„Nagle zaczęło mi się wydawać, że towary na mojej liście zakupów są dobrami luksusowymi. Skarciłam w duszy samą siebie za to, że śmiem ich pragnąć. Biedni ludzie nie dostają świeżych ananasów i mrożonych gofrów, Janelle” – w taki sposób Janelle Harris w serwisie BuzzFeed opisuje swoje pierwsze zakupy finansowane z rządowego programu żywieniowego SNAP (Supplemental Nutrition Assistance Program). W ramach tej inicjatywy na specjalne karty elektroniczne przelewane są środki na zakup pieczywa, owoców, warzyw, mięsa czy produktów mlecznych.
„Ledwie zaczęła się wiosna, ale byłam spocona jak w środku lata” – kontynuuje Harris. „Na swoim koncie miałam 3 dolary i 37 centów. […] Gdyby karta z programu nie zadziałała, musiałabym wszystko zostawić i wyjść upokorzona ze sklepu, do domu i do liczącej na mnie trzynastoletniej córki. […] Słodki dźwięk drukowanego paragonu przerwał moje skupienie. Nikt w sklepie nie powiedział złego słowa ani krzywo na mnie nie spojrzał – ani kasjerka, ani klientka stojąca za mną w kolejce – ale i tak po drodze do samochodu wstyd zaczął wyciskać mi łzy z oczu”.
To zaledwie jedna z niezliczonych historii, które mogłyby opowiedzieć miliony obywatelek i obywateli USA. Uzmysławia ona, że głód nie jest jedynym problemem związanym z dostępem do żywności. Można nie mieć pustego żołądka, a równocześnie ciągle mierzyć się z takimi wyzwaniami, jak z jednej strony stygmatyzacja i autostygmatyzacja, z drugiej strony zaś – niedobór pokarmów odpowiednio wartościowych, prowadzący do chorób czy otyłości.
Wiele z tych problemów mieści w sobie pojęcie food insecurity, czyli braku bezpieczeństwa żywnościowego. W ostatnich latach stało się ono ważne między innymi w Stanach Zjednoczonych – kraju, którego przykład świetnie pokazuje, że z samego faktu przynależności do klubu państw rozwiniętych niewiele jeszcze wynika.
Oh, SNAP
Zacznijmy od tego, że w USA żywność jest zbyt droga dla zaskakująco wielu osób. W 2016 roku łączny koszt programu SNAP wyniósł 70,9 miliardów dolarów, stanowił więc jakieś 80 procent całorocznych wydatków budżetowych Polski (które w tym czasie wyniosły 360,8 miliardów złotych). Ze SNAP korzystało wtedy 44,2 miliona Amerykanek i Amerykanów, czyli blisko 14 procent populacji. Oznacza to, że program obejmuje w zaokrągleniu jednego na siedmiu obywateli USA.
Ale nawet te liczby jeszcze nie mówią wszystkiego. W 2013 roku sondaż Pew Research Center pokazał, że niemal co piąty dorosły w Stanach Zjednoczonych był w którymś momencie beneficjentem SNAP. Więcej: co czwarty w chwili badania żył w gospodarstwie domowym, gdzie albo on, albo ktoś inny akurat pobierał wsparcie bądź też miał za sobą to doświadczenie.
Otrzymywanie takiego wsparcia pomaga uniknąć głodu, ale bywa upokarzające, na przykład wtedy, gdy ktoś nigdy się nie spodziewał, że będzie do tego zmuszony. Trudna może być też sama świadomość przynależności do wyodrębnionej przez państwo grupy ubogich: „Ja muszę sięgać po tę pomoc, a inni nie”. I wreszcie niezbyt przyjemne są opinie, wedle których kryteria określające, jakie towary można nabyć, powinny zostać zaostrzone (przypomina to niedawny pomysł polskiego rządu, aby dodatek rehabilitacyjny dla osób niepełnosprawnych nie miał formy finansowej, lecz rzeczową).
A Trump swoje
SNAP rozwiązuje tylko część problemów, a pewnym sensie nawet tworzy nowe. Jest programem niedoskonałym, ale w warunkach amerykańskich nierówności i tak potrzebnym. Tymczasem Donald Trump nie ustaje w wysiłkach, by ograniczyć i tę formę pomocy biedniejszym mieszkankom i mieszkańcom USA. W ubiegłym roku jego rząd przygotował projekt budżetu, który zakładał zmniejszenie środków zasilających SNAP o jedną czwartą. Ostatecznie nic z tego nie wyszło, ale w lutowej propozycji budżetu na 2019 rok znowu zasugerowano znaczne ograniczenie zasobów programu. Zaproponowano też skierowanie dużej ich części na gotową żywność, która miałaby być dostarczana potrzebującym, a nie wybierana i kupowana przez nich samych.
