Fala upałów, wzrost cen żywności, susza i braki w dostępie do wody, potencjalne zagrożenie sieci energetycznej związane z rosnącym zapotrzebowaniem na energię – wszystko to zwróciło uwagę społeczną na problemy klimatu. Ogłaszane są spotkania klimatyczne, strajki klimatyczne, mówi się o potrzebie podjęcia działań, które powstrzymają zmiany i uchronią nas od ich negatywnych skutków.
Jednocześnie reklamy samochodów pojawiają się na tych samych portalach internetowych, które piszą o globalnym ociepleniu. Podstawowym celem działań dotyczących gospodarki pozostaje podwyższenie produktu krajowego brutto, któremu zazwyczaj towarzyszy wzmożone zużywanie energii, czyli wzrost roli naszego kraju w ogrzewaniu klimatu. Zwiększenie obrotu towarów, importu, eksportu również wiąże się z rosnącym zużyciem energii. Widać, że nie następuje dogłębna i przemyślana zmiana w podejściu do życia społecznego, politycznego i gospodarczego, a jedynie tworzone jest poczucie zagrożenia i strachu. Na kryzys o zasięgu globalnym odpowiadamy zgodnie z dominującymi wzorcami kulturowymi – na poziomie indywidualnych zmian: segreguj śmieci, nie używaj słomek, przesiądź się na komunikację miejską i zmniejsz ilość spożywanego mięsa.
W powyższym kontekście uderza nieadekwatność listów i apeli wystosowywanych przez środowiska akademickie czy radnych miejskich. Zdaję sobie sprawę, że krótka forma i chęć dotarcia do jak najszerszej publiczności sprzyjają pewnym skrótom myślowym i uproszczeniom. Trudno jednak nie odnieść wrażenia, iż autorzy listów sami nie chcieliby, aby rząd zrealizował ich postulaty.
Radni listy piszą
Łódzcy, krakowscy i warszawscy radni domagają się od rządu wprowadzenia „klimatycznego stanu wyjątkowego”. Co miałoby to oznaczać? W jaki sposób stan wyjątkowy poprawiłby sytuację? Czy planowane są radykalne rozwiązania i działania, które pozostają w gestii władz samorządowych? Nie, wygląda na to, że miasta korzystają z okazji do przerzucenia odpowiedzialności na poziom władz ogólnokrajowych. Zarazem trudno wyobrazić sobie reakcje radnych, gdyby proponowany przez nich stan wyjątkowy rzeczywiście został przez rząd wprowadzony.
W obowiązującej Konstytucji czytamy (rozdział XI, artykuł 228, ustęp 1): „W sytuacjach szczególnych zagrożeń, jeżeli zwykłe środki konstytucyjne są niewystarczające, może zostać wprowadzony odpowiedni stan nadzwyczajny: stan wojenny, stan wyjątkowy lub stan klęski żywiołowej”. Co warto uzupełnić fragmentem punktu 7 tego samego artykułu: „W czasie stanu nadzwyczajnego oraz w ciągu 90 dni po jego zakończeniu nie może być skrócona kadencja Sejmu, przeprowadzane referendum ogólnokrajowe, nie mogą być przeprowadzane wybory do Sejmu, Senatu, organów samorządu terytorialnego oraz wybory Prezydenta Rzeczypospolitej, a kadencje tych organów ulegają odpowiedniemu przedłużeniu […]”. Innymi słowy, wprowadzenie stanu wyjątkowego doprowadziłoby do wydłużenia kadencji Sejmu. A kryzys klimatyczny w najbardziej optymistycznych scenariuszach będzie nam towarzyszył co najmniej przez parę dekad. Czy radni mieli zamiar zaproponować, żeby aktualny rząd sprawował władzę przez najbliższe kilkadziesiąt lat?
Ktoś powie, że się czepiam: przecież wiadomo, że radni nie mieli na myśli przedłużania kadencji Sejmu, a chcieli zwrócić uwagę na ogrom niebezpieczeństwa. Jest w tym pewna racja. Jeżeli jednak celem jest pomoc w opanowaniu kryzysu klimatycznego, to tak nieadekwatne narzędzia są częścią zagrożeń, a nie rozwiązania. Pisanie odezw bez przemyślenia skutków ich realizacji jest przykładem nieodpowiedzialności, która prowadzi nas w stronę klimatycznej katastrofy o globalnym zasięgu. Raczej ośmiesza sprawę, niż ją wspiera, zwłaszcza wtedy, gdy radni w tym samym czasie szkodzą środowisku w inny sposób – na przykład absolutyzują interesy kierowców, co w bardzo wielu polskich miastach wciąż jest normą.
