Nienawiść w butelce – detencja w ośrodkach strzeżonych dla cudzoziemców w Polsce
Była sobie rodzina
Mężczyźni z karabinami wyładowują ich z ciężarówki. Mierzą w ich stronę. Od czasu do czasu strzelają w powietrze. Popychają Irene, chociaż ma na rękach dziecko. Irene szepcze do męża, że jeśli teraz ich zabiją, to nikt się o tym nie dowie. Zakopią ich tutaj, całą trójkę, obok tej błotnistej drogi. Nikt nie będzie ich szukał. Nikt ich nie znajdzie. Córeczka wygląda, jakby umierała. Od dwóch dni nic nie piła, podobnie jak jej rodzice. Mąż w końcu nie wytrzymuje. Pada na kolana. Błaga, żeby chociaż córce dali wody. Jeden z mężczyzn wyjmuje butelkę. Ma poczucie humoru. Otwiera ją, bierze kilka łyków, a większość wylewa. Zostaje tylko resztka wody, na samym dnie. Rzuca im tę butelkę. Bez sensu, córka nie chce się napić. Twarz żołnierza rozciąga się w uśmiechu. Jego koledzy znów strzelają w powietrze, marsz zaczyna się na nowo. Butelka zostaje w błocie. Wreszcie dochodzą do biało-czerwonego słupka granicznego. Wtedy po raz pierwszy zostali wypchnięci do Białorusi.
Irene i Jean są do siebie podobni. Zazwyczaj mają pogodne, spokojne oczy i szerokie uśmiechy. Teraz na ich twarzach maluje się powaga.
Jean: Sami znaleźliśmy policjantów. Wiedzieliśmy, że u polskich służb można wystąpić o azyl. Tak samo powiedzieli nam Białorusini – w Polsce szukajcie policji, ona was uratuje. Białoruscy żołnierze pokazali, gdzie iść. Wody nie dali, chociaż od doby nic nie piliśmy.
Irene: Całą noc szliśmy przez las. Nic przy sobie nie mieliśmy. To miała być krótka przeprawa. Z lasu wyszliśmy zmarznięci i spragnieni. Córeczka trzęsła się z zimna. Na drodze stała policja. No świetnie, jesteśmy uratowani – pomyślałam. Mój mąż poprosił o azyl, a ja o wodę. Dla siebie i dla Marie, którą cały czas trzymałam na rękach. Policjantka powiedziała, że żadna z tych rzeczy nie leży w ich kompetencjach i że muszą wezwać straż graniczną. Wojskowi przyjechali po kilku minutach. Kazali usiąść na ziemi i przeszukali plecak, który niósł Jean. Wszędzie zajrzeli, nawet do pustego termosu. Znaleźli monety, jeszcze z Kamerunu. Zaczęli krzyczeć, że to pieniądze z Białorusi. Wywieźli nas do lasu.
Teraz mężczyźni z karabinami wyładowują ich z ciężarówki. W błocie leży butelka z resztką wody w środku. Żołnierze grożą karabinami. Stoją w Polsce, przy biało-czerwonym słupku. Irene, Jean i mała Marie są już w Białorusi. Go back to Belarus. Go back!
Po drugiej stronie znajdują ich Białorusini. Pakują rodzinę do ciężarówki z innymi migrantami i wywożą w inne miejsce granicy. Każą wracać, You die or you go Poland.
Od tego momentu Irene, Jean i Marie zostali spushbackowani jeszcze dwa razy. W lesie spędzają około dwóch tygodni. Jedzą liście i piją wodę z kałuż. Kiedy wojsko łapie ich po raz czwarty, zawozi ich na posterunek SG.
Irene: Siedziałam w rozkroku na podłodze i wyłam, że nie jestem w stanie iść. Jean i Marie zostali już zaprowadzeni do furgonetki. Ja nie mogłam się podnieść. Podszedł do mnie strażnik graniczny, na telefonie miał włączonego tłumacza google. Zapytał, czemu tak płaczę. Wytłumaczyłam mu, że moje dziecko umrze, jeśli wrócimy do lasu. Że mam spuchnięte nogi, że nie jestem w stanie iść. Widziałam, że jemu też napłynęły łzy do oczu. Naprawdę nam współczuł. Przyszli żołnierze, wykręcili mi ręce, wrzucili do furgonetki. Podjechaliśmy pod las, ale w trakcie wyładowania jeden ze strażników dostał telefon. Chwilę posłuchał, odłożył słuchawkę. Podszedł do mnie i powiedział: You are now safe in Poland.
Tak właśnie Irene, Jean i mała Marie trafili do ośrodka strzeżonego dla cudzoziemców w Czerwonym Borze.
W lesie spędzają około dwóch tygodni. Jedzą liście i piją wodę z kałuż. Kiedy wojsko łapie ich po raz czwarty, zawozi ich na posterunek SG.
Był sobie student
Ibrahim wychodzi z samolotu na lotnisku w Warszawie. Ma za sobą długą podróż z Palestyny. Strażnik graniczny czeka na niego przed drzwiami. Come with me. Strażnik prowadzi go do pokoju w innej części lotniska i mówi, żeby czekał. Jest maj, ale w pomieszczeniu jest bardzo zimno. Pilnują go dwie kobiety. Ibrahim prosi o kurtkę i wodę, bo od dawna nic nie pił. Kobiety jednak kręcą głowami, jakby nie rozumiały. Tak, jakby trzęsący się człowiek w Polsce oznaczał coś innego niż w Palestynie.
Ma polską wizę studencką. Kilka miesięcy temu dostał się na Uniwersytet w Poznaniu, ale nie zamierzał tam jechać. Jego ostatnim przystankiem miała być Belgia. To tutaj planował złożyć wniosek o ochronę międzynarodową. Polska wiza studencka miała posłużyć jedynie za klucz do drzwi Europy. Miał pecha. Prawnik, który się nim zajmował, pomylił papiery. Postępowanie w jego sprawie bardzo się przedłużyło i odesłali go do Polski. Teraz siedzi w zimnie, bez kurtki, bez wody i czeka na tłumacza. Ten pojawia się po ośmiu godzinach. Kumpluje się ze strażnikami, razem się z czegoś śmieją. Wody nie przyniósł. Ibrahimowi oznajmia, że nie ma się czym martwić. Nazajutrz wezmą go do sądu, a potem trafi do hotelu.
