanie powinno być takie: jakich kompetencji uczniowie potrzebują dziś i jakich będą potrzebować za dwadzieścia lat? Mnie naprawdę trudno przekonać, że kompetencje zawodowe są kluczem – one może są kluczowe dla pracodawców, którzy teraz potrzebują konkretnych pracowników, ale za pięć lat ten zawód, do którego uczymy, może w ogóle zniknąć”.
Gra o dobrą edukację
Podział na podstawówki i gimnazja sprawiał, że duża część rodziców odraczała „grę o dobrą edukację” właśnie do etapu gimnazjum. Istnieje obawa, że obecnie przeniesie się to na podstawówki.
Tak, wielkomiejskie gimnazja segregowały uczniów. Ale równocześnie istnienie dobrych publicznych placówek gimnazjalnych (na przykład dwujęzycznych czy tworzonych przy uczelniach) sprawiało, że uzdolnione dzieci miały szansę na bezpłatną edukację na wysokim poziomie. Dotyczyło to również osób pochodzących z tych grup społecznych, które znajdują się w trudnej sytuacji. Dzieci mogły uczyć się języków i korzystać z uczelnianych laboratoriów, płacąc tylko – lub aż – zaangażowaniem i ciężką pracą. Teraz wiele z tych możliwości dostępnych będzie tylko dla tych, którzy będą w stanie za to zapłacić.
W zeszłym roku szkolnym w niepublicznych szkołach podstawowych i gimnazjach uczyło się już 161 tysięcy dzieci – to wzrost aż o 10 procent. Ucieczkę z publicznej oświaty, często motywowaną chaosem, który w szkołach wprowadziła reforma Zalewskiej, najlepiej było widać w dużych miastach. W Warszawie naukę w niepublicznych szkołach rozpoczęło aż o 1,5 tysiąca dzieci więcej niż przed rokiem – taki skok nie miał miejsca od lat (rok wcześniej przyrost był niemal cztery razy mniejszy). Półtora tysiąca uczniów zyskały też niepubliczne szkoły we Wrocławiu. W Szczecinie takich osób przybyło blisko 200, w Poznaniu – 450, w Białymstoku – 500, w Gdańsku – 800, a w Lublinie – 1300.
Nie dziwię się, że uciekają. Rodzice wierzą, że tam ich dzieci dostaną lepsze wsparcie, a to jest im potrzebne. Jak pokazuje raport Rzecznika Praw Dziecka, po reformie w fatalnej sytuacji znaleźli się siódmoklasiści. 80 procent badanych uczniów twierdzi, że są nadmiernie obciążeni pracą. W szkołach doświadczają porażek, przemęczenia, wypalenia. Najczęściej towarzyszącą im emocją jest obojętność.
I jeszcze inna sprawa, tylko pozornie drobna. Jedna trzecia rodziców, których dzieci uczęszczają do siódmej klasy, deklaruje, że ich podopieczni nie są w stanie samodzielnie poradzić sobie z zadaniami domowymi. Potrzebują więc pomocy, ale rodziny o mniejszym kapitale – kulturowym czy finansowym – nie mogą jej udzielić. Zadania domowe (siódmoklasiści poświęcają na nie średnio trzy godziny każdego dnia) będą więc tylko pogłębiać nierówności.
Jak zauważał prof. Zbigniew Sawiński, nierówności „przenoszą się na coraz wyższe poziomy zamożności społeczeństwa”. Profesor mówił mi już w 2016 roku: „W latach 90. czymś różnicującym był dostęp do komputera, później – do internetu. Dziś to ma mniejsze znaczenie”. I dodawał: „Za to jest cały szereg innych czynników różnicujących, na przykład wyjazdy na zagraniczne wakacje. Mieszkańcy wsi rzadziej z nich korzystają, niekoniecznie ze względów finansowych, ale z powodu nawyków. Taki wyjazd może inspirować, ułatwiać przyswajanie szkolnych treści. Jest wiele danych, które wskazują, że po wakacjach poziom umiejętności u części młodzieży wzrasta właśnie z tego powodu”.
Najtrudniejsza jest likwidacja tych opóźnień szkolnych, które mają źródła w warunkach życia. Jeśli więc w kwestii wyrównywania szans można PiS za coś chwalić, to nie za program edukacyjny, a za rozwiązania socjalne, czyli 500 plus. Z analiz Banku Światowego i Europejskiej Sieci Przeciwdziałania Ubóstwu wynika, że w ubiegłym roku nawet o 64 procent mogła zmniejszyć się liczba dzieci dotkniętych ubóstwem relatywnym (rozumianym jako sytuacja, w której wydatki domowe są niższe niż połowa średnich wydatków domowych w danym kraju). Aż o 94 procent mógł natomiast spaść zasięg ubóstwa skrajnego (czyli takiego poziomu dochodów na członka rodziny, który zagraża życiu i zdrowiu).
Niestety jednak 500 plus nie naprawi systemu szkolnictwa. Młodzi ludzie, którzy unikną ubóstwa w dzieciństwie, z powodu edukacyjnych nierówności nadal będą zmagać się z przeszkodami u progu dorosłego życia.