fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Nie ma i nie będzie – siarki. Fragment książki Magdaleny Okraski

Kręcimy się wokół tematu pracy, zaniku i upadku, ale pośrodku czeka najważniejsze – Siarka. Likwidacja matki karmicielki bolała najbardziej.
Nie ma i nie będzie – siarki. Fragment książki Magdaleny Okraski
fot.: Magdalena Okraska

– Nie mam dobrych wspomnień związanych z Tarnobrzegiem z końcówki lat osiemdziesiątych i początku dziewięćdziesiątych. Ten okropny smród siarki! – opowiada Agnieszka, kiedyś mieszkanka Krosna, obecnie od wielu lat w Krakowie. – W dzieciństwie jeździłam z mamą do naszej rodziny w obecnym powiecie opatowskim PKS-em zwanym warszawskim. To była trasa Krosno –Warszawa. Czuwałam wtedy, aby w odpowiednim momencie, gdy autobus zbliża się do centrum Tarnobrzega, mijając odkrywkę siarki, wstrzymać oddech i zatkać nos. Robiłam to za każdym razem, nauczona traumatycznym doświadczeniem. Kiedyś chmura tego smrodu do mnie dotarła podczas podróży i wywołała natychmiastowe wymioty. Potem był dwudziestominutowy postój na dworcu w Tarnobrzegu. Smród siarki w powietrzu, choć już dużo mniejszy, był dla mnie wyczuwalny i drażniący. Wiem, że co delikatniejsze osoby odczuwały skutki zdrowotne tego siarkowego powietrza. Mój krewny, nadal mieszkający w Tarnobrzegu, w dzieciństwie bardzo chorował i regenerował górne drogi oddechowe w sanatoriach. A kiedy dorośli planowali rodzinny przyjazd do Tarnobrzega, to rękami i nogami broniłam się, żeby mnie nie zabierali. Czułam, że pobyt w tym mieście odchoruję.

Dziś zapachu siarki nie czuć wcale – ani na dworcu, ani w centrum, ani na osiedlach mieszkaniowych. Nie każdy jest jednak szczęśliwy z tego powodu. Praktyczna likwidacja kombinatu siarkowego oznaczała dwadzieścia kilka lat temu niemal śmierć Tarnobrzega. Swoje dołożyła odgórna likwidacja województwa tarnobrzeskiego, które w latach 1975–1998 dumnie rozpościerało się na mapach. Było i nie ma. W Tarnobrzegu nikt zresztą nie nazywa zniknięcia statusu województwa likwidacją. Jedyne używane sformułowanie – od lekarki po starszą sprzedawczynię z targowiska – to „zabrali województwo”.

Mają rację – zabrali. Tarnobrzeg, niespełna pięćdziesięciotysięczne miasto w Małopolsce względnie na Podkarpaciu (do tej geograficzno-historycznej układanki jeszcze wrócimy), w czasach kombinatu siarkowego szykowano do bycia ważną częścią konurbacji, którą współdzieliłoby z Sandomierzem. Na prawie każdym kroku widać, że w okresie rozkwitu wydobycia siarki planowano z rozmachem i wizją rozrostu, a przynajmniej utrzymania status quo. Pięciotysięczne galicyjskie miasteczko zmieniło się na przestrzeni dwóch dekad w spory siarkonośny organizm, obsadzony blokowiskami pełnymi wieżowców, a także budynkami użyteczności publicznej, których wygląd do dziś wskazuje, że ich miejsce byłoby raczej w mieście kilkusettysięcznym. Od kilkunastopiętrowego gmachu szpitala przez ogromny sąd zwany przez tarnobrzeżan „kiblem” (faktycznie, z której by nie patrzeć strony, nie da się uniknąć skojarzenia: jest „oparcie” w postaci wieżowca i wielka, okrągła „misa” przed nim) po beżowobiały budynek dawnego urzędu wojewódzkiego – wszystko to wizualnie i architektonicznie nie ma zbyt wiele wspólnego z wyobrażeniem, jakie pojawia się w naszej głowie, gdy przeczytamy, że Tarnobrzeg to „miasto w Polsce z czterdziestoma sześcioma tysiącami mieszkańców”. Po zmianie statusu Tarnobrzeg pozostał z tymi przeskalowanymi budynkami, próbując je oswoić, zasiedlić, nadać im drugie i trzecie życie.