Do głosowania nad budżetem jeszcze parę miesięcy, tymczasem jednak w kwietniu amerykański prezydent podpisał rozporządzenie wykonawcze zaostrzające wymogi programu względem osób, które nie pracują. Zasadność tej decyzji jest kontrowersyjna, gdyż według danych rządowych już teraz 44 procent osób wspomaganych przez SNAP żyje w gospodarstwie domowym, gdzie ktoś zarabia. W maju podobna postawa Trumpa i republikanów była jednym z powodów upadku ważnej ustawy określającej kilkuletnie wydatki państwa w dziedzinie rolnictwa i polityki żywnościowej. A na początku czerwca pojawiły się informacje o możliwym przesunięciu nadzoru nad SNAP z jednego departamentu do drugiego, co może być przykrywką dla zmian w finansowaniu.
Dotychczas niemal żadna z opisanych zmian nie weszła w życie. Ale jak mówił o jednym z projektów Jim Weil, szef organizacji Food Research and Action Center: „Za każdym razem, gdy pojawiają się takie propozycje […] szkodzą programowi, nawet jeśli nie zostaną uchwalone. Na dłuższą metę osłabiają poparcie dla SNAP i stygmatyzują korzystających z niego ludzi”. Na pewno też nie wpływają pozytywnie na samopoczucie i zdrowie osób, które co chwilę dowiadują się o nowych pomysłach na podreperowanie budżetu USA kosztem wsparcia dla nich. I to w sytuacji, w której – jak twierdzą autorzy raportu przygotowanego przez prestiżowy think-tank Brookings Institution – w długoterminowej perspektywie zeszłoroczne cięcia podatkowe Trumpa i tak już pogorszą sytuację większości gospodarstw domowych w Stanach Zjednoczonych.
Co więcej, wsparcie w ramach programu trafia zazwyczaj do osób, których możliwości życiowe są ograniczone nie tylko ze względu na ubóstwo. Zgodnie z oficjalnymi danymi niemal dwie trzecie beneficjentów stanowią osoby niepełnoletnie, starsze lub niepełnosprawne, a według raportu The Williams Institute aż 27 procent dorosłych osób nieheteroseksualnych w USA w roku poprzedzającym moment badania brało udział w SNAP. Dla tych grup próby zaoszczędzenia na programie są więc szczególnie niebezpieczne.
Niech jedzą ciastka!
Jeżeli budżet Trumpa na 2019 rok wejdzie w życie, to reorganizacja SNAP będzie oznaczać między innymi znaczące pogorszenie dostępu do zdrowej żywności dla uboższych Amerykanek i Amerykanów. A dostęp ten już teraz jest ograniczony. Jak zauważają autorzy artykułu na ten temat w czasopiśmie „Nutrition Today”, teoretycznie można przygotowywać zrównoważone posiłki przy niewielkich środkach, ale „mogą one być mało smaczne, niezbyt zróżnicowane, mogą wymuszać radykalną zmianę w nawykach żywieniowych, a ich przygotowanie może zabierać dużo czasu”. Zresztą w wielu miejscach zdrowej żywności prawie w ogóle się nie sprzedaje.
Nic dziwnego, że bieda jest w USA skorelowana z otyłością. Przyglądając się zestawionym przez Susan Blumenthal rządowym mapom obu tych zjawisk, zobaczymy na przykład, że rozkłady jednego i drugiego w dużym stopniu się pokrywają. Podobnie analizy Petera Congdona w „International Journal of Environmental Research and Public Health” wykazują, iż w biedniejszych hrabstwach (okręgach administracyjnych składających się na poszczególne stany) notowany jest wyższy odsetek otyłości niż w bogatszych. Jak zauważa James A. Levine na łamach „Diabetes”, korelacja ta stanowi skutek ograniczonego dostępu niezamożnych osób do żywności, ale też ich mniej aktywnego trybu życia. A ten ostatni może wynikać zarówno z ceny akcesoriów sportowych czy karnetów na siłownię, jak i z koncentracji przemocy w niezamożnych środowiskach – gorzej się biega po okolicy, kiedy ktoś w trakcie tego biegania może nas obrabować.
