fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Nienasycenie. Czym było otwarcie Notre-Dame?

Zamieszanie wokół Notre-Dame przez ostatnich 5 lat, a zwłaszcza w tygodniach poprzedzających ceremonię ponownego otwarcia, przypomniało o złożonej naturze katedr. Z jednej strony Domy Boże, z drugiej areny ścierania się władz religijnej i świeckiej, pola walki o legitymizację.
Nienasycenie. Czym było otwarcie Notre-Dame?
ilustr.: Zofia Chamienia

O katedrze Notre-Dame myśli się w wielkich słowach, ponadczasowych perspektywach, nieziemskich wymiarach. W tragedii z 2019 roku, pięcioletnich pracach remontowych, czy wreszcie ceremonii otwarcia nie mogło być więc nic zwyczajnego. Skala i rekordowe tempo prac rekonstrukcyjnych paraliżują, talent niemal 500-osobowego zespołu rzemieślników (kamieniarzy, cieśli, kowali, dekarzy, witrażystów…) onieśmiela, efekt końcowy zapiera dech w piersiach. Reporterka France24 Mélina Huet zwraca uwagę, że tak naprawdę nikt nie wiedział, jaką feerię kolorów skrywają pod wielowiekowym kurzem witraże Notre-Dame, jak jasne są jej mury, jak świetliste może być wnętrze katedry kojarzonej „od zawsze” z posępnym półmrokiem. Niesamowitości nowonarodzonej świątyni dodają liczby: przez plac budowy przewinęło się w sumie ponad 1000 wyspecjalizowanych pracowników, zaangażowano 250 firm konserwatorskich, projekt pochłonął do tej pory prawie 702 miliony euro, ale już w ciągu tygodnia od wybuchu pożaru zebrano niecałe 850 milionów euro od 340 tysięcy donatorów z całego świata. Opowieść o uroczystym otwarciu Notre-Dame wiąże ze sobą tysiące narracji – tych drobnych, przeżywanych przez pojedynczych aktorów, i tych większych, snutych przez instytucje – a każdej nich, nie przesadzając, można by poświęcić osoby tekst.

Wszystko, co wydarzyło się na przestrzeni pięciu lat, od momentu pożaru, powoli dokarmiało monstrualność ceremonii z 7 grudnia. Mam tu na myśli specyficzną monstrualność, opisywaną przez historyka Pierre’a Norę, który, na początku lat 70. XX wieku, zafascynowany siłą ówczesnych mass mediów, ukuł wdzięczny termin évènement monstre – wydarzenia gargantuicznych rozmiarów i gwałtownej intensywności. Z wydarzeniem monstrualnym mamy do czynienia, gdy – dzięki mediom – rozrasta się ono niekontrolowanie i natychmiastowo rozprzestrzenia w międzynarodowej sferze publicznej, dając odbiorcom złudzenie osobistego uczestnictwa. Jego siłę rażenia zawsze wzmacniają przejmujące obrazy, płynące obficie, niemal nieprzerwanie. Evènement monstre, zdaniem Nory, napędza emocje, mnoży sensy, zalewa coraz świeższymi informacjami, piętrzy interpretacje oddalające się od sedna problemu. Tak było w dniu pożaru (skądinąd również będącego przykładem takiego wydarzenia), kiedy świat obiegły zdjęcia zapłakanych twarzy, przyczyn tragedii upatrywano w zasłużonej karze Boskiej, a ocalenie figury Maryi ogłoszono cudem. Henry de Villefranche, kanonik Notre-Dame, ma już dość domniemanych interwencji niebios. Jak mówi dziennikowi „Le Monde”, ta cała historia z figurą to n’importe quoi, wydziwianie: „Poza ołtarzem praktycznie cała nawa została oszczędzona przez pożar. Było mnóstwo pyłu, ale niewiele zniszczeń. Trzeba skończyć z ciągłym doszukiwaniem się cudów”.

Tak było na otwarciu, gdy znów widzieliśmy w mediach wylane rzeki łez – tym razem radości. Dziennikarze (jak Francois Mabille na łamach Le Monde) nagle dostrzegli w Notre-Dame „filar sensu w świecie, w którym wszystko przyspiesza i ulega fragmentacji; uosobienie symbolicznego oporu przed szaleństwem współczesności; miejsce, w którym globalny chaos wydaje się zawieszony, ustępując miejsca spójności i stabilności”.