Tragiczną historię likwidacji przemysłu w niezamierzenie cyniczny i smutny sposób puentuje zdanie z folderu reklamowego miasta, który dostaję w muzeum. „Niegdyś Tarnobrzeg słynął z wydobycia siarki, bez której nie stałby się blisko pięćdziesięciotysięcznym miastem. Dziś natomiast jego chlubą jest jezioro o powierzchni ponad 340 ha”. O tej dysproporcji: szybkim rozroście, który skończył się ucięciem nadziei i nagłym skurczeniem się, opowiadają mi wszyscy, z którymi rozmawiam.

Tak, jakby Tarnobrzeg był awatarem miasta, cieniem nawet nie tyle dawnej świetności, jak wiele innych miejsc, co – cieniem dawnych planów na wielką przyszłość, która się nie wydarzyła.

Historie, których wysłuchuję, których szukam na zadbanym, buchającym letnią zielenią osiedlu spółdzielni mieszkaniowej Siarkowiec i na Serbinowie, blokowisku wieżowców zbudowanych specjalnie dla pracowników Siarki, to klasyczne polskie opowieści o likwidacji, wyrzucaniu z pracy, okrawaniu, zapomnieniu. Z tą różnicą, że Tarnobrzeg miał jeden zakład karmiciela i nic wokół.

A raczej wokół było to samo – siarka.

– Były dwie kopalnie. Jedna odkrywka, obecnie zalew, i chyba produkcja nawozów została – mówi Darek, który jak wiele osób młodych i w średnim wieku z przyjemnością opowie o swoich czasach nastoletnich w Tarnobrzegu, ale już tu nie mieszka, bo nie było perspektyw na cokolwiek. – Druga kopalnia była w Jeziórku, tam wydobycie szło metodą wypłukiwania siarki i to z tej kopalni śmierdziało. Pewnie o tych zapachach usłyszysz. Ja wyjechałem w okresie, gdy było ciężko, dziś jako tako miasto sobie radzi, ale populacja spadła o mniej więcej dziesięć tysięcy. Zahaczyłem tylko chwilowo o pracę w kombinacie, ale jako dzieciak wychowywałem się w duchu i cieniu kopalni. Od dziecka był tu silnie obecny zakład, w którym pracowali dosłownie wszyscy nasi rodzice, a życie kulturalno-sportowe opierało się na kombinacie.

Prognozowana przez GUS na rok 2050 populacja Tarnobrzega to tylko 30 595 osób. Miasto ma ujemny przyrost naturalny: minus sto dwanaście osób na koniec 2019 roku. Aż trzydzieści jeden procent zgonów w Tarnobrzegu ma za przyczynę nowotwór, ale miasto nie wyludnia się powoli i uparcie tylko z powodu śmierci. To nie ona, lecz migracja do większych miast południa Polski i za granicę zabiera Tarnobrzegowi mieszkańców.

(…)

Nie do końca wiem, w jaki sposób pisać i mówić o bolesnej, wyniszczającej likwidacji przemysłu, by uniknąć okrągłych eufemizmów, które nawet po dwudziestu czy trzydziestu latach nie wydają się adekwatne ani uczciwe. Te wszystkie „zakład zamknięto”, „przestało działać”, „zakończyła funkcjonowanie”, albo przeciwnie, te nagrody pocieszenia: „udało się ocalić”, „udało się częściowo przywrócić”, to język kolorowych folderów, reklam i klepania się po ramionach. Mieszkańcy skrzywdzonych miast go nie używają. Mówią: „zabrali”, „ukradli”, „rozwalili”. Mówią: „I po co to było?”. Każdy kotlet schabowy i piwo z przyjezdnymi to osobna, osobista historia likwidacji, znikania miasta. Mają ją osiemdziesięciolatkowie, pięćdziesięciolatkowie i trzydziestolatkowie.

