fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Niepoprzestawanie na niecałym

Często mówi się o osobach, które odchodzą z Kościoła z powodu afer i hipokryzji chrześcijan. Jest jednak spora grupa osób, które nigdy nie czuły się w nim bezpiecznie, bo ciągle toleruje się tam postawy ekskluzywne i przemoc – większą czy mniejszą, świadomą czy nawet nieświadomą.
Niepoprzestawanie na niecałym
ilustr.: Marta Jóźwiak

Odkąd pamiętam, zawsze wzrusza mnie Pawłowe „stałem się wszystkim dla wszystkich”. Kiedyś czytałam je z przekonaniem, że naprawdę mu się to udało, z czasem rozumiem, że to raczej stan postulowany niż relacja z rzeczywistości Apostoła i jego nieraz trudnych relacji z bliźnimi. A jednak to marzenie o uwzględnieniu i objęciu sobą doświadczeń każdego człowieka wydaje się czymś Chrystusowym. I – jak wszystko, co Chrystusowe – tu na ziemi urzeczywistnia się jakby w zwierciadle, niejasno. Uczę się zatem nie oczekiwać od żadnego działania ani dzieła tej doskonałości bycia naprawdę wszystkim dla wszystkich.

Zapomniałam o tym, czytając książkę „Nie ma wiary bez pytań”, i z tego powodu mimo chęci napisania o niej mierzyłam się z napisaniem recenzji przez kilka miesięcy. Właśnie recenzją miał być niniejszy tekst, póki nie zrozumiałam, że chodzi mi o znacznie więcej niż ta książka i jej niedoskonałość: przede wszystkim o sposób komunikacji w Kościele i o podejmowanie kolejnych prób, by być coraz bardziej dla wszystkich. Mimo wszystko.

Nie dla wszystkich?

Przeczytałam wywiad-rzekę Damiana Jankowskiego z księdzem Andrzejem Pęcherzewskim niemal jednym tchem. Czyta się ją świetnie – można poczuć się, jakby siedziało się wraz z autorami książki na plebanii w Dąbkach i brało udział w czymś ważnym: inteligentnej rozmowie pełnej ciekawych nawiązań kulturowych oraz historii z życia. Rozmówcy traktują się po partnersku, obu bowiem daleko do klerykalizmu.

Podczas promującego książkę spotkania online Wojciech Bonowicz zapytał obu autorów o to, kto jest jej adresatem. Poruszyła mnie odpowiedź księdza Pęcherzewskiego – poczułam dużą bliskość z jego podejściem do mówienia o życiu i wierze, gdy wspomniał, że nie jest po to, by mówić, jak ma być, ale „możemy pogadać, jak może być”. To w tej otwartej przestrzeni wydarzają się odpowiedzi, które są „między nami”. Jak rozumiem, odpowiedzi „między nami” to właśnie miejsce relacji, w której według proboszcza z Dąbek może się wydarzyć rozwój, ale i zranienie. Z kolei Jankowski zwrócił uwagę, że ich praca nie jest dla każdego, że nie chciałby na przykład wieloznacznymi odpowiedziami burzyć stabilności wiary swoich dziadków, którzy – jak podaje za babcią – byli uczeni inaczej. Samo to stwierdzenie mogłoby być przedmiotem ciekawej rozmowy, chcę jednak zwrócić uwagę na coś, co być może umknęło rozmówcom Bonowicza podczas spotkania: są osoby, dla których ich książka może być nie zbyt, ale nie dosyć otwarta na ich doświadczenie i wrażliwość.

Czuję bliskość, może nawet pewne duchowe pokrewieństwo z rozmówcami, a jednak: jak zachwyca, kiedy nie zachwyca?

W trakcie tej rozmowy ksiądz Pęcherzewski wyjaśniał także, jak krytyka (w tamtym wypadku za „rozmywanie wiary”) może stać się otwarciem dialogu o tym, co jest prawdziwą bolączką. Decyduję się skrytykować tę naprawdę fajną książkę z nadzieją na otwarcie rozmowy o pewnej bolączce, zdecydowanie wykraczającej poza ramy samej książki Jankowskiego i Pęcherzewskiego.