Oczywiście istnieją też inne czynniki, oddziałujące w jeszcze większej skali społecznej: częstsze jadanie poza domem, wzrost wielkości porcji podawanych w restauracjach, upowszechnienie słodkich napojów czy ogromne wydatki reklamowe wytwórców niezdrowej żywności. Pewną rolę odgrywają nadto uwarunkowania genetyczne. Bez wątpienia wszakże ubóstwo jest jednym z powodów, dla których w latach 2015–2016 w USA aż 40 procent dorosłych oraz blisko 20 procent dzieci i młodzieży cierpiało na otyłość. Stanowi również jedną z przyczyn zwiększonego rozpowszechnienia otyłości wśród czarnych i latynoskich mieszkańców Stanów Zjednoczonych, choć ta zależność jest dość złożona.
Inaczej mówiąc: jeżeli jesteś niezamożnym Amerykaninem bądź Amerykanką, prawdopodobnie będziesz jeść więcej niezdrowych rzeczy niż osoby lepiej usytuowane. Niekoniecznie znaczy to, że będziesz częściej odwiedzać McDonalda, ale to przecież nie wyczerpuje sprawy. W twojej kuchni zapewne znajdą się gorszej jakości składniki, a na wizytę w restauracji przygotowującej zdrowe posiłki raczej nie starczy ci pieniędzy. Jeżeli zechcesz sprawić przyjemność dzieciom, to twój wybór też okaże się ograniczony – nie zabierzesz ich na premierę kinową do multipleksu, więc zakup chipsów, ciastek lub czekoladki może być niemal jedynym dostępnym substytutem. A później i ty, i twoja rodzina będziecie musieli słuchać stereotypów dotyczących otyłości. Smacznego!
Codzienna trwoga
Powtórzmy: brak bezpieczeństwa żywnościowego to nie tylko głód, ale też wiele innych problemów życiowych. Jednym z nich jest konieczność znoszenia ciągłych praktyk społecznego dyscyplinowania osób uboższych, które często pracują, ale przedstawiane są tak, jakby prawie wszystkie żyły wyłącznie ze wsparcia państwowego. Ten podszyty moralizatorstwem język pozwala zarazem na przemilczanie niewygodnych pytań o systemowe realia amerykańskiego kapitalizmu. Bardzo dobitnie mówił o nich Philip G. Alston, specjalny sprawozdawca ONZ, który na zaproszenie amerykańskiego rządu spędził w ubiegłym roku półtora tygodnia, podróżując po świecie amerykańskiej biedy: „Stany Zjednoczone są jednym z najbogatszych i najpotężniejszych krajów świata, a także jednym z najbardziej innowacyjnych państw pod względem technologicznym. Jednak ani bogactwo, ani potęga, ani technika nie są wykorzystywane, aby zmienić sytuację, w której czterdzieści milionów ludzi żyje w biedzie”. Jak pisze Alston, USA przy całej swojej zamożności pozostają państwem, w którym śmiertelność niemowląt, rozpowszechnienie otyłości czy też odsetek uwięzionych obywateli są wyższe niż w jakimkolwiek innym kraju rozwiniętym.
Problem food insecurity w Stanach Zjednoczonych wpisuje się więc w szerszy układ nierówności społecznych. W dodatku liczba dotkniętych nim ludzi to nawet nie czterdzieści milionów, tylko jeszcze o wiele, wiele więcej. W majowym raporcie Systemu Rezerwy Federalnej przeczytamy, że w 2017 roku aż 41 procent dorosłych Amerykanek i Amerykanów zadeklarowało, iż mieliby trudność z pokryciem nieoczekiwanego wydatku w wysokości 400 dolarów. W tej grupie większość musiałaby skorzystać z karty kredytowej, pożyczyć pieniądze od rodziny lub znajomych albo po prostu nie miałaby jak zapłacić. Ogólnie mówiąc, dane z tego i innych źródeł pokazują, że głęboka niepewność ekonomiczna jest w USA doświadczeniem powszechnym.
Zgodnie z najnowszym sondażem Uniwersytetu Chapmana w 2017 roku dokładnie połowa Amerykanek i Amerykanów niepokoiła się, że zabraknie im pieniędzy na przyszłość. A do pierwszej szóstki krajowych lęków trafiły jeszcze obawy o reformę ochrony zdrowia (tzw. Trumpcare) i o wysokie rachunki zdrowotne. Dzisiejsze USA są więc krainą codziennej trwogi – i nie jest to trwoga nieuzasadniona.