– Moi rodzice związani byli z przemysłem siarkowym, zresztą mój ojciec pracował na kopalni kilkadziesiąt lat. Rodzice, a zwłaszcza ojciec, mają osobisty stosunek do zakładu – mówi Magdalena, dziś po czterdziestce, pracownica jednej z instytucji kultury w Krakowie.

Jak wiele z tych historii, zwłaszcza padających z ust młodych ludzi, jest opowiadana z zewnątrz, spoza Tarnobrzega. Z czułością, miłością, złością na polityczno-gospodarcze ruchy tektoniczne, które wypchnęły tylu mieszkańców poza miasto – ale z zewnątrz.

– Pamiętam, że jak tato wracał z pracy, to pachniał siarką, i to jest jeden z moich ulubionych zapachów dzieciństwa. Ale mam też wgląd w czasy przedwojenne. Babcia, która mnie wychowywała, handlowała warzywami z naszego ogrodu na targu, który był wówczas pod halą targową w centrum miasta obok dawnej synagogi, a dziś biblioteki. Pomagałam jej. Sam fakt, że nie wróciłam tu po studiach, lecz zostałam w Krakowie, coś mówi. W 2004 roku bezrobocie dla mojej grupy wiekowej wynosiło w Tarnobrzegu dwadzieścia procent. Jednak mam do miasta bardzo emocjonalny stosunek. Pamiętam Tarnobrzeg z czasów transformacji, potem, w czasach licealnych, udzielałam się w różnych zespołach muzycznej sceny alternatywnej. Wyjechałam w 1998 roku. Do tego czasu byłam na bieżąco, teraz już nie.

Julia, z którą chodzę niezmordowanie po mieście, po dwadzieścia kilometrów dziennie przez trzy dni, wciąż jednak spotyka znajomych, którzy zostali na miejscu. Na targowisku koleżanka z podstawówki w zaawansowanej ciąży, w pizzerii kolega z liceum z żoną i dwójką dzieci, w biedronce przy rynku pracuje na kasie jej bliska znajoma. Urodzeni w latach 1975–2000 dzielą się, jak zawsze w takich miejscach, na dwie grupy: tych, którzy zostali, i tych, którzy wyjechali lub wyemigrowali.

Prawie nikt nie chce wrócić, o czym świadczy tarnobrzeska statystyka zameldowań – ponad dwieście osób więcej rocznie wyjeżdża, niż się melduje. Trzeba także brać pod uwagę, że wielu wyjeżdża, nie rezygnując z meldunku. Figurują w statystykach jako martwe dusze: niby są, ale od lat ich tu nie ma.

Próbuję zadawać pytanie o powrót albo – bez emocjonalnej presji – o to, czy po zaznaniu życia w większym mieście rozmówcy mogliby ponownie mieszkać w Tarnobrzegu lub innej miejscowości podobnego typu.

Zawsze słyszę: „Nie”.
„Nie, nie widzę się już w Tarnobrzegu”.

– Likwidacja województwa zaszkodziła miastu – mówi Magdalena. – Migracja osób, które nie wróciły, też mu zaszkodziła. Mnóstwo ludzi wyjechało po wejściu do Unii, zresztą to rejon z długą tradycją migracji. Moja praprababka była dwa razy w USA, a moja druga babcia mieszkała tam ze dwadzieścia lat, sporo osób wyjechało na tak zwane Ziemie Zachodnie, zanim tutaj odkryto siarkę. Region rozwija się dzięki tak zwanym strefom przemysłowym, ale to głównie zachodnie korporacje.