Decyduję się skrytykować tę naprawdę fajną książkę z nadzieją na otwarcie rozmowy o pewnej bolączce, zdecydowanie wykraczającej poza ramy samej książki Jankowskiego i Pęcherzewskiego.

Nie dla przemocy

Wiele razy słyszałam, także w Kościele, że przesadzam, że wymyślam problemy, że jestem nadwrażliwa. Tak wiele, że muszę świadomie kontrolować oddech i na różne sposoby dodawać sobie otuchy, by napisać ten fragment. Nie wątpić, że nawet jeśli kolejny zachwycający się książką czytelnicy tego nie zauważają, to moje spostrzeżenia są zasadne.

Owszem, kiedy biskup wytrwale upiera się przy „tęczowej zarazie” i innych „ideologiach”, a na ulicznych zgromadzeniach widać i słychać hasła nawołujące do przemocy, nadmierne może się wydawać dostrzeganie braku wrażliwości w żartach przyjaciela, w komentarzu kogoś z naszej bańki albo w biernej agresji jakiejś organizacji. A jednak pociesza mnie, że pierwszy autor książki bierze pod uwagę, że „trzeba uważać, co się mówi, zwłaszcza w przestrzeni kościelnej” oraz że także on sam złapał się „na użyciu potencjalnie raniącego języka” (o czym opowiada na stronie 74).

Oto fragment rozmowy, który bardzo mnie zasmucił i w którym widzę przemoc (strona 26). Rozmówca Jankowskiego opowiada, jak pewnego dnia grupka młodzieży z obozu harcerskiego przyprowadziła do niego „opętanego”: „Widzę – stoi za nimi taki jeden, patrzy na mnie, zaczyna przewracać oczami, wywala język. Wziąłem go samego do salki i mówię: «Jak nie przestaniesz się wydurniać, to skopię ci tyłek. Bo na razie się bawisz, ale potem możesz mieć problemy, coś ci się w głowie poprzestawia. Uspokój się»”.

Potrafię sobie wyobrazić cały arsenał wyjaśnień, które osoby znające Pęcherzewskiego mogłyby przedstawić, by pokazać, że się mylę. A jednak pozostanę przy swoim sprzeciwie. Co ciekawe, gdy pokazywałam ten tekst różnym znajomym, to ci dalsi od Kościoła prędzej widzieli jego niestosowność niż osoby z mojej kościelnej bańki, którym podobało się raczej, że ksiądz jest sceptyczny względem „opętań” i potrzeby ciągłych egzorcyzmów.

Nie, nie możemy przymykać oczu na język, który rani, który w lekkiej formie opowiada o przemocy (jak groźba pobicia, i to ze strony osoby dorosłej, obdarzonej autorytetem, względem nieletniego). Tak po prostu nie można mówić! Nie wnikałabym w żarty w prywatnej rozmowie obcych osób, a jednak taki „żart” w książce wydanej przez Więź, działającą na wielu polach przeciwko przemocy i na rzecz jej ofiar, uważam za poważny błąd i zaniedbanie ze strony redakcji.

Utrwalanie schematów

Co jeszcze nie zachwyca? Kwestia mniejszego kalibru, a jednak warta wzmianki, to fragment rozmowy o spowiedzi (strona 51). Pęcherzewski mówi: „[Pokuta] nie powinna być mechaniczna, na zasadzie: odmawiaj przez tydzień dziesiątek różańca. Lepiej, by prowadziła do czegoś dobrego. Mówię czasem dzieciom przy spowiedzi: skoro zdenerwowałeś mamę, to postaraj się powiedzieć jej dziś coś miłego”, a Jankowski odpowiada: „Znam spowiednika, który kobiecie mającej problemy z samoakceptacją polecił, by poszła i kupiła sobie coś ładnego”.

Jasne, pokuta nie powinna być mechaniczna i powinna się wiązać z życiem. Na co zatem chcę narzekać?

