Najeźdźcy czy goście? – o gatunkach inwazyjnych i bioksenofobii

Gęsta sieć transportowa, postępująca globalizacja, silna presja środowiskowa na obszarach przekształconych przez człowieka, a przez to mniej odpornych, i lekkomyślność, połączone z brakiem działań kontrolnych, prowadzą do niespotykanej dotąd skali inwazji gatunkowych. Ostrożne szacunki mówią o kilkudziesięciu tysiącach gatunków nierodzimych rozprzestrzenionych na całym świecie. Chodzi tu tylko o te, które przemieściły się w wyniku działań człowieka poza swój naturalny obszar występowania i wywierają istotny negatywny wpływ na swoje nowe otoczenie.
Zdaniem Światowego Forum Ekonomicznego koszty generowane przez gatunki inwazyjne na całym świecie już dziś wynoszą ponad 420 miliardów dolarów rocznie – mniej więcej tyle, ile PKB Norwegii. Jak podaje Program Środowiskowy Narodów Zjednoczonych, kwota ta rośnie czterokrotnie w każdej dekadzie. Największy udział w kosztach związanych z inwazjami generują straty rolnicze. Najeźdźcy często nie mają w nowym otoczeniu naturalnych wrogów, przez co rozmnażają się w niekontrolowany sposób, szkodząc lokalnym uprawom. Inwazyjne gatunki obce, jak oficjalnie określa je Generalna Dyrekcja Ochrony Środowiska, są również jednym z głównych czynników napędzających wymieranie gatunków. W corocznym Living Planet Report przygotowywanym przez WWF wymienia się je w jednej linii z takimi zagrożeniami bioróżnorodności, jak zmiana klimatu czy utrata siedlisk. Według badań IPBES (Międzyrządowej Platformy Naukowo-Politycznej ds. Różnorodności Biologicznej i Usług Ekosystemowych) aż 60 procent gatunków uznanych za wymarłe dokonało żywota przy udziale inwazyjnych intruzów. A to wszystko dopiero początek! Wygląda na to, że zjawisko inwazji gatunkowych dopiero nabiera prędkości.
Świat, który nadchodzi
Wraz z ogrzewaniem się planety strefy klimatyczne rozpoczęły wędrówkę ku biegunom. Obserwacje zwierząt i roślin pokazują, że znacznie częściej od przystosowania się do nowych warunków, „wybierają” one migrację i pogoń za swoim optimum klimatycznym. Oczywiście wynika to z ich biologicznych uwarunkowań, trudno więc mówić o realnym wyborze. Chociaż powszechna narracja o katastrofie klimatycznej umieszcza ją w nieokreślonej (choć bliskiej) przyszłości, te konkretnie zmiany zachodzą właśnie teraz. Przesunięcia historycznych obszarów występowania obserwowane są powszechnie od kilkudziesięciu lat, zarówno wśród organizmów lądowych, jak i morskich.
Najszybciej przemieszczają się ryby i inne mobilne gatunki wodne. Główną barierą migracyjną dla wielu z nich była do niedawna zbyt niska temperatura wody. Po jej zwiększeniu, wobec braku trudności terenowych i przy względnej swobodzie migracji, organizmy te nie znajdują przeszkód w kolonizacji nowych, bardziej oddalonych od równika obszarów. Średnie tempo przemieszczania się gatunków morskich wynosi obecnie około siedemdziesięciu dwóch kilometrów na dekadę, chociaż oczywiście różni się znacznie w zależności od gatunku i panujących lokalnie warunków.
Nieco wolniej, bo jedynie około siedemnastu kilometrów na każde dziesięć lat, zmieniają się obszary występowania zwierząt lądowych. Nawet takie tempo powinno nas jednak niepokoić. Migracje nie rozpoczęły się wczoraj, ale około dwudziestu a nawet trzydziestu lat temu, już teraz więc możemy obserwować ich skutki. Sięgnijmy po jeden z bardziej zaskakujących przykładów: wędrówka na północ niedźwiedzi brunatnych doprowadziła do niemożliwych wcześniej kontaktów między nimi a ich polarnymi kuzynami. Powstałe w wyniku takich spotkań hybrydy były już kilkukrotnie obserwowane na północy Rosji i Kanady.