Tarnobrzeg próbuje otrząsnąć się z siarkowego piętna wspomnień i iść w zupełnie innym kierunku. Promuje się jako miasto otwarte na turystów, znakomite do wypoczynku, brama Podkarpacia. Jako jeden z symboli, oprócz posiarkowego jeziora, ma w tym celu posłużyć Zamek Tarnowskich.

Tarnowscy to polski ród magnacki wielkich posiadaczy ziemskich z Małopolski; ich herbem jest Leliwa — półksiężyc, który widać wszędzie w mieście: na urzędach, budynkach użyteczności publicznej, a nawet na murku przebieralni nad wodą, i który przyjezdnym daje poczucie, jakby byli na wakacjach w Tunezji czy Turcji. Pierwszą siedzibą Tarnowskich był Tarnów, a potem z fantazją nazywali kolejne miasta od swojego nazwiska. Mamy zatem Tarnogród, Tarnogórę oraz położony obecnie na Ukrainie Tarnopol.

I Tarnobrzeg. A w nim Zamek Dzikowski z XV wieku, pierwotnie obronny, w 1830 roku przebudowany na rezydencję mieszkalną. W salach udostępnionych zwiedzającym pełno zbytkownych mebli, wypchanych zwierząt budzących grozę martwymi oczami (jest i dzik, symbol zamku), znanych i mniej znanych obrazów. Zamek szczyci się Kossakami i Rembrandtem. Na dole, na wielkim półokrągłym tarasie, założono nowoczesną kawiarnię z widokiem na park pałacowy. Wypijamy tam piwo i kawę, dyskutując o pomyśle na przyciąganie turystów samą ideą pałacu, czyli faktem, że teraz obejrzymy sobie, jak mieszkali lepsi od nas, gdy my mieliśmy w chatach klepisko zamiast podłogi.

Okazuje się, że PRL, jak to PRL, idei pałacu zbytnio nie szanował. Aż do 2007 roku mieściło się w nim technikum rolnicze, bo to duży, kilkuskrzydłowy budynek z pomocniczymi zabudowaniami rozrzuconymi po parku. Gdy w zamkowych piwnicach odnaleziono kolekcję cennych sreber, odruchowo oddano je po prostu do muzeum w Łańcucie. Dopiero po 2011 roku powrócono do pomysłu adaptacji zabudowań na muzeum zamkowe upamiętniające Tarnowskich.

– Żeby chociaż coś się tutaj działo – złości się Julia. – A zapraszają tylko jakieś stare, przeżarte przez mole baby na prelekcje. Zofia z jakichś jakaś opowiada, jak to było wspaniale, gdy posiadali połowę okolicy i wszyscy musieli się im podporządkowywać. Jaki to ma w ogóle sens?

Tarnowscy byli głównym pracodawcą w Tarnobrzegu, póki pozwoliła im na to historia. Oprócz folwarków rolniczych należał do nich także browar oraz Fabryka Wódek i Likierów. Mieszkańcy miasta pracowali także w handlu i rzemiośle. Jakąkolwiek zmianę i rozbudzenie nadziei przyniosło dopiero odkrycie złóż siarki.

Ale włodarze miasta nalegają na pielęgnowanie pamięci o Tarnowskich, choć to dość świeża pamięć. W czerwcu 2021 roku, jak donosi „Merkuriusz Tarnobrzeski”, w mieście pojawił się minister kultury Piotr Gliński, który potwierdził przekazanie muzeum niemal czterech milionów złotych na zakup tak zwanej kolekcji dzikowskiej, czyli bardzo cennej kolekcji dzieł sztuki, pozostającej przez lata w rękach rodu Tarnowskich. Tak, dobrze czytacie, magnacki ród sprzedaje ją miastu za ciężkie pieniądze zamiast przekazać w darze. „Merkuriusz” relacjonuje przekazanie kolekcji w ilustrowanym zdjęciami materiale. Dowiadujemy się z niego, że Jan A. Tarnowski, „głowa rodu założycieli Tarnobrzega”, powiedział podczas odbierania od prezydenta Tarnobrzega oficjalnych podziękowań za to, że raczył sprzedać miastu kolekcję, iż „ma nadzieję, że o Tarnowskich ludzie nie zapomną”. Od władz miasta otrzymał pamiątkowy grawerton w dowód uznania za gest, na skutek którego „kolekcja wróci do domu”.