Marzyłoby mi się, by ksiądz-terapeuta i psychoanalityk potrafił dostrzec, jak szkodliwe jest podtrzymywanie u dzieci przekonania, że grzechem jest „zdenerwowanie kogoś”. By właśnie ktoś taki umiał opowiedzieć o tym, że dziecko (ani nikt w ogóle) nie odpowiada za emocje innych. Ponadto, chciałoby się, by mądrzy, otwarci rozmówcy umieli zauważyć, że „powiedzenie czegoś miłego” (do mamy) i „kupienie sobie czegoś ładnego” (przez kobietę) to utrwalanie schematów, które są paternalistyczne i co najmniej ocierają się o seksizm.

Nie, problemów z samoakceptacją nie rozwiązuje się przez zakupy (na dodatek „polecone” na spowiedzi). Nie, dziecko nie powinno brać odpowiedzialności za emocje rodzica.

Nie, problemów z samoakceptacją nie rozwiązuje się przez zakupy (na dodatek „polecone” na spowiedzi). Nie, dziecko nie powinno brać odpowiedzialności za emocje rodzica, a osoby w trudnych emocjach nie wspiera się przez „powiedzenie czegoś miłego”. Chętnie dopytałabym księdza Pęcherzewskiego, czy naprawdę sądzi, że to dobre rady, i czy stosuje się je tylko do kobiet. Znów boli, że prowadzący wywiad nie tylko przeoczył ten problem, ale sam przyłożył do niego rękę swoją wypowiedzią.

Może szkoda, że książkę redagował znany ze swojego doświadczenia redaktorskiego i dużej wrażliwości w innych kwestiach, ale jednak – dobry znajomy księdza Pęcherzewskiego, a nie ktoś, kto poznawałby go przede wszystkim z samej książki? Może warto rozważyć założenie, że jeżeli rozmawiają ze sobą dwaj mężczyźni, to redagować książkę powinna kobieta? Nie mam gotowych rozwiązań, ale wierzę, że warto ich szukać.

Domyślam się, że stawiam poprzeczkę bardzo wysoko jak na nasze standardy, nie tylko kościelne. Miejmy jasność: niefajne kawałki książki „Nie ma wiary bez pytań” to tylko mała kropla, która przelała morze goryczy. By pokazać, co je wypełnia, oddalę się od naszego podwórka o szerokość Atlantyku – do produkcji Netfliksa.

Miejmy jasność: niefajne kawałki książki „Nie ma wiary bez pytań” to tylko mała kropla, która przelała morze goryczy.

Chuck i Carol

„Great News” to serial komediowy z zacięciem społecznym. W scenerii nowojorskiej redakcji popołudniowych wiadomości pokazuje relacje między pokoleniami „baby boomers” i „millenials”. W redakcji dominują liczebnie przedstawiciele „millenials”, jednak ważną rolę odgrywają także współprowadzący wiadomości przedstawiciel „baby boomers” – Chuck Pierce – oraz jego rówieśniczka, stażystka (a zarazem kontrolująca matka jednej z producentek), Carol Wendelson. Wątek nieporozumień między przedstawicielami obu pokoleń i gaf popełnianych przez Chucka i Carol przewija się przez cały serial. Szczególne miejsce znajduje w odcinku 8 sezonu 2: „Ćwiczenia z empatii”.

Oto Carol trafia na obowiązkowe „szkolenie z wrażliwości” po skardze współpracowniczki na jej rasistowskie uwagi. Okazuje się, że Chuck uczęszcza na te zajęcia codziennie od jedenastu lat i nigdy nie udało mu się zdać końcowego testu. W odróżnieniu od Chucka Carol zawsze starała się być dobrą, miłą osobą. Kiedy oboje oblewają test, Carol nie może tego zrozumieć, lecz prezenter wyjaśnia jej, że to wszystko wina kultury poprawności politycznej oraz nadwrażliwości ludzi w dzisiejszych czasach.