Pizzly – hybryda Grizzly i Niedźwiedzia Polarnego. Źródło: wikimedia
Problem wymuszonej migracji gatunków ma również drugie oblicze. Co bowiem z tymi, którzy zostają z tyłu? Siedemnaście kilometrów na dekadę u zwierząt lądowych zaczyna robić wrażenie, kiedy spojrzymy na rośliny, a przede wszystkim drzewa. Ich średnie tempo ucieczki przed piekarnikiem strefy międzyzwrotnikowej wynosi około kilometra na dziesięć lat. Jest zatem często zbyt wolne i nie wystarcza, aby uciec przed ogrzewającym się klimatem. Te z gatunków, które nie dadzą rady przemieścić się ku biegunom, swojej szansy mogą upatrywać tylko w przystosowaniu do nowych warunków. Ewolucja nie jest jednak przyzwyczajona do działania pod presją czasu. Wiele z nich prawdopodobnie wyginie.
Ale nawet te gatunki nie są największymi przegranymi spowodowanego przez nas kryzysu. Za takie możemy uznać organizmy endemiczne, które występują w odizolowanych płatach, różniących się wyraźnie od otoczenia pod względem warunków życia. Mogą to być przykładowo gatunki mokradłowe, wyspiarskie, ale też wiele gatunków chronionych przez ludzi w rezerwatach. Łatwo sobie wyobrazić, że zwierzę czy roślina, żyjące dotąd komfortowo na obszarze chronionym, może w ciągu paru lat znaleźć się w pułapce bez wyjścia. Miejscowe warunki zmienią się na niesprzyjające, a izolacja od podobnych terenów położonych na wyższych szerokościach geograficznych i brak korytarzy ekologicznych pozwalających na migrację, sprawią, że ucieczka nie będzie możliwa. Cóż to będzie za paradoks – najcenniejsze tereny przyrodnicze, chronione dotąd pieczołowicie przez ludzi, okażą się śmiertelnym więzieniem dla zamieszkujących je organizmów.
Potrzeba działań
Pod wpływem tego rodzaju zmian ekosystemy, doprowadzone przez gospodarkę człowieka na skraj wytrzymałości, mogą zawalić się jak domki z kart. Chociaż zmiana lokalnych warunków czy migracja gatunku nie zawsze musi być zjawiskiem negatywnym – rybacy z Islandii z pewnością docenili nagłe pojawienie się w swoich sieciach sardynek – z pewnością jest czymś, do czego ludzie muszą się przystosowywać. Przyszedł czas na działania.
Jak jednak zauważa Benjamin von Brackel w wydanym niedawno „Świecie, który nadejdzie”, politycy i osoby odpowiedzialne wykazują zaskakującą bierność w tej sprawie. Zdaniem autora może ona wynikać z jednej strony z niedoinformowania, skutkującego niedocenianiem skali problemu, a z drugiej z bezradności. Wyzwanie jest na tyle wielowymiarowe, że trudno jednoznacznie określić, jak właściwie należałoby na nie odpowiedzieć. Tymczasem z każdym rokiem problemy wywoływane przez inwazyjne gatunki uciekające przed upałami niższych szerokości geograficznych stają się coraz bardziej, nomen omen, palące. Niezależnie od tego, czy mówimy o gatunkach komarów roznoszących tropikalne choroby, takie jak denga czy malaria, migracji koralowców zagrażającej tradycyjnej diecie Japończyków (konkurują one z lasami wodorostów wykorzystywanych powszechnie w kuchni tego kraju), czy wędrujących ławicach ryb, o które kłócą się rybackie potęgi Europy.
Nie najeźdźcy, ale goście?
Von Brackel pokazuje jednak jeszcze jeden aspekt kryzysu dziejącego się na naszych oczach. Jego zdaniem mówienie o gatunkach inwazyjnych – mimo gwałtownego wzrostu ich liczebności w ostatnich latach – już niedługo stanie się nieaktualne. Skoro wszystkie strefy klimatyczne zmieniają swój zasięg, trudno dziwić się, że świat przyrody podąża za tymi zmianami. Zamiast mówić o „inwazji”, która wywołuje w nas odruch obronny, powinniśmy zbudować narrację wokół nadchodzącej zmiany. Zmiana ta, w zależności od podejmowanych przez nas działań mitygacyjnych, może być dla nas bardziej lub mniej przyjemna, ale dziś – po dwustu latach nadmiernej emisji dwutlenku węgla do atmosfery – jest już, przynajmniej do pewnego stopnia, nieunikniona. To właśnie z tego podejścia wynikają działania takie jak na przykład migracja wspomagana. W wielu miejscach na świecie naukowcy aktywnie wspierają „powolne” gatunki w ucieczce w kierunku odpowiednich dla nich warunków.

Wspomagana migracja drzew w USA. Źródło: climatehubs.usda.gov
Niestety, polityka międzynarodowa zdecydowanie nie podąża za tym tokiem myślenia. Pierre Rasmont, francuski entomolog zajmujący się trzmielami, w rozmowie z von Brackelem wskazuje na analogię między podejściem władz Unii Europejskiej do tematu migrantów a regulacjami dotyczącymi gatunków inwazyjnych – wśród ekologów mówi się nawet o „bioksenofobii”. Rasmont przekonuje, że polityka odgradzania się murem od wszystkich przybywających do Europy gatunków jest nie tylko nieskuteczna, ale też po prostu bezsensowna. Jeśli organizmy rodzime dla Europy przeniosą się na północ, a nie wpuścimy żadnych z południa – z czym zostaniemy? Dziś wysiłki powinniśmy skupić nie na zawracaniu komarów do Afryki, a ryb na południowe akweny, tylko na odpowiednich regulacjach prawnych czy środowiskowych, które pozwolą nam stać się częścią zachodzącej już zmiany. W przeciwnym razie zostaniemy przez nią zmieceni.