Dwuznaczna rola akademii
Do mediów dotarła informacja o apelach środowisk akademickich, które również sporządziły oficjalne uchwały w sprawie kryzysu klimatycznego. Stanowisko Komitetu Geofizyki PAN przywołuje wiele danych potwierdzających istnienie kryzysu klimatycznego i jego antropogeniczny charakter. Wskazuje także potrzebę podjęcia działań na rzecz neutralności węglowej oraz przedstawia negatywne skutki, jakie przyniosą zmiany klimatyczne. Z filozoficznego punktu widzenia najbardziej uderzający jest jednak ostatni punkt stanowiska:
„W związku z postępującą zmianą klimatu Komitet Geofizyki PAN ponawia apel o prowadzenie badań nad procesami klimatycznymi jak również skutkami społecznymi i ekonomicznymi wywołanymi zmianami klimatu, a także nad ewentualnymi działaniami adaptacyjnymi i łagodzącymi na wypadek, gdyby międzynarodowe wysiłki zmierzające do ograniczenia tych zmian nie przyniosły oczekiwanych rezultatów. Komitet apeluje o poparcie dla środowisk naukowych włączających się aktywnie w międzynarodowe interdyscyplinarne badania nad zmianą klimatu i jej skutkami, a także o odpowiedzialne informowanie społeczeństwa i rządzących o wynikach tych badań”.
Badania nad zagrożeniami klimatycznymi prowadzone są nie od wczoraj. Wzrost naszej wiedzy o przyrodzie nie wpływa znacząco na zmianę zachowań i postaw. Mimo to rozwiązanie proponowane przez Komitet Geofizyki PAN można sprowadzić do postulatu większej liczby badań i wiadomości na ich temat. Jeśli czegoś dowiedzieliśmy się z kilkudziesięciu lat informowania o kryzysie klimatycznym, to właśnie tego, że w ten sposób nie uzyskamy oczekiwanych rezultatów. Same badania nie wystarczą.
Innym środowiskiem, które wezwało do podjęcia działań w sprawie kryzysu klimatycznego, jest Rada Wydziału Psychologii Uniwersytetu Warszawskiego. Poza poparciem stanowiska Komitetu Geofizyki PAN uchwała Rady głosi, co następuje:
„Dla zapobieżenia najgroźniejszym konsekwencjom zmian klimatu kluczowa jest powszechna akceptacja wiedzy naukowej. Jej odrzucanie, wciąż często obserwowane w przestrzeni publicznej, może opóźnić wdrożenie pilnych i koniecznych rozwiązań. Zaprzeczanie problemowi zmian klimatu jest także wyrazem problemu utraty społecznego zaufania do nauki, do wartości rozumu i wiedzy, jest zatem sprawą ważną dla całej społeczności akademickiej”.
Zaufanie do nauki nie zostanie zbudowane na podstawie tak ogólnych deklaracji, a ich język nie służy pogłębionym dyskusjom. Dopiero te ostatnie mogą pomóc zbudować autentyczne zaufanie, poparte zaangażowaniem i zrozumieniem, a nie opierające się na argumencie z autorytetu – autorytetu samej nauki czy Rady Wydziału Psychologii UW. Dyskusje takie wymagałyby zmiany sposobu funkcjonowania nauki i przemyślenia na nowo jej miejsca w społeczeństwie. Powinny odbywać się w szeroko rozumianej przestrzeni publicznej i obejmować refleksję nad rolą nauki w podejmowaniu decyzji społecznych i politycznych, a także nad rolą społeczeństwa oraz polityki w rozumieniu nauki. Inaczej mówiąc, warunkiem powodzenia tych dyskusji jest zbliżenie nauki do społeczeństwa i odwrotnie.
Do zmiany sytuacji, do powstrzymania zagrożeń klimatycznych, do podjęcia działań przez rządzących, polityków i obywateli nie wystarczy sama akademia.
Wątpliwości budzi także punkt trzeci, w którym czytamy:
„Apelujemy w szczególności o to, aby: 3) podjąć szeroką dyskusję na Uniwersytecie Warszawskim i w całym środowisku polskich naukowców wszystkich dyscyplin na temat możliwości podjęcia działań nakierowanych na przeciwdziałanie zmianom klimatu oraz przygotowanie się na ich konsekwencje”.
Autorzy apelu formułują wezwania tak, jakby nie zdawali sobie sprawy, że opisana dyskusja od dawna się toczy. W literaturze światowej jej początki przypadają co najmniej na lata 70. ubiegłego stulecia. Warto tu wymienić raport Klubu Rzymskiego zatytułowany „Granice wzrostu” (1972) czy książkę Hansa Jonasa „Zasada odpowiedzialności” (1979). Także w polskiej humanistyce dyskusje na temat zagrożeń klimatycznych i sposobów przeciwdziałania im odbywają się już od wielu lat. Na Akademii Pedagogiki Specjalnej imienia Marii Grzegorzewskiej miała niedawno miejsce XII konferencja z cyklu „Człowiek i świat – wymiary odpowiedzialności”. Wiele wydarzeń z tego cyklu poświęconych było kryzysowi klimatycznemu. Profesorowie Helena Ciążela, Józef Dołęga, Zbigniew Hull, Andrzej Papuziński, Ryszard Sadowski czy Włodzimierz Tyburski to tylko część z tych postaci polskiej humanistyki, które w swoich artykułach, książkach, na prowadzonych zajęciach poruszają problematykę kryzysu klimatycznego i podejmowania „działań nakierowanych na przeciwdziałanie zmianom klimatu oraz przygotowanie się na ich konsekwencje”.