Różnica między Chuckiem, doświadczonym prezenterem telewizyjnym o wielkim ego, a Carol, która poświęciła życie wychowywaniu córki i około sześćdziesiątego roku życia została stażystką, wydaje się kolosalna. Ich zachowania są także skrajnie różne: Carol próbuje się wszystkimi opiekować, jest miła, czasem wręcz obciąża innych swoją troską i zaangażowaniem w sprawy zespołu, podczas gdy Chuck oczekuje uwielbienia i troszczy się wyłącznie o siebie. Nikt nie lubi Chucka, każdy na swój sposób lubi Carol. Oboje jednak nie potrafią sprostać współczesnym standardom wrażliwości na różnorodność i tworzenia bezpiecznej emocjonalnie przestrzeni w miejscu pracy.

Także i u nas prócz programowych wrogów „poprawności politycznej” są osoby miłe i pełne dobrej woli, które nie uwzględniają doświadczeń mniejszości bądź je unieważniają

Czemu o tym piszę? Ponieważ mimo odległości i różnic kulturowych dzielących nas od Nowego Jorku nasuwa się sporo zbieżności między bohaterami serialu a reprezentantami różnych podejść do rzeczywistości w Polsce. Także i u nas prócz programowych wrogów „poprawności politycznej” czy osób, które po prostu nie uwzględniają doświadczeń czy potrzeb nikogo poza sobą lub swoim środowiskiem, są osoby miłe, pełne dobrej woli i zaangażowane w czynienie świata dobrym miejscem, a jednocześnie nieuwzględniające doświadczeń mniejszości bądź je unieważniające – nawet jeżeli każdego człowieka traktują życzliwie. Carol mówi: „nie widzę kolorów” („I don’t see color” – to metonimia tego podejścia w USA). U nas z kolei słyszymy: „najpierw ratujmy demokrację, potem zajmiemy się równością małżeńską” albo „moja szefowa to kobieta z jajami”, „nie mam nic przeciwko Arabom, mam jednego w pracy” i tym podobne. Znowu – o wiele straszniej brzmią i do gorszych rzeczy prowadzą słowa o tym, że kobiety powinny zajmować się rodzeniem dzieci, czy hasła w rodzaju „zakazu pedałowania”, ale to przecież wiemy. Tymczasem potrzeba więcej wrażliwości, by społeczeństwo było naprawdę wspólnotą. Czy większa wrażliwość jest możliwa, czy też jedyne, co jest realne, to krytykowana za swoją sztuczność „poprawność polityczna”?

Po tym, jak Carol i Chuck wpadają na szatański pomysł złożenia skarg na niemal cały zespół, a wszyscy prócz nich zdają test, Carol podchodzi do dwóch kolegów i pyta ich: „Jakim cudem zdaliście ten test? To przecież niemożliwe”. W odpowiedzi słyszy, że to naprawdę łatwe, jeżeli nie żyje się w bańce. Opowiadają jej skomplikowane historie swojego życia. Dzięki temu dociera do niej, że „to nie poprawność polityczna jest skomplikowana, to ludzie są skomplikowani”. Wychodzi poza rozważania: „Ale jak to, przecież jestem dobrym człowiekiem” ku innym – słucha ich historii, a nie swojego lęku o to, czy jest wystarczająco dobra lub empatyczna.

Do bohaterki dociera, że „to nie poprawność polityczna jest skomplikowana, to ludzie są skomplikowani”.

Otwartość na innych czy obrona ego

Dyskusje o boomerach i millenialsach, coraz wyraźniej obecne w polskich mediach społecznościowych, ulegają upraszczającej memizacji i pomijają często tę fundamentalną różnicę między Chuckiem a Carol. Niektórzy są nieuprzejmi i nie uwzględniają innych w sposób niebudzący wątpliwości. Czasem świadomie i z premedytacją, czasem z różnych osobistych przyczyn, które może rozwikłałaby psychoterapia, ale na które osoby mające z nimi styczność nie mają wpływu. Są jednak i takie osoby jak Carol: miłe i życzliwe, a jednak popełniające raniące gafy lub nieuwzględniające cudzych doświadczeń.