Ibrahim ma niespokojne spojrzenie i ruchliwe ręce, które teraz rozkłada w geście oburzenia.
Ibrahim: W trzecim pokoju poprosiłem o jedzenie i picie. Powiedziałem zgodnie z prawdą, że od wczoraj nic nie jadłem ani nie piłem. Odmówili. Powiedziałem, że w plecaku mam wodę i jabłka, które kupiłem w Belgii. Nie dali. Chciałem iść spać, ale byłem zbyt spragniony, żeby zasnąć.
Sędzia orzeka, że Ibrahim powinien trafić do ośrodka strzeżonego. On sam nie wie, dlaczego. Ma ze sobą wizę, pieniądze i dokument tożsamości. Ale nikt nie chce mu nic tłumaczyć.
Ibrahim: Przeszkadzało im, że nie miałem paszportu. Dowiedziałem się o tym znacznie później. Dlaczego nie miałem? Podarłem. Gdybym go miał, w Belgii od razu wysłaliby mnie do Polski. Tak powiedzieli mi koledzy. Poza tym paszport z Gazy i tak jest bezużyteczny.
Tak Ibrahim trafił do ośrodka strzeżonego dla cudzoziemców.
Był sobie książę
Daniel zdejmuje spodnie. Przed chwilą grupa, w której szedł, natknęła się na polskich wojskowych. Żołnierze kazali się im rozebrać. Zabierają telefony i dokumenty, a do tego połowę zapasu jedzenia i picia. Jeśli ktoś ma dwie butelki wody, jedną musi zostawić.
Jest lipiec 2023, Daniel ma szesnaście lat. Pochodzi z Kamerunu, jest synem jednego z królów grupy etnicznej Bamileke. Podróżuje z opiekunem o imieniu Yannick. Opiekę nad Danielem powierzyła Yannickowi matka chłopca. Sama nie mogła jechać, ale chciała się upewnić, że jej dziecko bezpiecznie dotrze do Europy.
Polacy podwożą ich pod mur na granicy. Otwierają furtkę i każą przejść na drugą stronę. Jeśli ktoś nie chce, oblewają go gazem pieprzowym. Daniel z towarzyszami lądują na Białorusi. Bez ubrań i dokumentów.
Nieopodal muru nagość to nie problem. Ubrania wiszą na każdym drzewie. Wystarczy tylko brać. Zostawili je ludzie, którzy szli tamtędy wcześniej. Daniel i jego towarzysze korzystają z okazji. Kiedy kończą kompletować ubiór, namierza ich białoruskie wojsko.
Daniel wygląda na starszego, niż jest w rzeczywistości. Ma pewny krok i zasadniczy, uprzejmy ton.
Daniel: Białorusini rzucili się na nas z pałkami. Chwilę nas pomęczyli, a kiedy znudziło im się bicie, wzięli nas do obozu. Było tam więcej takich jak my. Zapędzili nas do kopania rowów. Pracowaliśmy kilka godzin. Kiedy skończyliśmy, żołnierze wezwali ciężarówki i kazali nam wsiadać. W tłumie rozdzieliłem się z moim opiekunem. Białorusini wepchnęli Yannicka na inną ciężarówkę. To był ostatni raz, kiedy go widziałem. Do dziś nie wiem, co się z nim stało.
Białorusini wyrzucają migrantów nieopodal płotu i pokazują, żeby przez niego przeszli. Sami zaszywają się w krzakach i odprowadzają ich wzrokiem.
Daniel: Pod płotem leżały drabiny. Wyglądały, jakby ktoś zrobił je na miejscu, z tego, co znalazł w lesie. Po nich przeszliśmy na drugą stronę. W ciężarówce, do której wrzucili mnie Białorusini, było dużo Afgańczyków. Postanowili iść razem. Chciałem do nich dołączyć, ale nie chcieli iść z czarnym.
Po kilku godzinach w Polsce Daniel spotyka grupę Somalijczyków. Pozwalają mu się przyłączyć. Jeden z nich ma działający telefon. Zamawiają przemytnika. Płacą, aby zawiózł ich do Niemiec. Wpadają podczas kontroli drogowej kilka kilometrów dalej.
Tak Daniel trafił do ośrodka strzeżonego w Białej Podlaskiej. Miesiąc spędzi w ośrodku w Lesznowoli. Łącznie w zamknięciu spędzi sześć miesięcy.
Był sobie chłopak
Aden wchodzi do Polski. Na spokojnie. Jest maj 2021. W Białowieży właśnie rozpoczyna się sezon turystyczny. Kryzys humanitarny dopiero kiełkuje, a lasy wokół Hajnówki nie są jeszcze pełne wojskowych. To czas na długo przed murem. Żadna z kilkudziesięciu ofiar kryzysu nie wyobraża sobie, że umrze w puszczy Białowieskiej. Na razie żyją w Egipcie, Etiopii, Jemenie, Iraku, Syrii i planują, co spakować w podróż do Europy. Dopiero za trzy miesiące, niedaleko stąd, strażnicy wymierzą karabiny w stronę Irene i jej rodziny. Dopiero za dwa lata Ibrahim po raz pierwszy rozbierze się przed strażnikami na lotnisku, a Daniel ubierze się w ubrania znalezione w lesie.
Aden ma zmęczone oczy. Marszczy je tak, jak gdyby nie chciał rozmawiać na tematy, które poruszam. Szybko się irytuje.
Aden: Jaka była droga do Polski? Zła. Z Iraku leciałem przez Moskwę i Mińsk. Kiedy dotarliśmy w okolice granicy z Polską, złapali nas Białorusini. Szczuli psami, skuli ręce i mierzyli do nas z karabinów. Przyszedł od nich tłumacz i powiedział, że jeśli zapłacimy, pozwolą nam przejść granicę. Oczywiście zapłaciliśmy.