Monstrualność ceremonii otwarcia Notre-Dame różni się jednak od innych klasycznych évènements monstres. Całej uroczystości ciężaru dodaje symbolika zabytku, który (jak ujął to dziennikarz Laurent Valdiguié na antenie France Inter) „tkwi w samym sercu francuskiej intelektualnej i duchowej konstrukcji, jaką jest trwający przez wieki naród”; zabytku, który – w wyobraźni zbiorowej – jak zauważa socjolożka Nathalie Heinich, nabiera cech objet-personne, obiektu-osoby. Mówi się więc o nim jak o człowieku, a każdy wymierzony w niego atak odbiera bardzo osobiście. Stąd pewnie tyle emocji przeszywających świadectwa ludzi z całego świata: za katedrą rozpaczano, bo cierpiała, tęskniono, katedrę wspierano (także modlitwą), 7 grudnia zaś witano ją ze wzruszeniem, zupełnie jak bliskiego przyjaciela, który po długiej rozłące wraca do nas cały i zdrowy.

Polityczny climax

O ile z perspektywy lokalnego życia religijnego otwarcie katedry może oznaczać początek nowego, duszpasterskiego rozdziału, o tyle dla polityki ceremonia miała być spektakularnym punktem kulminacyjnym wieńczącym dotychczasowe wysiłki. A chodziło w nich nie tylko o przywrócenie ludziom i historii jednego z najbardziej rozpoznawalnych zabytków na świecie, drugiego – po Luwrze – najczęściej odwiedzanego miejsca we Francji, ale też o przypieczętowanie politycznej sprawczości Emmanuela Macrona i skuteczności aparatu państwowego. Po pożarze w 2019 roku prezydent obiecał odbudować katedrę w raptem 5 lat – zrealizowanie tego, jak ówcześnie sądzono, absurdalnego planu, stało się idée fixe Macrona.

Nic dziwnego. Wiedział bowiem, że, dotrzymując słowa, wyśle w świat mocne przesłanie: oto stoi na czele narodu silnego, zdolnego zjednoczyć się w imię uniwersalnych wartości, by pokonać każdy kryzys. Nikt nie powinien ignorować kulturowej potęgi Francji. Przewrotny los zostawił jednak na krystalicznej wizji Macrona grubą rysę – 7 grudnia 2024 roku prezydent stara się odegrać rolę „odnowiciela jedności narodowej” (co oczywiście świetnie mu wychodzi), rozkoszuje chwilą triumfu, smakuje każde słowo wygłaszanej inauguracyjnej przemowy, ale wszyscy wiedzą, że tak naprawdę tylko rozpaczliwie chwyta władzę przeciekającą mu przez palce. Być może właśnie ze względu na trudną sytuację w parlamencie ceremonia ponownego otwarcia Notre-Dame była dla francuskiej polityki wymarzonym pokazem soft power. Pozwoliła na chwilę zagłuszyć ideologiczne spory odbijające się szerokim echem w międzynarodowych mediach i skumulować w jednej chwili wszystkie doniosłe wyobrażenia o Francji – kraju wyśmienitego rzemiosła, wysublimowanego gustu, elegancji, lekkości, wysmakowanego flirtu z tradycją, nośnika zachodnich wartości, strażnika europejskiego dziedzictwa.

Demonstracja kulturowo-politycznej siły traci jednak sens bez widowni, zwłaszcza zagranicznej. Lista oficjeli pękała więc w szwach. Zaproszono przedstawicieli dziewiętnastu krajów (w tym Donalda Trumpa i  Volodymyra Zelenskiego, którzy chyba najbardziej przyciągnęli uwagę mediów), Ursulę von der Leyen i Robertę Metsolę z ramienia Unii Europejskiej, przedstawicieli Międzynarodowej Organizacji Frankofonii oraz UNESCO, patriarchę Antiochii i Całego Wschodu Maronitów, patriarchę Asyryjskiego Kościoła Wschodu, metropolitę Chalcedonu, sekretarza Papieskiej Komisji ds. Ameryki Łacińskiej przy Stolicy Apostolskiej, założyciela Wspólnoty Sant’Egidio, przewodniczącego Sojuszu na rzecz Ochrony Dziedzictwa w Strefach Konfliktowych. Do tego doszła biznesowo-artystyczna śmietanka z Francji i ze świata. Spośród zagranicznych celebrytów media najczęściej wymieniały Elona Muska, Pharella Williamsa i Salmę Hayek. Tego wieczoru równolegle z ceremonią otwarcia toczyła się zatem interesująca gra cieni – kto z czyjego prestiżu zaczerpnie najwięcej symbolicznej siły? Francja, bo udowodni, że przyciąga jak magnes czy może szacowni goście, którzy ogrzeją się w blasku sławy Notre-Dame i umocnią swoją społeczną pozycję w elitarnych szeregach?