Co może pomóc w budowaniu bezpiecznego świata wokół nas? Opowiadanie i słuchanie historii. Problemem nie jest to, że chyba każdy z nas mówi lub robi coś niewystarczająco inkluzywnego, z nieświadomie uprzywilejowanej pozycji albo bez uwzględnienia osób o innym doświadczeniu. Problemem nie jest nawet to, że „zranimy czyjeś uczucia”. Problem dotyczy przede wszystkim sytuacji, kiedy ktoś chce podzielić się z nami tym, jak odebrał nasze słowa lub działania. Albo historią, która może pozwoliłaby nam poszerzyć perspektywę i następnym razem mieć szanse zadziałać lepiej: bardziej uważnie, empatycznie i prawdziwie (bo im lepiej znamy perspektywy innych, tym łatwiej nam zbliżać się do prawdy lub lepiej ją pojmować). Problemem nie jest brak poprawności, ale zamykanie się na rozwój i uczenie się w imię obrony własnego ego. Chuck mówił, że problemem jest nadmierna wrażliwość, jednak w rzeczywistości nie chodzi o nadmierną wrażliwość odbiorców naszych czynów i działań, ale naszego wizerunku we własnych oczach lub oczach naszych zwolenników.

Co może pomóc w budowaniu bezpiecznego świata wokół nas? Opowiadanie i słuchanie historii.

Każde otwarcie na drugiego ma sens, a jednak chodzi o więcej: o problemy systemowe, których nie rozwiążemy w jeden dzień. Dotyczy to nie tylko Kościoła, ani nawet nie jego szczególnie. Jednak właśnie Kościół ma szczególne możliwości, aby dostrzec te problemy i potraktować je serio. Ma także spore doświadczenie w ich niedostrzeganiu oraz unieważnianiu opowieści tych, którzy się skarżą.

Przyjrzyjmy się temu dokładniej – tym razem z pomocą ewangelicznych przypowieści.

Owca, drachma i synowie przeciw „normalności”

Pozornie znane historie często kryją w sobie znacznie więcej, niż przypuszczamy. Odkryciem ostatnich miesięcy jest dla mnie lektura przypowieści inspirowana ogromną pracą Anny Wierzbickiej „What Did Jesus Mean? Explaining the Sermon on the Mount and the Parables in Simple and Universal Human Concepts” (po polsku wydano tylko część o przypowieściach: „Co mówi Jezus? Objaśnianie przypowieści w słowach prostych i uniwersalnych”).

Szczególnie przeżywam odkrycie wątku obecnego bardzo wyraźnie w trzech przypowieściach z 15 rozdziału Ewangelii Łukasza: napięcie między brakiem całości i całością. Brak całości (99 owiec ze 100, 9 drachm z 10) jest stanem niechcianym przez Boga, a całość (odnalezienie owcy i drachmy) – powodem do świętowania. Co więcej, znaczenie braku całości może wykraczać poza kwestie liczebności trzody bądź monet. Mamy z tym do czynienia w trzeciej przypowieści w owym rozdziale, zwykle zwanej – moim zdaniem bardzo nietrafnie – przypowieścią o synu marnotrawnym.

Nawet dzisiaj mógłby nas zaskoczyć widok starszego mężczyzny wybiegającego na spotkanie dorosłego syna. W czasach i środowisku słuchaczy Jezusa jest to coś całkowicie nie do pomyślenia, wręcz oburzającego.