Aden prowadzi pod ramię kolegę bez nogi. Pomaga mu białoruski żołnierz, który przekracza granicę razem z nimi. Chwilę ich odprowadza, żegna się i wraca do siebie. Aden i kolega kuśtykają tak dwa dni.
Aden: Kiedy doszliśmy, strasznie chciało nam się pić. Chcieliśmy zrobić zakupy w markecie. Wtedy znalazła nas straż graniczna i zostaliśmy zatrzymani. Zamknęli nas na cztery dni w jakiejś piwnicy. To były czasy covidu, więc potem jeszcze trzy tygodnie spędziliśmy w izolacji, na kwarantannie.
W ten sposób Aden, małoletni, znalazł się w strzeżonym ośrodku w Kętrzynie. W ciągu osiemnastu miesięcy zobaczy również placówki w Wędrzynie, Krośnie Odrzańskim i Przemyślu.
Były sobie ośrodki
Według prawa, cudzoziemca można osadzić w ośrodku strzeżonym w kilku sytuacjach. Kiedy trzeba ustalić jego tożsamość i detencja jest ku temu konieczna. Kiedy istnieje prawdopodobieństwo ucieczki cudzoziemca. A także wtedy, gdy wymagają tego względy obronności lub kiedy cudzoziemiec składa wniosek o ochronę międzynarodową, tylko po to, żeby opóźnić deportację.
Kiedy w 2021 roku rodzina Irene trafia na posterunek, strażnicy graniczni stawiają sobie pytanie: Co zrobić z kobietą, która nie da rady wstać? Zapewne można zawołać kilku facetów, chwycić ją za nogi lub pod pachami i wciągnąć do furgonetki siłą. Albo powiedzieć, że albo wstanie, albo nigdy nie zobaczy swojego dziecka – takie słowo zresztą padły tuż przed nieskuteczną próbą czwartego pushbacku. Ale to bez sensu, w takim stanie i tak nie da rady przejść do Białorusi.
Można by też wysłać Irene i jej rodzinę do ośrodka otwartego.
Już w roku 2022 rzecznik praw obywatelskich zwracał uwagę, że sądy zbyt lekką ręką wydają wyroki dotyczące detencji migrantów. Sędziom nie przeszkadzało, że kierowano do nich osoby chore, rodziny z dziećmi, a także osoby nieletnie bez opieki. To samo tyczy się osób, których stan psychofizyczny świadczy, że mogły być poddane przemocy. Na przykład podczas przekraczania zielonej granicy.
Warunki panujące w placówkach regulowane są przez rozporządzenie ministra spraw wewnętrznych z 24 kwietnia 2015 roku. Roztrząsa ono takie kwestie jak sposób żywienia cudzoziemców, ilość przestrzeni w pokojach, wyposażenie i tym podobne.
Na terenie Polski funkcjonuje obecnie sześć ośrodków strzeżonych. Znajdują się one w Krośnie Odrzańskim, Lesznowoli, Białej Podlaskiej, Białymstoku, Przemyślu i Kętrzynie. W 2021 roku zostały otwarte dwa tymczasowe ośrodki w Wędrzynie i Czerwonym Borze. Potem jednak je zamknięto.
W przeciwieństwie do ośrodków otwartych, nad którymi pieczę sprawuje Urząd do Spraw Cudzoziemców, placówki strzeżone są prowadzone przez Straż Graniczną.
Jean z Irene, Ibrahim, Daniel i Aden, byli osadzeni w różnych ośrodkach, w różnym czasie. Nie znają się wzajemnie. Posługują się różnymi językami. Rozmowy z nimi prowadzone były oddzielnie.
Według rozporządzenia, na każdego cudzoziemca w pomieszczeniu powinny przypadać nie mniej niż cztery metry kwadratowe powierzchni.
„Prywatność w ośrodku nie istnieje.”
Ibrahim: Do ośrodka jechaliśmy kilka godzin. Dostałem butelkę wody gazowanej. Nigdy wcześniej takiej nie piłem. W Palestynie jest tylko woda bez bąbelków. Ta wasza gazowana nie jest za dobra. W drodze bardzo zgłodniałem. Poprosiłem konwojentów o coś do jedzenia. Zatrzymali się w McDonald’s. Zamówili BigMaki, ale mi nic mi nie dali. Zapytałem, czy nie poczęstowaliby mnie papierosem. Nie poczęstowali, ale sami palili cały czas. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, zdziwiłem się. Ośrodek nie wyglądał jak hotel w Belgii, ale jak więzienie.
Według rozporządzenia, na każdego cudzoziemca w pomieszczeniu powinny przypadać nie mniej niż cztery metry kwadratowe powierzchni. Rozporządzenie przewiduje jednak ewentualność zbyt dużej liczby nowych cudzoziemców – wtedy powierzchnia ta może wynosić dwa metry kwadratowe na głowę. Dla porównania, w polskich więzieniach na jednego osadzonego przypadają trzy metry kwadratowe. Ilość miejsca to jednak nie wszystko.
Podczas przydzielania obcokrajowców do pokojów, obsługa ośrodka powinna brać pod uwagę więzy rodzinne, wiek cudzoziemca, zalecenia psychologa, ale także potrzebę tworzenia dobrej atmosfery wśród mieszkańców ośrodka.
Aden: Było nas 27 osób w pokoju. Łóżka były czteropiętrowe, więc jakoś się pomieściliśmy. Ja spałem na parterze.
Ibrahim: Prywatność w ośrodku nie istnieje. W moim pokoju było dziewięć osób. Cztery łóżka piętrowe i jeden materac na podłodze.
Daniel: W ośrodku było bardzo ciasno. W Lesznowoli pokój był malutki, a mieszkały w nim cztery osoby. W Białej Podlaskiej nieco większy, ale za to spało tam nawet po siedem, osiem osób.
Jean: Dostaliśmy oddzielny pokój dla rodziny. Drzwi nie można było zamknąć od środka. Strażnicy mogli do nas wejść i kazać wszystkim wstawać.
Aden: Czasami strażnicy budzili nas rano. Przychodzili i uderzali pałkami o ramy naszych łóżek. Nie wiem, dlaczego to robili.