Jakby nie było, francuska polityka wyssała do cna symboliczny potencjał całego wydarzenia. Pewien niedosyt pozostawiła tylko nieobecność papieża Franciszka. Co ciekawe zawodu Macrona wcale nie podzielali paryscy biskupi.   Czuli, że otwarcie Notre-Dame i przywrócenie jej funkcji miejsca kultu to przede wszystkim wielkie święto wiernych, a papieskie wizyty mają to do siebie, że bezpardonowo kradną całą uwagę. Z punktu widzenia międzynarodowej polityki figura Franciszka, owszem, podbiłaby prestiż wydarzenia, ustawiła Francję znów, choć na moment, w centrum chrześcijańskiego świata – nawet z iluzorycznej dominacji można czerpać rozkosz. Z punktu widzenia lokalnego Kościoła – niepotrzebnie zepchnęłaby na margines tych, którzy jako jedyni zostaną przy paryskiej katedrze, gdy opadnie kurz hucznych celebracji.

Świętość. Ale jaka?

Strategia, by zaprzęgnąć kapitał symboliczny Notre-Dame do pracy na rzecz własnej reputacji nie jest niczym zaskakującym w prawie 700-letniej historii katedry. Zrobił to nie tylko Macron, ale też donatorzy, którzy w pierwszym tygodniu po wybuchu pożaru przerzucali się astronomicznymi sumami i zabiegali, by uwadze mediów nie umknęła ich szlachetna dobroczynność. Zamieszanie wokół Notre-Dame na przestrzeni ostatnich 5 lat, a zwłaszcza ostatnich tygodni poprzedzających ceremonię otwarcia, mogło co najwyżej przypomnieć o złożonej naturze katedr. Z jednej strony Domy Boże, z drugiej areny ścierania się władz religijnej i świeckiej, pola walki o legitymizację. W przypadku Notre-Dame chyba najsłynniejszą ceremonią splatającą w jej murach politykę z religią była koronacja Napoleona I w 1804 roku.

Żeby zobaczyć paryską katedrę w pełnej krasie, z wysyconymi wszystkimi niuansami, trzeba na nią spojrzeć przez kilka filtrów, tak jak nakłada się na soczewkę aparatu kolorowe szkiełka, aby odkryć nowe szczegóły krajobrazu. Po pierwsze, Notre-Dame to miejsce jednoczące Francuzów w wielkich historycznych momentach (w 1944 roku świętowano w niej wyzwolenie Paryża, w 1970 żegnano generała de Gaulle’a, w 2015 odprawiono mszę w intencji ofiar zamachu terrorystycznego z 13 listopada). Po drugie, Notre-Dame uchodzi we Francji, zdaniem Cypriena Mycinskiego, dziennikarza i religioznawcy specjalizującego się w chrześcijaństwie, za „ucieleśnienie narodu” – manifestację kulturowego geniuszu i świadka wielowiekowego zakorzenienia w historii Europy. Po trzecie wreszcie, Notre-Dame to teren rozgrywania interesów: politycznych, religijnych, biznesowych.

Te wszystkie pozareligijne funkcje katedry poniekąd tłumaczą, z czego czerpie niezwykła troska o losy świątyni w państwie laickim. Maryvonne de Saint-Pulgent, była dyrektorka ds. dziedzictwa kulturowego w Ministerstwie Kultury, sugeruje, że Notre-Dame to „parafia narodowa” – „[W państwie laickim] potrzebujemy miejsca wpisanego w szeroki horyzont czasowy, miejsca naznaczonego sacrum, w którym odnajduje się naród”. Laurent Valdiguié z kolei dostrzega, że owszem, „pozostajemy krajem zanurzonym w kulturze chrześcijańskiej, ale do głosu dochodzi inna religia – dziedzictwo. Ma ona charakter zarówno uczony, jak i turystyczny”. Wcale bowiem nie trzeba interesować się historią, żeby tę religię wyznawać – wiedzieć, gdzie leży Notre-Dame i jak bardzo jest ważna.