Zarysowany w niej problem dotyczy nie tylko kwestii tego, ilu synów jest przy ojcu, ale także jakości relacji. Proponuję interpretację, którą rozwinęłam w innym miejscu, skupiającą się na tym, jak wyglądały relacje synów z ojcem i jak mogą wyglądać dzięki jego szalonej interwencji. Obaj synowie (nie tylko „marnotrawny”) sprowadzają stosunki rodzinne do sfery obowiązków: jeden żąda należnej mu części majątku, drugi nigdy nie przekroczył żadnego rozkazu. Niezależnie od tego, czy w dalekich stronach, czy w domu rodzinnym, ojciec nie jest im bliski, nie patrzą na niego jak na kogoś, kto dałby im, gdyby poprosili (młodszy żąda, starszy oczekuje, ale nie prosi). Co na to ojciec? Wychodzi – znów nie tylko ku „marnotrawnemu”, ale ku obu, w dodatku łamiąc społeczne konwenanse, zachowując się nienormalnie. Nawet dzisiaj mógłby nas zaskoczyć widok starszego mężczyzny wybiegającego na spotkanie dorosłego syna. W czasach i środowisku słuchaczy Jezusa jest to coś całkowicie nie do pomyślenia, wręcz oburzającego. To jednak nie wszystko. Kiedy już trwa uczta, a drugi syn odmawia wejścia na nią, ojciec wychodzi, by z nim porozmawiać. Opuszczenie gości to także poważne naruszenie zasad. Ojciec więc nie tylko wypełnia zobowiązania wobec dzieci – idzie o wiele, wiele dalej. Jego miłość jest tak szalona, że Robert Funk sugeruje, iż ojciec z opowieści jest sklerotycznym staruszkiem. A jednak to właśnie jest wzór dla Kościoła, o ile ten chce być Królestwem Bożym.

Wskazane przypowieści to niejedyne miejsca, w których podkreśla się wolę Boga, by wszystkich zgromadzić w jedno. Nauka Kościoła przez wieki skupiała się na tym, czym jest owo „jedno” i dlaczego jest to właśnie ten Kościół. Wiele razy jednak, dla jasności dowodu, że przecież to tylko kwestia złej woli, nie słuchano uważnie tych, którzy nie mogli się w Kościele zmieścić, znaleźć swojej bezpiecznej przestrzeni, swojego domu. Także i dziś często słucha się po to, by zripostować i przekonać, a nie po to, by naprawdę zrozumieć i zobaczyć, co możemy zrobić, by być jak szalony ojciec, który o wiele wyżej ceni relację niż racje, przepisy i konwenanse.

Także i dziś często słucha się po to, by zripostować i przekonać, a nie po to, by naprawdę zrozumieć i zobaczyć, co możemy zrobić, by być jak szalony ojciec, który o wiele wyżej ceni relację niż racje, przepisy i konwenanse.

Obrona Kościoła czy nadziei?

Niełatwo jest przyjąć taką miłość, nawet względem siebie, a co dopiero w sytuacji, gdy doskonałość Boga objawia się w tym, że zsyła deszcz na sprawiedliwych i niesprawiedliwych. Łatwo za to uznać się za wspólnotę sprawiedliwych, tych, którzy nigdy nie przekroczyli żadnego nakazu (a nawet jeśli, wystarczy przywołać formułę: „święty Kościół grzesznych ludzi”). Zainteresowanie osobami „spoza” często sprowadza się do zainteresowania zmienianiem ich, nawracaniem. A to właśnie w nich spotykamy Boga, który przychodzi, byśmy to my zmienili myślenie, otworzyli serce, nawrócili się na większą miłość. Znowu – nie miłość z pozycji litości, lecz z pozycji współ-czucia, czyli miłości, która widzi w drugim kogoś tak ważnego, że bez niego nigdy nie będę w pełni z Chrystusem. To miłość, która uznaje wolność i jak ojciec z przypowieści nie więzi, lecz czeka, zawsze gotowa na spotkanie, gdy inny będzie chciał się spotkać.

Tymczasem tak wiele drachm się gubi! Można odnieść wrażenie, że nie ma gospodyń, które by ich szukały, wymiatając całą izbę. Tak, mówi się często o osobach, które odchodzą z Kościoła z powodu afer albo z powodu hipokryzji chrześcijan. Jest jednak także spora grupa osób, które nigdy nie czuły się w Kościele bezpiecznie, nigdy nie czuły się w nim w domu. Zdrowieją z przywiązania do niesłużących życiu schematów, na przykład z umniejszania siebie jako niegodnych miłości. Rezygnują z chaotycznych prób znalezienia miejsca, które je wreszcie przyjmie, z dostosowania się, bardziej lub mniej powierzchownego. W efekcie coraz wyraźniej widzą Kościół jako miejsce zagrażające lub wręcz przemocowe. Nie jest to wina psychologii ani terapii, ale tego, że ciągle toleruje się postawy ekskluzywne oraz przemoc, większą czy mniejszą, świadomą czy nawet nieświadomą.