Ibrahim: W Belgii w każdym pokoju mieszkały cztery osoby. Był telewizor, boisko, bilard, playstation. No i była porządna toaleta, jedna na pokój. W Przemyślu kibel był tragedią. Były tam dwie łazienki, w każdej z nich trzy sedesy, trzy umywalki i trzy oddzielone cienką zasłoną natryski. To zdecydowanie nie wystarczy na tyle osób. Żeby zdążyć na ciepłą wodę pod prysznicem, musiałem budzić się o czwartej nad ranem. Potem stawała się lodowata.
Aden: Pomiędzy prysznicami nie było zasłonek. Zresztą i tak, żeby się wykąpać, trzeba było dwóch osób. Za słuchawkę od prysznica służył wąż. Ciśnienie w nim było tak duże, że potrzebowałeś kogoś, kto będzie Ci go trzymał. Przynajmniej woda była ciepła. To znaczy była w Wędrzynie. W Krośnie już nie.
Jean: Policzyłem to. Toaleta psuła się raz na dwanaście lub trzynaście użyć.
Daniel: Łazienka była całkiem czysta. Strażnicy naprawdę o to dbali. Przychodziła też Pani sprzątająca.
„Najgorsza była zupa.”
Według rozporządzenia, dorosły cudzoziemiec powinien otrzymywać codziennie posiłki o minimalnej wartości 2600 kalorii.
Ibrahim: Większość czasu w ośrodku byłem głodny. Posiłki były bardzo rzadko, a porcje małe.
Jean: Żywienie było fatalne. To, co dostawaliśmy, większość z nas wyrzucała do kosza. Tego się nie dało jeść. Na przykład zupa to była letnia woda, do której ktoś wlał odrobinę sosu pomidorowego.
Aden: Na śniadanie masło i tost. Na obiad – nie wiem, jak to opisać. Podobne do kobby, którą mamy w Iraku. Do tego zupa. Na kolację dwie parówki. Wszystko ohydne.
Ibrahim: W Belgii dostawaliśmy świeże owoce, tutaj były raz na kilka tygodni. Na obiad codziennie jedliśmy to samo. Zupę, ziemniaki i kawałek kofty. Wszystko śmierdziało i okropnie smakowało. Najgorsza była zupa. Z początku jej nie jadłem. Zacząłem, kiedy głód stał się nie do zniesienia.
Ibrahim i Aden, wspominając o kofcie i kobbie, mają zapewne na myśli polskie mielone. Większość moich rozmówców wspomina, że w piątki dostawali także rybę. Obsługa ośrodka troszczyła się o to, aby osadzeni nie grzeszyli.
Daniel: Kiedy ktoś jest pozbawiony wolności, posiłek, jaki dostaje, nie ma znaczenia. Pomijając wszelkie różnice kulturowe, jedzenie nie było złe. Psuła je niewola.
Irene: Była jedna strażniczka, która przychodziła do nas nad ranem i zostawiała dzieciom banany i pomarańcze. Robiła to po kryjomu, tak żeby nikt jej nie widział. Czasami witaliśmy się z nią na korytarzu. Udawała wtedy, że nas nie zna.
„Różnie między nami bywało”
W ośrodkach funkcjonuje system zakupowy. Cudzoziemcy mogą poprosić obsługę ośrodka o zakup potrzebnych im produktów. Ibrahim: Większość z nas miała w depozycie własne pieniądze. Mogliśmy poprosić o zrobienie zakupów. Podczas pobytu w ośrodku mogliśmy wydać łącznie 200 dolarów.
To nie było takie łatwe, bo nie wiedzieliśmy, jak długo będziemy tam siedzieć. Kupowałem cukier i herbatę, mieliśmy tam czajnik. Czasami papierosy i czekoladę, żeby zabić głód.
Irene: Korzystaliśmy z systemu zakupowego. Najczęściej kupowaliśmy mleko i płatki dla córki, żeby choć trochę ją odżywić. Kupiliśmy jej też kapcie. W ośrodku był limit pod względem ilości pieniędzy, które mogliśmy wydać na zakupy. Nie pamiętam, ile wynosił. Istniał ponoć dlatego, że w razie gdyby mieli nas deportować, musielibyśmy opłacić koszty żywienia, jakie poniósł ośrodek w trakcie naszego pobytu.
Daniel: Kupowałem sobie mleczko do ciała. Jedzenia nie. I tak w ogóle nie miałem apetytu.
Aden: Kupowałem herbatę, bo mieliśmy dostęp do czajnika. Był jeden w ośrodku, przechodził kolejno przez wszystkie pokoje. Czasami składaliśmy się na pomidory, przyprawy i masło, wrzucaliśmy wszystko do czajnika i gotowaliśmy sobie zupę. Staraliśmy pomagać sobie nawzajem, ale różnie między nami bywało. Raz dobrze, a raz źle. Jeśli stłoczy się mnóstwo ludzi w miejscu o fatalnych warunkach, zawsze znajdzie się powód do kłótni.
Jean: W pokoju obok nas siedzieli Irakijczycy. Cały czas się kłócili, dochodziło nawet do rękoczynów. Od czasu do czasu wpadali do nich strażnicy z pałami. W ten sposób rozwiązywali spory.
Daniel: Najgorsze były kłótnie. Wybuchały cały czas, czy to na korytarzu, czy na stołówce. Pochodzę z rodziny, w której było dużo przemocy domowej. Każda bójka w moim otoczeniu była dla mnie bardzo ciężkim przeżyciem. Strażnicy dobrze sobie z tym radzili. W ośrodku są chyba jacyś inni niż ci na granicy. Znacznie lepsi. Nigdy nie widziałem, żeby kogoś bili. Nawet podczas bójek tylko rozdzielali walczących. Nigdy nie wymierzali sprawiedliwości.
Irene: Nie mieliśmy z innymi wspólnego języka. Czasami inne dzieci zaczynały bawić się z naszą córką, ale rodzice im nie pozwalali. Krzyczeli i odciągali je od Marie. Nie chcieli, żeby bawiły się z dziewczynką, która ma ciemną skórę.