I tak to się plecie. Wojna i PRL wygnały tych ludzi z pałaców i zamków, zrównując ich, przynajmniej teoretycznie, ze zwykłym obywatelem, który pracował, by nie umrzeć z głodu. Potransformacyjny kapitalizm w swojej pogubionej, patchworkowej wersji próbuje nie tylko zrobić z nich atrakcję turystyczną, ale i „przywrócić ich pamięć”. A to nie każdemu musi się podobać. Na przykład tym, którzy pamiętają inne realia.

– Jedno z moich pierwszych wspomnień o transformacji jest takie, że rodzice po prostu nagle przestali się mną zajmować, bo nie było na to czasu – opowiada Julia, gdy siedzimy w kostiumach kąpielowych na plaży, czekając przy dźwiękach didżejskich wprawek na sezonową imprezę zwaną Otwarciem Jeziora.

– Pamiętasz coś z czasów, kiedy funkcjonowała Siarka?

– Pamiętam, że na podwórku zawsze śmierdziało zgniłymi jajami. Jak był wiatr, to ten zapach się unosił. Kiedy Siarkę zamknęli, to się słyszało, że ten stracił pracę, inny ma rentę, bo udał chorobę psychiczną, żeby ją dostać, ktoś inny coś tam. Ludzie się ratowali jak mogli, żeby przetrwać.

Wielu nie przetrwało, wiele było samobójstw. Słyszało się na podwórku, że ktoś wyskoczył z ostatniego piętra w wieżowcu, kogoś odcięli w piwnicy, ale za późno. Tak sobie dzieci powtarzały to, co podsłuchały od rodziców.

– Mówiłaś, że chodziłaś kolejno do kilku przedszkoli, bo je likwidowano.

– Tak. Najpierw chodziłam do przedszkola kolejowego w moim bloku, ale je zlikwidowali. Później chodziłam do czterech czy pięciu przedszkoli i każde było likwidowane. Bo wszystko było likwidowane. Był ogólny trend, że likwidujemy, a przecież było mnóstwo dzieci w tych przedszkolach, bo był wyż demograficzny.

– Co się z tymi dziećmi potem działo?

– Większość nie szła już do przedszkola, bo ich mamy straciły pracę albo szły na rentę, więc były w domu. W 1993 roku wszystko tu zaczęło się zwijać.

Siarka – czy raczej Siarkopol, bo nazw było kilka – pełniła oprócz kolei rolę jedynego dużego tarnobrzeskiego pracodawcy. Co tam zresztą tarnobrzeskiego – praca w Siarce zapewniała byt całej okolicy.

– Jak się dorasta w mieście, gdzie jest tylko jeden pracodawca? – pytam, bo te historie są zazwyczaj jeszcze trudniejsze od opowieści z miast, gdzie karmicieli było kilku.

– Nie mam porównania z innymi miastami – mówi Julia. – Ale na pewno dla takiego miasta jest to cios, kiedy pada coś, co było podstawą jego istnienia i przyczyną, dla której ludzie tutaj przyjechali.

– Skąd ludzie przyjeżdżali do Tarnobrzega?

– Głównie z Ziem Odzyskanych. Moi rodzice przyjechali spod Szczecina, bo tam nie mieli szans na mieszkanie.

A tutaj obiecano im je od razu, jak tylko przyjadą. I to mimo że mój tata nie przyjechał do pracy w Siarce, tylko na kolei.

– Siarka dawała utrzymanie kilkudziesięciu tysiącom osób, licząc z rodzinami, bo na każdą wypłatę przypadało kilka osób. A co proponowała infrastrukturalnie? – pytam, bo przypominam sobie ogromny Serbinów, trzynastotysięczne blokowisko.