Zainteresowanie osobami „spoza” często sprowadza się do zainteresowania zmienianiem ich, nawracaniem. A to właśnie w nich spotykamy Boga

Mówimy: „No, nie jest zbyt delikatna, ale to świetna biblistka”, „Ej, ksiądz jest w dechę, wiadomo, że czasem coś palnie, ale bez przesady”, „Ksiądz cię zranił w konfesjonale? Nie przesadzaj, przychodzisz wyznać grzechy, to chyba nie oczekujesz, że będzie ci słodził”… Tłumaczymy: „Przecież nie wszyscy księża są tacy”, „Kościół to nie tylko księża”, „Najważniejszy jest Jezus, ludzie są słabi”. „Bronimy Kościoła”.

Tymczasem święty Piotr wzywa w swoim liście (1 P 3,15) do obrony (apologii) nadziei, do jej uzasadnienia względem każdego, kto się tego domaga. Czy apologią nadziei jest wypychanie poza obręb naszego wzroku tych, którzy tej nadziei w Kościele nie znajdują?

Problem jest systemowy i jako teolożka chcę pokazywać perspektywę, w której Kościół nie potrzebuje obrony, za to potrzebuje nawracania się. Każda porażka na poziomie relacji (w konfesjonale, rozmowie wierzącej koleżanki z niewierzącą, kampanii reklamowej jakiejś chrześcijańskiej inicjatywy, w książce albo kazaniu) jest straconą szansą, chybieniem, a zatem – zgodnie z greckim źródłosłowem – grzechem.

Czy mamy się przerażać swoimi straconymi szansami, błędami, niedelikatnością? Żadną miarą! Tak bardzo pasują tu słowa świętego Pawła: „Gdzie wzmógł się grzech, tam jeszcze obficiej rozlała się łaska”. Kiedy przychodzi światłość i widzimy w niej miejsca, w których brak nam miłości, współ-czucia, wrażliwości, pozwólmy światłu działać. Zwłaszcza my, chrześcijanie, możemy się nie bać dostrzeżenia własnej ciemności. Możemy zrobić jeden, drugi, trzeci krok z nadzieją, że to właśnie w tym szaleństwie jest metoda.

Empatyczne słuchanie Bogoczłowieczych historii

Jeżeli sami widzimy miejsca niewystarczającej wrażliwości – mówmy o nich. Jeżeli ktoś nam je wskazuje, powstrzymajmy się od cisnącej się na usta autoapologii (w imieniu własnym lub wspólnoty). Gdy czujemy presję, by zaraz wyjaśnić, pokazać pozytywne aspekty sytuacji, wspomnieć, że przecież „Kościół to nie tylko…”, weźmy kilka oddechów i posłuchajmy. Warto ćwiczyć empatyczne słuchanie i być przygotowanymi na to, by na trudne dla nas słowa zareagować z otwartością. Nie mamy zwykle możliwości naprawić krzywdy, o której nam ktoś opowiada. Prawdopodobnie nie znajdziemy od razu rozwiązania, nawet gdyby leżało w zakresie naszych możliwości. Możemy jednak wysłuchać i uważnić to doświadczenie. Zobaczyć, że mamy przywilej, łaskę bycia kimś, kto jest jak Bóg: nie poprzestać na 90 czy 99 procentach całości. Tak jak gospodyni, pasterz i ojciec z przypowieści – przeżyć niezgodę na to, by zadowalać się moralną czy liczebną większością.