Aden: W każdym ośrodku siedziałem w pokoju z jakimiś bandytami. Wiem, że próbowałem przekroczyć granicę nielegalnie. Ale ja chciałem złożyć wniosek o ochronę międzynarodową, a umieścili mnie w celi z prawdziwymi przemytnikami. To byli Czeczeni, nawet strażnicy się ich bali. Byli traktowani lepiej od innych, nawet jedzenie dostawali lepsze. Codziennie o szóstej rano budzili nas na modlitwę. Nie wierzę w Boga, ale nie ośmieliłem im się sprzeciwić. W czwartym ośrodku, w Przemyślu, strażnicy chyba zmartwili się, że siedzę z w celi z przestępcami. Niedługo po moim przyjeździe, w rogu naszego pokoju została zamontowana kamera.
Daniel: Umieszczono mnie w pokoju z samymi dorosłymi. Oni cały czas palili, nawet w nocy. Nienawidzę papierosów. Cały czas dusiłem się przez dym. W Białej Podlaskiej był na ścianie telewizor. Moi współlokatorzy puszczali programy dla dorosłych. Kiedy się sprzeciwiałem, mówili, że jestem młodszy i nie mam prawa głosu. Był tam Gambijczyk, który się na mnie uwziął. Gdy wreszcie dostawałem pilota, wyrywał mi go lub puszczał głośno muzykę. Jednak nie wszyscy źle mnie traktowali. Był też Kongijczyk, znacznie starszy ode mnie, z którym bardzo dobrze się rozumiałem. Byliśmy sobie równi. Nawet z Arabami dało się pogadać, choć ich nastawienie do czarnoskórych bywa różne.
Ibrahim: Do pokojów przydzielali nas ze względu na narodowość. Mieszkałem z innymi Palestyńczykami. Żyliśmy ze sobą dobrze. Z Gruzinami i Hindusami też się dogadywałem. Połączyło nas cierpienie.
„Jeśli ktoś chorował, był pozostawiony sam sobie.”
Według regulaminów ośrodków cudzoziemcy powinni być poddawani badaniom lekarskim nie rzadziej niż co trzy miesiące. Leki powinien wydawać personel medyczny. Jedynie w szczególnych przypadkach, kiedy lekarz wyjątkowo jest nieobecny, wydawaniem leków może zająć się strażnik.
Ibrahim: Tak jak wspominałem, chorowałem przez jedzenie ze stołówki. Lekarka była raz w tygodniu. Poprosiłem ją o coś na moją dolegliwość. Przypisała mi jakąś tabletkę, brałem ją przez tydzień, ale potem przestali mi dawać. Nigdy nie było tam lekarza specjalisty. Wszyscy, bez względu na dolegliwość, szli do internistki i wszyscy dostawali taką samą, zieloną tabletkę. Choroba żołądka przeszła mi, kiedy wyszedłem z ośrodka.
Irene: Cały czas leżałam. Krwawiłam z pochwy. Byłam wyczerpana. Bardzo mnie bolało. Przychodzili do mnie strażnicy pytać, czemu nigdy nie widzą mnie na korytarzu. Tłumaczyłam, że nie jestem w stanie wstać. To był rak macicy. Dowiedziałam się o tym dopiero po wyjściu z ośrodka.
Jean: Prosiłem ich o lekarza dla mojej żony. Nosiłem im jej podpaski, żeby pokazać, że coś jest nie tak. Nikt nic nie robił. Kiedyś żonie wypadł skrzep. Był wielkości kubka. Też im go zaniosłem.
Irene: Trafiłam do ginekologa. Kazał mi się rozbierać. Była tam też strażniczka. Powiedziałam, że nie chcę zdejmować majtek w jej obecności, ale kazali mi. Traktowali mnie, jakbym była przestępczynią. Ginekolog stwierdził, że widzi skrzepy krwi, ale uważa że to kwestia hormonów. Próbowałam tłumaczyć, że cały czas jestem zmęczona, że bardzo mnie boli. Zasugerował, że symuluję, ale lek dał. Pigułkę dzień-po. Miałam ją stosować przez trzy miesiące. Przestałam po dwóch tygodniach. Kiedy zaczęłam ją brać, krwawienia tylko się nasiliły. Mówiłam strażnikom i pielęgniarce, że coraz gorzej się czuję, ale nie reagowali.
Aden: Jeśli ktoś chorował, był pozostawiony sam sobie. Dopiero kiedy chorzy zaczynali krzyczeć i płakać, straż odwoziła ich do szpitala.
Jean: Pewnego dnia siłą wtargnąłem do gabinetu lekarza. Powiedziałem mu, że moja żona umiera na moich oczach. Błagałem, żeby ją ratował. Kazał strażnikom zadzwonić na pogotowie. Karetka przyjechała po dwóch dniach.
Irene: W szpitalu okazało się, że miałam bardzo wysoką temperaturę. Lekarz, który mnie przyjął, zaczął krzyczeć na strażników. Był wściekły, że kazali mi tyle czekać. Miałam wrażenie, że nie chce mnie widzieć, jakby przywieźli mu trupa. To wtedy przenieśli nas do ośrodka otwartego.
Ibrahim: Strażnikom wszystko jedno, czy umrzesz czy nie, mają to gdzieś.
Daniel: Na lekarza musieliśmy czekać bardzo długo. Mnie bolał ząb. Powiedziałem o tym strażnikowi. Odpowiedział, żebym poczekał. Ból nasilał się wieczorem. Nie mogłem spać. Kilka nocy przepłakałem. Lekarz zjawił się po tygodniu.
Rozporządzenie dotyczące ośrodków, przewiduje, że w ośrodku powinna być izolatka dla osób chorych. Warunki w niej nie powinny odbiegać od tych panujących w zwykłych pokojach.
Aden: Podejrzanych o symulowanie strażnicy wrzucali do izolatki. To takie pomieszczenie, w którym stoi tylko drewniane łóżko, a posiłki podają przez kratkę w drzwiach. Mojego kolegę bardzo bolały jądra. Powiedział o tym strażnikom. Stwierdzili, że nie cierpi wystarczająco widocznie i pewnie symuluje. Trafił do izolatki na miesiąc. Ja też tam siedziałem, ale w moim przypadku było na odwrót. Byłem zdrowy, a powiedzieli, że roznoszę świerzb. Za dwa tygodnie miałem wychodzić na wolność, zamknęli mnie na cztery. Nawet poduszki nie dali.