– Zbudowała osiedla, sensownie zaplanowane. Fakt, że to była wielka płyta i to było krzywe i kulawe, ale jeśli chodzi o odstępy między blokami, tereny zielone, rozkład usług, które są potrzebne na osiedlu, jak przychodnia czy sklep, to wszystko było zrobione z głową. I to nadal jakoś wygląda. A nie jak te nowe osiedla budowane przez deweloperów, które są po prostu straszne – mówi Julia, która spędziła dzieciństwo na ulicy Matejki, biegając pomiędzy blokami niedaleko skweru zwanego Pigalem. – Były specjalne przychodnie dla pracowników Siarki, bo mieli choroby zawodowe. I specjalna przychodnia kolejowa, bo kolejarze mają swoje specyficzne badania. Całe lata dziewięćdziesiąte i później nic tutaj nie było. Na przykład chodziłam do takich klas, które nigdy nie jeździły na żadne wycieczki. Z perspektywy czasu widzę, że byli rodzice, których byłoby stać na te wycieczki, ale ich nie chcieli, bo w klasie było wiele innych dzieci, które nie miały możliwości pojechać. Zdecydowano, że nie będzie wycieczek czy zielonych szkół. Było biednie, skromnie, ludzie starali się jakoś uciułać na to życie. Rodzice postanowili wykierować mnie i siostrę, żebyśmy studiowały. Siostra poszła na studia, gdy miałam dwanaście lat. Wtedy totalnie nie było kasy, bo trzeba było ją utrzymać w Krakowie.

(…)

Dopytuję o zatrudnienie na kolei, bo już przed przyjazdem zetknęłam się z historiami o blokach dla kolejarzy i o ściąganiu ich z całej Polski, a stacja w Tarnobrzegu nie jest wcale duża, ma tylko dwa perony i nieczynny budynek dworca oraz zamknięte kasy. Z informacji w internecie wynika, że odprawia dziennie poniżej dwustu pasażerów, i to mimo że zatrzymują się tam także pociągi TLK. To bardzo niewielka liczba – niemal tyle osób potrafi wsiąść na jednej stacji do podmiejskiego osobowego na Górnym Śląsku.

Ela, lekarka po pięćdziesiątce, całe życie w Tarnobrzegu, mówi mi:

– Do Mielca jest czterdzieści kilometrów, jeżdżą tylko busy. Szynobus do Rzeszowa jest puszczany może od pięciu lat. Dworca prawie nie ma. Tylko tor i ławka, wszystko na trzy spusty.

Pytam więc o to Julię, której ojciec długo pracował na kolei.

– Tato przez długie lata dojeżdżał do pracy w Stalowej Woli. To ze trzydzieści kilometrów. Nagle się okazało, że kolej jest całkowicie niepotrzebna, staromodna, teraz będziemy wszystko wozić autostradami. I nagle do ludzi, którzy mieli ogromny etos pracy i dla których kolej była wszystkim, bo oni nie chodzili do pracy, tylko na służbę, mój tato ubierał mundur i mówił, że idzie na służbę, przyszli jacyś wyżelowani panowie po szkole zarządzania i stwierdzili, że mój tato jest nikim. Bo nie zna angielskiego i pracuje w czymś, co jest w ogóle niepotrzebne – opowiada Julia i, pomimo letnich okoliczności, piasku, plażowych ręczników i radosnej muzyki, głos lekko jej drży od ciągle żywej urazy i wspomnienia tamtego strachu i niepewności.

– Co teraz się stanie z Tarnobrzegiem, jaka przyszłość byłaby dobra dla tego miasta?