Jak ćwiczyć empatyczne słuchanie? Przede wszystkim słuchać bez komentowania, przetrenować to z przyjacielem, znajomą, żoną, kolegą: jedna osoba mówi przez dwie minuty, a zadaniem drugiej jest nie przerwać, nie potwierdzać, nie zaprzeczać, nie dopowiadać. Tylko słuchać. Z czasem można próbować stosować parafrazę, ale wciąż: przede wszystkim słuchajmy – już nie tylko tego, „co nam Kościół mówi, że trzeba”, ale ludzkich historii. Przecież to właśnie my mamy nadzieję, że to są zawsze historie Bosko-ludzkie, Bogoczłowiecze! Brońmy tej nadziei przed własnym, kościelnym czy osobistym, ego.

Jeżeli to nas osobiście boli bycie nieuwzględnianymi, dotykają uwagi i oceny ze strony ludzi wierzących, poszukajmy kogoś, kto nas usłyszy. Wyobrażam sobie, że taką osobą mógłby być ksiądz Pęcherzewski. To, co opowiada w książce i co mówił na spotkaniu online, przekonuje mnie, że ma taką otwartość. Ale czy właśnie nasz proboszcz ma? Nic na siłę. Często słyszałam upraszczające sprawę komentarze: „Idź i powiedz księdzu w oczy”. To nie zawsze dobra rada. Ktoś, kto doświadcza wykluczenia albo przemocy, nie jest odpowiedzialny za uświadamianie czy pouczanie osoby, której działanie spowodowało jej cierpienie. Czasem jest to możliwe, ale nie można obciążać nikogo takim obowiązkiem. Powiedzmy komuś o swoim bólu i pomyślmy, o co chcemy prosić. Czy wystarczy nam bycie wysłuchanymi? Czy chcemy prosić, by ktoś w naszym imieniu porozmawiał z osobą, której działanie nas dotknęło? Czy potrzebujemy rady albo pomocy w wyrażeniu swojego zdania?

Gdy czujemy presję, by zaraz wyjaśnić, pokazać pozytywne aspekty sytuacji, wspomnieć, że przecież „Kościół to nie tylko…”, weźmy kilka oddechów i posłuchajmy.

Słuchanie jest zadaniem Kościoła

Każda historia zasługuje na opowiedzenie i wysłuchanie. Zadaniem Kościoła jest nie tylko indywidualne przyjmowanie każdej i każdego, ale także przebudowywanie struktur, które sprzyjają sytuacji wykluczenia, a nie sprzyjają otwartości. Jestem przekonana, że potrzeba do tego ciągle nowej teologii, która będzie coraz bardziej uwzględniać wiedzę o człowieku, jego uwarunkowaniach biologicznych, społecznych i psychologicznych, a także coraz lepiej rozumiane Objawienie. Zamiast przypominać innym, że przecież Tradycja i wszystko, co potrzebne, jest już nam dane, przypominajmy sobie, że Chrystus zjednoczył się z każdym człowiekiem, Bóg nie jest Bogiem umarłych, ale żywych, a Duch wieje, kędy chce, a zatem Objawienie trwa.

Zamiast przypominać innym, że przecież Tradycja i wszystko, co potrzebne, jest już nam dane, przypominajmy sobie, że Bóg nie jest Bogiem umarłych, ale żywych, a Duch wieje, kędy chce.

Nie każdy w każdej sytuacji umie dostrzec wezwanie Boże i okazję. Apelowałabym jednak o to, by nigdy nie umniejszać słów osób, które domagają się większej uważności. Kiedy bowiem mówimy komuś: „Jesteś zbyt wrażliwy” czy „Przesadzasz”, nie tylko tracimy własną szansę na relację, ale – co gorsza – prawdopodobnie powodujemy, że o tej historii nie usłyszy już nikt inny. Wówczas łatwo będzie zbyć kolejne osoby: „Nigdy o tym nie słyszałem”, „Jesteś jedyną, która to mówi”… Mówmy, słuchajmy.

„Nie ma wiary bez pytań”. Czy mamy odwagę postawić pytanie, jakie polecał zadawać w bliskich relacjach Marshall Rosenberg: „Która z rzeczy, które robię, sprawia, że twoje życie nie wydaje się wspaniałe?”, i posłuchać odpowiedzi?

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×