„Nikt nic nie wyjaśniał.”
Według regulaminu ośrodków strzeżonych, funkcjonariusze przyjmujący cudzoziemca do ośrodka mają obowiązek poinformowania go o jego prawach w języku dla niego zrozumiałym.
Ibrahim: Zapytałem strażników o prawnika. Powiedzieli, że nie mają. Koledzy z ośrodka polecili mi, żebym skontaktował się z jakimś prawnikiem od praw człowieka. Strażnicy nic nikomu nie tłumaczyli, wszystkiego dowiedziałem się od kolegów, którzy byli tam przede mną. Gdyby nie oni, nie wiedziałbym, ile mogę tam siedzieć i jak wygląda procedura azylowa.
Aden: Nie miałem pojęcia, co się działo w sprawie mojego azylu, nikt mi nic nie mówił. Niektórych wypuszczali po trzech miesiącach, a ja byłem przenoszony z jednego ośrodka do drugiego bez wiedzy, co będzie dalej. Wyjątkiem nie byłem, nikt nic nie wiedział.
Daniel: Siedząc w ośrodku, nie byłem świadom swojej sytuacji prawnej. Nikt nic nie wyjaśniał. Zdarzało się, że podpisywałem dokumenty bez znajomości ich treści. Tak kazali mi strażnicy. Tłumaczenie przychodziło znacznie później – albo nigdy.
Jean: Nie wiedzieliśmy, jak postępuje nasza procedura azylowa. Próbowałem spytać strażnika, ale tylko potakiwał i nigdy nic mi nie powiedział. Na szczęście jeden z NGO-sów zapewnił nam adwokatkę. Ona wszystko załatwiła.
Ibrahim: Zarówno strażnicy, jak i moi koledzy, nie za bardzo mówili po angielsku. Ja mówię, więc w razie czego robiłem za tłumacza. Rzadko, bo oni nie chcieli z nami rozmawiać. Byli tylko strażnikami, mieli zatrzymać nas wewnątrz ośrodka, nic poza tym.
Daniel: W Lesznowoli strażnicy mieli nas gdzieś. Nie interesowały ich nasze problemy i prośby. W Białej Podlaskiej było pod tym względem nieco lepiej. Jednak wciąż kontakt był ograniczony, bo mało kto mówił po angielsku. Zarówno wśród nas, jak i wśród strażników. Mimo tego, z niektórymi dawało się nawet pożartować. Widziałem, że oni też mieli serce.
Irene: Nasza córka zachorowała. Miała bardzo wysoką gorączkę. Próbowaliśmy robić jej okłady i w ten sposób zbić gorączkę. Poszłam poprosić strażnika o pomoc. Powiedział, że jeśli nie przestaniemy zawracać mu głowy, wystarczy że pstryknie palcami, a odeślą nas do Afryki.
Aden: O cokolwiek byś ich nie poprosił, zostaniesz zbluzgany. (Tu Aden przechodzi na Polski) Mówią: skurwysynu, kurwo, idź stąd, kurwa, spierdalaj. Mówią też: Go write application. Oni kochali pisać te wnioski. Codziennie rozdawali papiery do wypełnienia. Nawet o papier toaletowy trzeba było składać wniosek. To akurat rzeczywiście działało. Mijał miesiąc i najczęściej dostawaliśmy to, o co prosiliśmy.
„Efekty przynosiła tylko próba samobójcza.”
Daniel: Strasznie się nudziłem. Kiedy jest ciepło, można pograć w piłkę. Poza tym, w ośrodku nie ma nic do roboty.
Ibrahim: Żeby przetrwać, trzeba sobie stworzyć rutynę. Przez większość czasu spałem. W wyznaczonych godzinach wychodziłem na powietrze, chwilę spacerowałem i wracałem do spania. Szedłem na stołówkę, jadłem i znów spałem.
Jean: Aby się nie zanudzić na śmierć, kupiliśmy sobie karty. Kiedy tylko była taka możliwość, wychodziliśmy na dwór.
Irene: Początkowo na terenie ośrodka nie było internetu. Dostęp do niego otrzymaliśmy dopiero po staraniach jednej z organizacji pozarządowych. 30 minut na tydzień. Wykorzystywaliśmy go do puszczania bajek córce.
Aden: Większość czasu spałem, byłem pod wpływem tabletek nasennych. To jedyny lek, który bez trudu dostawaliśmy. Lekarz przypisywał go wszystkim. Ci, którzy nie brali tabletek nasennych, korzystali z innych używek. Bandyci z Czeczenii coś palili.
Daniel: W ośrodku nie ma prawdziwego wsparcia psychologicznego. Schemat jest prosty. Przychodzi psycholog, przyjmuje kogoś na dziesięć minut i odsyła do psychiatry. Ten z kolei przypisuje wszystkim ten sam, bardzo mocny lek. Mi także go dał. Spałem dwa dni. Trzeciego zdawało mi się, że umieram.
Aden: Do psychologa trzeba było umówić się z półtoramiesięcznym wyprzedzeniem. Wtedy jeszcze nie umiałem mówić po angielsku, więc chodziłem do niego z tłumaczem google. Potem przestałem, bo co on miałby mi powiedzieć.
Jean: Na terenie ośrodka nie mieliśmy dostępu do żadnej opieki psychologicznej.
Ibrahim: Co jakiś czas przyjeżdżała do nas psycholożka, ale była bezużyteczna. Efekty przynosiła tylko próba samobójcza. Trafiasz wtedy do szpitala psychiatrycznego, tam naprawdę próbują cię leczyć.
Aden: Strażnicy robili wszystko, żebyś nie czuł się jak człowiek. Do stołówki pędzili nas jak owce. Szliśmy gęsiego, jeśli ktoś się trochę wychylił, od razu dostawał pałą. Nie było rzeczy, której nie wykorzystaliby, żeby zniszczyć cię psychicznie. O czym mam ci opowiedzieć? O tym jak nas bili? O samobójcach?