To, że pisząc tego rodzaju apele, można tak łatwo zignorować filozoficzną refleksję nad klimatem, świadczy niestety także o słabości owej refleksji. Sam jestem mocno zaangażowany w jej prowadzenie, nie chcę więc wchodzić w rolę obrońcy. Moja sugestia byłaby tu podobna do wcześniejszej, dotyczącej relacji pomiędzy nauką a społeczeństwem i polityką. Osoby podejmujące refleksję filozoficzną powinny w większym stopniu zaangażować się w popularyzację swoich dokonań oraz postarać się o zwiększenie własnej roli społecznej i politycznej. Wówczas nie będzie można ignorować osiągnięć filozofii, które mogłyby stanowić istotne wsparcie w opracowywaniu rozwiązań i programów zmian, a przez to – przyczynić się do zmiany społecznej, bez której nie ograniczymy negatywnych skutków klimatycznego kryzysu. Jednocześnie warto podkreślić, że w wielu dyscyplinach naukowych dorobek filozoficzny pozostaje niedoceniony i jest często pomijany, choć przecież większość dzisiejszych dziedzin wiedzy powstała poprzez oddzielenie się od filozofii.
Do zmiany sytuacji, do powstrzymania zagrożeń klimatycznych, do podjęcia działań przez rządzących, polityków i obywateli nie wystarczy sama akademia, a przynajmniej nie w jej dotychczasowej roli i sposobach oddziaływania na życie społeczne. To nie wewnętrzne dyskusje akademickie mogą wpłynąć na poprawę sytuacji. Nawet pełna wiedza o efekcie cieplarnianym, sposobach wytwarzania energii, obiegu wody w przyrodzie, funkcjonowaniu ekosystemów nie musi przełożyć się na decyzje dotyczące podatków, konsumpcji, metod rozdzielania zasobów, budowy autostrad i portów lotniczych i tak dalej. A to dopiero ten drugi poziom zmian ma szansę znacząco wpłynąć na organizację naszych praktyk społecznych i przynieść wymierne rezultaty.
Trudno jednak, by akademicy odgrywali pozytywną rolę w inicjowaniu takich działań, jeżeli zamiast pogłębionej debaty – i trudnego zadania dyskutowania, czytania, rozmawiania, refleksji – będziemy zajmowali się wystosowywaniem tak napisanych apeli. Apeli, które ignorują akademickie osiągnięcia innych dyscyplin żywo zaangażowanych w analizę problematyki kryzysu klimatycznego.
Myśl globalnie, nie działaj lokalnie?
Mówiąc o globalnych zmianach klimatu, warto też pamiętać, że jak do tej pory nie wpłynęły one na mechanizmy polityki międzynarodowej. Działania podejmowane w naszym kraju powinny brać pod uwagę jego geopolityczne otoczenie; warto na przykład pamiętać, że średnie zużycie CO2 na mieszkańca pozostaje niższe w Polsce niż w Niemczech, że budowa Nord-Stream 2 pogłębi problemy środowiskowe na Bałtyku i zwiększy niebezpieczeństwo używania przez Rosję gazu jako broni w stosunkach międzynarodowych, et cetera. Ponownie: żadna wiedza na temat klimatu nie udzieli nam odpowiedzi na pytania o sposób prowadzenia polityki międzynarodowej oraz światowych sporów o dostęp do zasobów.
Niestety również na tym polu trudno o optymizm. Uchwała wydana przez Radę Wydziału Nauk Politycznych i Studiów Międzynarodowych oraz Radę Wydziału Nauk Ekonomicznych w sprawie ochrony klimatu odwołuje się przede wszystkim do porozumień międzynarodowych i potrzeby wprowadzania zmian na poziomie globalnym. Posługuje się więc niezmiernie ogólnymi sformułowaniami, na przykład:
„[…] oczekujemy, że […]: Przeciwdziałanie zmianom klimatu będzie polegało nie tylko na podejmowaniu kroków zmierzających do ograniczania emisji dwutlenku węgla przez pojedyncze sektory, regiony, czy gospodarki, ale – przede wszystkim – na budowaniu globalnego porozumienia, nakierowanego na skuteczne ograniczenie całkowitej emisji.”