Obie wypowiedzi wysyłają jasny sygnał chrześcijańskiej części świata – o ile „świętość narodowa” wydaje się dana paryskiej katedrze już raz na zawsze, o tyle o jej „świętość religijną” trzeba zabiegać. Przywrócenie do życia Notre-Dame – narodowego symbolu – stało się faktem. Przywracanie w niej chrześcijańskiego ducha będzie niekończącą się misją, w której nie wolno spocząć na laurach. Arcybiskup Laurent Ulrich doskonale rozumiał powagę swojego zadania. Ceremonia otwarcia mogła bowiem gładko zmienić się w dyplomatyczny szczyt, czerwony dywan w Cannes czy huczną imprezę godną inauguracji Igrzysk Olimpijskich. Ulrich bardzo zabiegał więc o jasne rozdzielenie sacrum i profanum. Układanie harmonogramu na 7 grudnia przypominało balansowanie na linie. Trzeba było pogodzić apetyt na świeckie widowisko z najważniejszym celem tego wieczoru, czyli przywróceniem religijnego kultu. Ostatecznie ceremonię udało się nasycić świętością. Pod gotyckim sklepieniem spotkało się blisko 2 tysiące osób z różnych stron świata – od najważniejszych urzędników, przez celebrytów, po przedstawicieli 106 paryskich parafii – które miały usłyszeć najważniejsze przesłanie wieczoru: Notre-Dame jest miejscem dla wszystkich, ale przyjmuje ich tutaj nie narodowy symbol, nie objet-personne, a Jezus Chrystus i Matka Boska. „Drzwi są otwarte dla każdego, nawet jeśli jest tylko przejazdem, jeśli jest obcy, jeśli nie jest stałym gościem. Bez względu na to, czy jesteście chrześcijanami czy nie, wierzącymi czy niewierzącymi, Dziewica Maryja wyciąga do was ramiona, słucha was i przedstawia wam swojego Syna Jezusa, któremu niech będzie cześć i chwała, dziś i na wieki wieków!” [fragment homilii z 7 grudnia].

Otwarta. I co dalej?

Kiedy wyczerpuje się impet évènement monstre i gasną blaski fleszy powraca zwyczajność. Prawdopodobnie jednak nie będziemy mieć do niej dostępu, bo zwyczajność lubi działać lokalnie – doświadczy jej garstka mieszkańców Paryża czy to uczestnicząca w codziennym, duszpasterskim życiu Notre-Dame czy to po prostu zainteresowana losami zabytku. Jest to garstka w porównaniu do 8-milionowej publiczności skupionej 7 grudnia przed telewizorami i 4 tysiącami osób śledzącymi ceremonię na telebimach. Dopiero ta zwyczajność będzie prawdziwym papierkiem lakmusowym „nowego początku”, jak lubią mówić o grudniowej inauguracji francuskie media. Pod zgrabnym hasłem kryje się wszystko po trochu: ożywienie paryskiego życia duchowego, umocnienie znaczenia Kościoła we Francji, dowartościowanie chrześcijańskiego dziedzictwa, ale też scementowanie poczucia narodowej jedności i przypomnienie światu kulturowego znaczenia kraju nad Sekwaną. W marzeniu o „nowym początku” krystalizują się pragnienia i ambicje wspomnianych już dwóch porządków – religijnego i państwowego.

Czy jednak należy spodziewać się jakiegokolwiek „nowego początku”? Trudno podzielać ten optymizm, bo zdaje się, że zakwitł na lichym gruncie évènement monstre – wydarzenia monstrualnego – które zawsze sprzyja snuciu wielkich planów w ekscytacji. Na pewno wszelkie nadzieje francuskiego Kościoła dobrze skonfrontować z nieodosobnionym głosem Nathalie Heinich: „Katolicyzmowi trudno zająć ważne stanowisko w społeczeństwie, które uczyniło z chrześcijaństwa dziedzictwo, a nie prawdziwą rzeczywistość”.

Komentarze na temat otwarcia paryskiej katedry prowadzą ku nieco gorzkim refleksjom. Kult narodowego dziedzictwa jest tak silny, że Notre-Dame, nawet zdesakralizowana, świetnie sobie poradzi – będzie dalej jaśniała na mapie świata jako wybitny zabytek-symbol. Francuski katolicyzm bez Notre-Dame też nie jest skazany na klęskę, ale z pewnością straci ważny nośnik. Za każdym razem bowiem światła kierowane na Notre-Dame padają także na chrześcijan, wciągając ich w medialny dyskurs, zaznaczając ich aktywną obecność w sferze publicznej. Dobrym przykładem była relacja z ceremonii emitowana przez France24. Towarzyszył jej komentarz Philippe’a Berrached z Zakonu Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. Duchowny wyjaśniał chrześcijańską symbolikę, metaforyczne sensy psalmów, istotę kolejnych elementów nabożeństwa. Prawdopodobnie spora część odbiorców po raz pierwszy zetknęła się wtedy z bogactwem katolickich obrządków czy po prostu z żywym, ewangelicznym przesłaniem. Nawet więc jeśli żaden nowy początek nie nadejdzie, to pozostaje francuskim chrześcijanom czerpać garściami z symbolicznego potencjału Notre-Dame i uczynić ją – tu posłużę się wyrażeniem o. Berrached – jak najlepszym „miejscem doświadczania”.

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×