Ibrahim: W pokoju obok mojego siedzieli Egipcjanie. Kolegowałem się z nimi. Pewnego razu usłyszałem, że strasznie krzyczą. Jeden z nich próbował się powiesić. Podnieśliśmy go do góry, żeby się nie udusił. W końcu przybiegli strażnicy i go odcięli. Trafił do szpitala. Miał w ośrodku przyjaciela, Youssefa. Gdy się wieszał, Youssef był akurat gdzie indziej. Gdy wrócił, o wszystkim się dowiedział i wpadł w rozpacz. Strażnicy zawołali mnie w roli tłumacza. Powiedzieli, że chcą dać mu zastrzyk. Odmówił. Rozkazali, żebym wyszedł. Słyszałem jak krzyczy i woła mnie przez drzwi. Jeden strażnik wykręcił mu ręce, a drugi próbował wbić igłę. Youssef jest chrześcijaninem. Zaczął wzywać Chrystusa. Fuck Jesus, odpowiedział mu ten, który go trzymał.
Aden: Był taki Kurd, który wziął krzesło i wybił szybę w oknie. Wybrał największy kawałek szkła i zaczął dźgać siebie i wszystkich, którzy próbowali się do niego zbliżyć. W końcu potraktowali go gazem pieprzowym. Kiedy trafiłem do tamtego pokoju, siedziało tam trzech takich Kurdów. Wszyscy próbowali się zabić.
Relacje Adena i Ibrahima potwierdza strona internetowa Ośrodka Strzeżonego w Przemyślu. Widnieje na niej prośba o nieprzesyłanie cudzoziemcom szalików, pasków i innych przedmiotów, które mogą posłużyć do autoagresji.
Daniel: Przez swój stan psychiczny wielu ludzi odmawiało jedzenia. Niektórzy nie jedli prawie nic. Sam tak miałem, kiedy dowiedziałem się, że przedłużono mój pobyt w ośrodku.
Jean: Jedni z naszych sąsiadów też byli rodzicami. Po jakimś czasie wpadli w rozpacz. W ramach protestu przestali karmić swoje siedmiomiesięczne dziecko. Myśleli, że jeśli podupadnie na zdrowiu, to zostaną przeniesieni do ośrodka otwartego. Powiedzieli, że powinniśmy zrobić to samo. Inaczej tu umrzemy.
Aden: Strajk głodowy? No był. Możesz być bardzo silny, ale prędzej czy później się złamiesz. Tamci strajkowali, bo ośrodek był dla nas torturą. Potem pobiła ich straż. Nie wiem, co mam ci powiedzieć. Cała Polska już o tym wie. Chyba tylko tyle, że prawo w ośrodku nie istniało. Prawem było to, co strażnikom strzeli do łba.
Aden ma na myśli strajki głodowe, które odbyły się w ośrodkach strzeżonych dla cudzoziemców na przestrzeni maja 2022 roku. Jednym z głównych postulatów protestu był dostęp do opieki psychologicznej.
Aden: Pomogli mi dopiero ludzie z organizacji pozarządowych. Wytłumaczyli, w jakiej sytuacji się znajduję. Wtedy zrozumiałem, że ten kraj nie jest taki straszny, jak mi się zdawało. Kiedy siedzisz w ośrodku, Polska wydaje ci się czarną dziurą bez dna. Teraz wiem, że tak nie jest. Rząd może i jest rasistowski, ale ludzie są w porządku.
Daniel: Pewnego razu dostałem paczkę od księdza z Słupcy. Odbyło się to pewnie z pomocą jakiejś organizacji charytatywnej. Taki prezent przed świętami. Bardzo mnie to wzruszyło.
Ochrona międzynarodowa
Każdy cudzoziemiec może wnioskować o ochronę międzynarodową, jednak nie każdy ją otrzyma. Procedura azylowa powinna trwać nie więcej niż sześć miesięcy. Prawo przewiduje jednak możliwość wydłużenia oczekiwania na decyzję Urzędu do Spraw Cudzoziemców nawet do piętnastu miesięcy. W praktyce może to potrwać jeszcze dłużej.
Jean: W Kamerunie panuje dyktatura. Ja działałem opozycyjnie, w Ruchu Obrony Kamerunu. Zajmowałem się organizacją protestów i werbowaniem nowych członków. W czasie jednego z protestów, wymierzonego w prezydenta Biyę, zostaliśmy aresztowani. Byliśmy bici i torturowani. Policjanci próbowali zmusić mnie do oświadczenia, że chciałem zabić prezydenta. To bzdura. Mnie interesowało tylko dobro wspólne. Katowali mnie przez miesiąc. Udało mi się wyjść tylko dzięki pomocy wujka, który miał znajomości. Miałem wielkie szczęście i postanowiłem nie wystawiać go na próbę. Uciekłem do Nigerii i ukryłem się u znajomego. Przyjął mnie, ale dał mi do zrozumienia, że nie mogę się tam ukrywać w nieskończoność. Prędzej czy później mnie znajdą. Załatwił mi podróż przez Rosję i Białoruś. Tłumaczył, że Polska to dobry wybór. W końcu podpisała konwencję genewską i przestrzega praw człowieka. W pewnym sensie miał rację, dostaliśmy ochronę międzynarodową.
Ibrahim: Nie mogę ci powiedzieć, czemu wyjechałem z Palestyny. Napisz, że to problem polityczny. Mam w Gazie rodzinę i znajomych. Nie wyjechałem za pieniądzem. W Gazie miałem wszystko, dom, auto, żonę i córkę. Wyjechałem, bo nie chciałem żyć w strachu.
Daniel: W Kamerunie mamy wiele grup etnicznych. Każda ma własne tradycje i obyczaje sprzed epoki kolonialnej. Ja miałem pecha, urodziłem się jako syn króla plemienia. Ojciec zmarł rok temu, w kwietniu. Zgodnie z tradycją, miałem odziedziczyć po nim tron. Problem w tym, że poza tronem, dostałem po ojcu jego trzy żony. Jestem chrześcijaninem. Nie chcę trzech żon. Poza tym, jako król nie mógłbym się uczyć. Jedynymi ludźmi, z którymi miałbym kontakt, byłaby starszyzna. No i moje trzy żony. Sprzeciw nie wchodził jednak w grę. W Kamerunie nie można krytykować tradycyjnych obyczajów. Chrześcijaństwo jest uważane za relikt kolonialny. W moich kręgach spotykało się z pogardą. Nie mogłem zrzec się tronu. Gdyby znalazła mnie starszyzna, zrobiłaby wszystko, żeby zmusić mnie do przyjęcia tytułu. Torturowaliby mnie, aż bym się zgodził. Dlatego musiałem uciekać.