To pytanie wytrych. Po jego zadaniu rozmówcy mówią bardzo różne rzeczy. Nigdy nie chcę sugerować komuś, że w jego miejscowości jest teraz gorzej, niż było, że ogląd i wizja z zewnątrz mogą konkurować z ich własną, od środka. Bo nie mogą. To, że przyjechałam tu „za likwidacją”, nie oznacza, że każdy ocenia zmiany jako bolesne czy niekonieczne.

Nie mówię więc, co ma boleć. Pytam.

– Jeśli nasza strefa ekonomiczna faktycznie pójdzie w stronę nowych technologii, innowacji, a nie tylko robienia tanich podzespołów dla innych firm zachodnich, to miałaby sens – mówi Julia. – Ale jeśli pójdzie w stronę taniej siły roboczej, wyzysku i robienia byle gówna, jakichś śrubek, to czarno to widzę.

– Gdzie obecnie pracują ludzie z Tarnobrzega?

– Trochę w strefie, chłopaki w Pilkingtonie w Sandomierzu. Część osób dojeżdża do Stalowej czy Mielca. Można też pracować w dyskontach, teraz jest ich więcej. Widać na mieście, że jest weselej. Jak był kryzys z kasą i pracą, to było smutno, widać było po twarzach ludzi, że są smutni, zmęczeni, sfrustrowani.

Pilkington Polska to producent i dystrybutor szkła budowlanego i laminowanego. Chłopaki, o których wspomina Julia, robią między innymi szyby samochodowe. Od 2006 roku firma jest w rękach japońskich. Szkło produkuje w trzydziestu krajach, a sprzedaje aż w stu pięciu, czyli w połowie świata. „Nasza misja to zmieniać nasze otoczenie i sprawić, by świat stał się lepszy” – informują na swojej stronie internetowej, bo każda firma musi teraz mieć misję, nie wystarczy po prostu produkować dobre samoczyszczące szkło. W Polsce zatrudnia cztery tysiące dwieście osób, ale ma kilka lokalizacji, nie tylko sandomierską. W tej chwili szukają operatorów linii produkcyjnej do zakładu w Chmielowie koło Tarnobrzega – czyli po prostu chłopaków i dziewczyn na taśmę. Profesjonalnie sformułowane ogłoszenie chwali się benefitami, szkoleniami i dodatkami za pracę zmianową oraz wyczerpująco opowiada o wymaganiach (punktualność, zaangażowanie w pracę, gotowość do poznawania nowoczesnych technologii). Równie profesjonalnie pomija całkowitym milczeniem kwestię wysokości wynagrodzenia. Zapewnia tylko, że zatrudniają na umowę o pracę.

Tarnobrzeska Specjalna Strefa Ekonomiczna istnieje od ponad dwudziestu lat i należy do Agencji Rozwoju Przemysłu, a jej pełna (i niebrzydka) nazwa to Euro-Park Wisłosan.

W tym okresie zarządca strefy udzielił trzystu siedemdziesięciu pięciu zezwoleń na prowadzenie działalności gospodarczej w jej ramach. Aktywnie działa w niej sto pięćdziesiąt przedsiębiorstw. Branże od sasa do lasa: meble, poligrafia, przetwórstwo aluminium, farmaceutyki. Wybudowano sporo nowoczesnych hal produkcyjnych. Strona internetowa strefy nie zapomina o wytłuszczeniu faktu, że potencjalni inwestorzy mogą liczyć na „pakiet zachęt podatkowych”. Łączne zatrudnienie w strefie to dwadzieścia pięć tysięcy osób. Ale nie ma co odpalać fajerwerków – przymiotnik „tarnobrzeska” w nazwie to w dużej mierze ozdobnik. Na mapie strefy znajdziemy tak oddalone od Tarnobrzega miejscowości, jak Siedlce, Chełm, Zamość czy Biała Podlaska. Czerwone trójkąty na szarej grafice przedstawiającej podział kraju pomiędzy specjalne strefy ekonomiczne zajmują właściwie połowę tak zwanej ściany wschodniej. Z listy dziewięciu głównych inwestorów strefy tylko trzy firmy znajdują się w polskich rękach.