Uchwała ignoruje przy tym problem wzrostu gospodarczego jako kryterium stanu gospodarki, czy problem tez o możliwości nieograniczonego wzrostu. Zamiast podawać przykłady działań, jakie mogą zostać podjęte – również przed światowym porozumieniem w sprawie kryzysu klimatycznego – dokument podkreśla istnienie mechanizmów prowadzących do sytuacji, w której:
„Ograniczanie emisji w jednym regionie skutkuje wzrostem emisji w innym regionie (nie poddanym takim samym ograniczeniom jak ów pierwszy). Innymi słowy, programy jednostronnej redukcji emisji mogą prowadzić nie tylko do wzrostu emisji gdzie indziej, ale wręcz do wzrostu emisji całkowitej”.
Innymi słowy, ekonomiści i politolodzy dają intelektualną racjonalizację niepodejmowania działań na poziomie państwowym, samorządowym, obywatelskim. Twierdzą, że działania takie będą przeciwskuteczne, podkreślając równocześnie, iż:
„Od politologów i ekonomistów należy oczekiwać, że będą w stanie kierować debatę publiczną w stronę dającą szansę na rozwiązanie problemu”.
W jaki jednak sposób przekonanie o globalnym charakterze rozwiązań miałoby pomóc w przygotowywaniu polskiego życia politycznego, społecznego, ekonomicznego na kryzys klimatyczny oraz w budowaniu motywacji do działań mających mu przeciwdziałać? Nie dowiadujemy się. Od premiera po szarego Kowalskiego możemy przecież stwierdzić, że gdy przestaniemy jeździć samochodem, to ktoś inny będzie jeździł więcej, a jeżeli przesiądziemy się do auta elektrycznego, to zwiększy się popyt na podobne pojazdy, co również doprowadzi do gorszego bilansu CO2.
Jeśli mielibyśmy przyjąć zaproponowany w uchwale sposób myślenia, najlepiej byłoby apelować do gremiów międzynarodowych. Jak wskazuje sama uchwała, takie nawoływania nie przyniosły do tej pory rezultatu. Skąd więc pomysł, że kolejny raz powtórzone zaklęcie, iż zmiany powinny przyjść z góry, z poziomu globalnego, będzie miało inne skutki niż dotychczas? Czy to jest kierowanie dyskusji ku rozwiązaniom dającym „szansę na rozwiązanie problemu”?
Jak reagować na kryzys klimatyczny?
Wszystkie przytaczane teksty zdają się opierać na fałszywym – moim zdaniem – przekonaniu, że wystarczy udowodnić istnienie globalnego kryzysu klimatycznego i zapytać o niego przedstawicieli nauk empirycznych, a wówczas będziemy wiedzieli, co trzeba zrobić. Cechą wspólną tych wypowiedzi jest unikanie odpowiedzialności za własne słowa, pisanie w sposób świadczący o dobrych intencjach autorów, ale niedający dużych szans na pomoc w rozwiązaniu problemów, na które ci starają się zwrócić społeczną uwagę. Wszystkie teksty ignorują też dorobek filozoficzny i etyczny związany z poruszaną problematyką. Dorobek ten mógłby wzbogacić ich przekaz o refleksję nad źródłami trudności, z jakimi musimy się mierzyć, a także o propozycje etycznych rozwiązań dla problemów społecznych i politycznych. Bez tego trudno rozstrzygać, które dokładnie metody działania będą miały lepsze, a które gorsze konsekwencje z punktu widzenia wartości etycznych istotnych dla naszego społeczeństwa.
Nie tylko o skuteczność listów i apeli mi chodzi. Raczej o tezę odwrotną: skoro na przykład radni stwierdzają, że należy ogłosić „klimatyczny stan wyjątkowy”, a innego dnia będą bronić konstytucji, to najwyraźniej słabo przemyśleli swoją rolę i zamierzone działania. Raz zrobią sobie zdjęcie na rowerze, a innym razem zagłosują za kolejnym poszerzeniem arterii w centrum miasta, bo zmiany nie mogą naruszać interesów kierowców. W tej ciągłej walce o wizerunek trudno znajdować skuteczne rozwiązania. Rozwiązania, które będą dawały nadzieję na długoterminową poprawę sytuacji i będą wynikały z przemyślenia własnej roli w reagowaniu na zagrożenia.
To nie listy czy apele mają zmienić świat. To ich autorzy (między innymi) mają go zmieniać, ci zaś sprawiają wrażenie nieprzygotowanych do tej roli. Chociaż powierzyliśmy im ważne role polityczne i społeczne, wydają się nie zdawać sobie sprawy z granic własnej wiedzy. Nie wiedzą, że nie wiedzą. A równocześnie sami sugerują nierzadko, że o pewnych sprawach mówić powinny tylko te osoby, które się na nich znają.