Aden: Wszyscy moi byli partnerzy nie żyją. Zabili ich członkowie rodzin lub znajomi. W życiu Irakijczyka-geja dominuje strach. Boisz się rodziny, przyjaciół, rządu. Jeśli nie zabije cię brat, zrobi to kuzyn, jeśli nie kuzyn, to wujek. W Iraku to legalne. Dlatego w wieku siedemnastu lat wyjechałem do Polski. Ta decyzja uratowała mi życie. W Iraku został mój chłopak. Wiele razy prosiłem go, żeby do mnie przyjechał. Mówiłem mu, że w Polsce będzie mu lepiej. Tutaj nie trzeba się bać. Odmawiał. Zabili go w połowie grudnia. Nie wiem kto.
Tydzień po naszej rozmowie, w Iraku wprowadzono karę od 10 do 15 lat więzienia za stosunki homoseksualne. Początkowo projekt ustawy zakładał karę śmierci. Do tej pory nie była to sfera uregulowana prawnie. Morderstwa na gejach i osobach transpłciowych odbywały się, i wciąż się odbywają, za cichym przyzwoleniem państwa.
Siedzimy w salonie Irene i Jeana. Zaprosili mnie do mieszkania. Wokół biegają ich dzieci. Przed chwilą się bawiły. Teraz coś poszło nie tak, bo zaczynają na siebie krzyczeć. Dzieci w każdym języku kłócą się tak samo. Irene karci je spojrzeniem. Uśmiecham się do niej. Odwzajemnia uśmiech, ale w oczach ma łzy. Przed chwilą opowiedziała mi, że jej córka do dziś boi się huku. To prezent od polskich żołnierzy, którzy na widok przybyszów zaczęli strzelać w powietrze. Pytam, jak im się tutaj żyje.
Jean: Radzimy sobie. Z Kamerunu dołączyły do nas nasze chłopaki i najstarsza córka. Czekali tam, aż dostaniemy azyl. Teraz chodzą do szkoły i uczą się mówić po polsku. Córka mówi już bardzo płynnie. Wszyscy mają kolegów i koleżanki. Bardzo mnie to cieszy. Ja pracuję w firmie telekomunikacyjnej. Wszystko jest w porządku. Tylko choroba żony mnie martwi.
Irene: Kontynuuję leczenie. To rak macicy. Gdybym wiedziała o tym wcześniej, mogłabym się poddać operacji. A tak została mi tylko chemioterapia.
Daniel wydaje się zbyt dojrzały jak na swój wiek. Całą rozmowę badał mnie wzrokiem. Teraz zmęczyło go opowiadanie. Wyprostował nogi i powoli zjeżdża z fotela. Wzrok wbił w podłogę. Wreszcie wygląda, jak przystało na szesnastolatka.
Daniel: Po wyjściu z ośrodka pojechałem do Słupcy. Zobaczyłem się z księdzem, który wysłał do mnie paczkę. Nie miałem gdzie się podziać. Zaproponował mi, że mogę zamieszkać na plebanii. Odmówiłem. Polskiego nie nauczę się z dnia na dzień. W Słupcy nie ma szkół, w których mówią po francusku. Żeby móc się kształcić, zamieszkałem w Warszawie. Chodzę do szkoły i na kursy języka polskiego. Myślę o studiach, najlepiej informatycznych.
Ibrahim cały czas gestykuluje. Zwłaszcza, kiedy się złości. Jego dłonie opisują rozmiary pokoju w ośrodku, jakość palestyńskiego paszportu, a nawet zawartość talerza. Kiedy pytam, jak mu się powodzi, kładzie je na stole.
Ibrahim: Mam się w miarę dobrze, choć trudno mi stanąć na nogi. Pomoc od rządu dla uchodźców jest znikoma. Gdyby nie oszczędności z Palestyny, byłoby mi bardzo ciężko. Wiadomo, początki są trudne, ale Polska mi się podoba. Planuję skończyć studia. Nie wiem, co potem. Najważniejsze, że udało mi się tutaj ściągnąć rodzinę. Żona i dziecko byli jednymi z nielicznych, którym udało się uciec przed wojną.
Aden co chwilę patrzy na zegarek. Spieszy się. Za chwilę musi wychodzić do pracy.
Aden: Pracuję jako pomoc kuchenna. Lubię tę robotę. Mam udane życie randkowe. Mogę robić, co chcę. W Polsce jest wolność.
Las pod Hajnówką. Na poboczu stoją aktywiści Grupy Granica. Za ich plecami stłoczyła się grupa kilku Jemeńczyków. Chcą azylu w Polsce. Dwójka z nich jest pogryziona przez psy. Jeden przez polskiego, drugi przez białoruskiego. Pushbackowani byli trzy razy. Nieopodal nich zatrzymuje się srebrna terenówka, z zielonym paskiem na drzwiach. Wychodzą z niej funkcjonariusze SG. Jeden z nich uśmiecha się i podchodzi do szukających azylu.
Strażnik: To oni?
Aktywista: Tak, pięciu mężczyzn, jedna kobieta. Mają dokumenty.
Funkcjonariusz w skupieniu kiwa głową. Wyjmuje paczkę papierosów, wysuwa jednego i zapala. Wpatruje się w aktywistów i stłoczonych za ich plecami Jemeńczyków. Przez chwilę słychać tylko jak zaciąga się papierosem. Wszyscy milczą.
Strażnik: A wiecie, że wy im krzywdę robicie? Oni chcą tylko do Niemiec. Tam dostaną zasiłek i tak zmarnują życie. A zanim to się stanie, to jeszcze trafią do tych naszych polskich chlewów. Tam ich trochę potrzymamy. Bóg wie, ile.