– Po zabraniu województwa posypały się wszystkie posady w instytucjach, które były mu należne – mówi dalej Julia, po przerwie na podrygiwanie do kilku piosenek i odprawienie faceta, który chciał się przysiąść ze swoim leżajskiem, najwyraźniej w celach romantycznych. Powraca refren o wojewódzkiej świetności, bo to samo mówiła mi Ela: „Po upadku województwa zabrali też stanowiska urzędnicze. Ludzie do Rzeszowa i Mielca muszą dojeżdżać do pracy w urzędach. Energetyka i banki też się wyprowadziły”.

– Myślisz, że gdyby nie reforma administracyjna w 1999 roku, to Tarnobrzegowi by się udało pomimo likwidacji przemysłu? – pytam Julię.

– Na pewno funkcjonowałby lepiej. Ale sam status województwa i tak nie zastąpiłby Siarki.

– Co z emigracją? Ludzie wyjeżdżali z Tarnobrzega za granicę, ale także do większych miast.

– Już mało znajomych mieszka w Tarnobrzegu, większość wyjechała na studia do Warszawy, Krakowa, część za granicę po studiach, część jeszcze przed studiami. Głównie do Wielkiej Brytanii, ale też do Niemiec, Holandii. Są ludzie, którzy tam zarabiają, a tu wydają kasę. Sąsiadka, pani Iza, jeździ nadal do Niemiec, choć już jest w podeszłym wieku. Pracuje przy przetworach. Przyjeżdża, przez jakiś czas żyje z tego, co przywiozła, i potem znowu jedzie.

Kręcimy się wokół tematu pracy, zaniku i upadku, ale pośrodku czeka najważniejsze – Siarka. Likwidacja matki karmicielki bolała najbardziej.

–Czemu właściwie Siarka upadła? Działasz jako najlepszy w Europie, a potem nagle jesteś „nierentowny”?

– To było słowo wytrych, którego trzeba było użyć, żeby zlikwidować zakład. Siarka jest potrzebna! Niektórzy myślą, że tylko do produkcji zapałek, a to nieprawda – wyjaśnia Julia. – Jest potrzebna do produkcji nawozów, środków chemicznych różnego typu, kosmetyków. Uważam, że taki system rozwoju został nam narzucony przez Zachód. Mieliśmy być dla nich rezerwuarem taniej siły roboczej, więc trzeba było wszystko nasze polikwidować. Dano nam do wyboru trzy opcje przejścia między systemami, licząc, że tej trzeciej, najbardziej hardkorowej, na pewno nie wybierzemy. A nasi solidarnościowi włodarze wybrali tę najgorszą, co było zaskoczeniem dla wszystkich. Najbardziej bolesną dla ludzi i radykalną. Rzucili się na to: „Budujemy kapitalizm, jest świetnie!”.

Ludzie tłumaczą to tak samo jak trzydzieści lat temu, jakby ten czas nie minął.

Julia streszcza na tej plaży właściwie całe trzydzieści ostatnich lat – poczucie zdrady przez polityków i decydentów, osamotnienie miast zostawionych na pastwę losu, powoli kiełkującą świadomość, że reformy gospodarcze po 1989 roku były ostrzejsze, niż zapowiadano.

– Co się powinno teraz wydarzyć w Tarnobrzegu?

– Na pewno brakuje nadal takiej pracy, która by nie drenowała miasta, czyli nie sprawiała, że ludzie ambitni, mający chęć się rozwijać, uciekają stąd, bo nie będą na taśmie przykręcać śrubek. Takiej pracy, która by im dawała spełnienie jakichś aspiracji zawodowych czy życiowych. Teraz wszyscy, którzy czegokolwiek chcą, wyjeżdżają.

***

Fragment pochodzi z książki Magdaleny Okraski „Nie ma i nie będzie”, wydanej nakładem wydawnictwa Ha!art, nad którą Kontakt objął patronat medialny. 

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×