Najder: Nigdy wszystko się nie spełnia
Stanisław Krawczyk rozmawia z Łukaszem Najderem – autorem zbioru „Moja osoba”, opublikowanego przez Wydawnictwo Czarne.
Przez lata byłeś znanym autorem prozy facebookowej. Właśnie tobie polski internet zawdzięcza frazę „Nikt nie narzekał”.
To pisanie było reakcją na dwie nowe rzeczy w moim życiu: Facebooka i przeprowadzkę z Łodzi do Zgierza. Doświadczyłem wtedy historycznego, kultowego tramwaju 46, wówczas drugiej najdłuższej linii w Europie, po belgijskiej Kusttram. Miejsce niezwykłych przeżyć: te gigantyczne landary jak galeony z poniemieckich szrotów, z niemieckimi komunikatami w środku, dwupoziomowe, niekiedy wykładane od wewnątrz drewnem, jakimiś okleinami dzikimi w kwiaty. Miało to też urok lat 90.: jedzie olbrzymi poniemiecki tramwaj, noc, jeden z ostatnich rejsów, niektórzy śpią, inni piją browara, ktoś tam się obściskuje z tyłu. 46 wyglądało jak taki mały transatlantyk – z Łodzi, przez Zgierz, do Ozorkowa.
Do tego miałem wtedy jeszcze pieska, z którym przemierzałem ogromne nieznane osiedle. Mieszka tu dwadzieścia tysięcy ludzi, jedna trzecia ludności Zgierza. Ta małomiasteczkowa społeczność była dla mnie czymś nowym, ciekawym, intrygującym, barwnym. Jej sprawy, pogawędki, styl bycia.
Wszystko razem spowodowało, że byłem otwarty na przekazy i rozmowy, które nosiłem w sobie, po czym wrzucałem na Facebooka. Robiłem z tego albo czysty dialog, albo narrację, w której od kogoś pochodziła tylko puenta, a ode mnie – opis. Zacząłem się bawić w minimalizm realistyczny à la Marek Nowakowski ponowoczesności, w małe formy: rozbłyski, obrazki, scenki. To, co później zebrało się na zbiorek wydany w BookRage pod tytułem „Transmisje”, to były takie właśnie transmisje: z tramwaju, spod sklepu, ze skwerka, bloku.
A potem to źródło wyschło?
Po paru latach. Piesek pojechał do mojej mamy, moja dziewczyna stała się moją żoną, a przenosząc się do Czarnego, podjąłem pracę zdalną, która z czasem coraz bardziej wykluczała mnie ze społeczności ludzkiej. Teraz podróże są wydarzeniami. Popsuł się także transport między Zgierzem a Łodzią, od jakichś dwóch lat nie ma między nimi żadnej linii tramwajowej. Są jakieś autobusy zastępcze, cała podróż jest męką, więc najczęściej korzystam z Łódzkiej Kolei Aglomeracyjnej, w której nie dzieją się już takie ciekawe rzeczy, jak w nocnych i porannych tramwajach 46. Dlatego skupiłem się bardziej na postach polityczno-absurdalnych i językowych niż na narracjach.
Czyli gdy zmienia się twoje otoczenie – bodźce, okazje, sytuacje – to zmienia się też sposób pisania. Ciekawe! A przy tym słyszę, że nawet w mowie, mimochodem, potrafisz wspomnieć o „landarach jak galeony z poniemieckich szrotów”. Może nasz wywiad będzie przypominał twoją prozę.
Może, bo już parę osób zwracało mi uwagę, że piszę w znacznej mierze tak, jak mówię. Ale też oczywiście dbam o to, żeby w narracji „na piśmie” znaleźć jakieś odświętne słowo, frazę, rytm. Czyli coś, co odróżni kawałek napisany od mówionego.
Właśnie ukazał się twój zbiór „Moja osoba”. Rzeczywiście jest dość osobisty. Na przykład w otwierającym tekście opisujesz relację syna z nieobecnym ojcem (który zmarł dwie dekady temu). Potem w „Myszy” opowiadasz o zaburzeniach lękowych sprzed kilkunastu lat, z okresu dużego bezrobocia. Na końcu książki sam sobie zadajesz pytanie, jak odróżnić autobiografię od tańca na rurze. Myślisz, że odróżniłeś?
Nie wiem. Sądzę, że to czytelnicy i recenzenci ocenią. Natomiast ten ostatni tekst, o „Mojej walce” Knausgårda, jest dla mnie kluczowy. Pierwsza księga ukazuje upadek ojca, tam przez kilkadziesiąt stron ciągnie się opis mieszkania, w którym umarł ten ojciec, jego stopniowej degradacji, odcinania się od świata. To ma też silnie naturalistyczny wymiar: zasikane kołdry, stosy butelek, brud, smród. A potem w ostatniej księdze zakwestionowany zostaje cały wieloletni trud autora, jego praca, namysł, to, co on bierze za odwagę pisarską. Stryj Knausgårda mówi mu: „Nie, to nie tak było. To się nie zgadza, to się nie zgadza, to się nie zgadza, tu dodałeś, tu dołożyłeś, tu nie pamiętasz. A poza tym dlaczego przedstawiasz ojca jako potwora? Przecież to twoja rodzina zniszczyła tego człowieka!”.
No i takie to są dylematy. Byłem wychowywany w przekonaniu, że artyście, pisarzowi, autorowi wolno wszystko. Że jeśli jest dysponentem swojego życia, to również fragmentów życia innych ludzi, bo jego własna biografia nie rozwijała się przecież w próżni. Ale tu łatwo o manipulację. Możesz pokazać siebie jako sierotkę Marysię doświadczoną przez los, a innych – jako tych, którzy dokuczali, nie rozumieli, porzucali, zdradzali. Możesz wykorzystywać twórczość do rewanżu, charakteryzując byłą dziewczynę czy byłego partnera jako kogoś nieczułego, pustego; kogoś, kto cię ograniczał, uniemożliwiał ci rozwój. W dodatku autorzy często nie zadają sobie trudu, żeby się zastanowić na przykład nad tym, czy ktoś, z kim łączyła cię relacja intymna lub przyjacielska trzydzieści lat temu, chce figurować w twojej książce. Nawet pod pseudonimem, nawet w kominiarce, którą dla niego wydziergasz.
A zarazem autor tekstów autobiograficznych jest w imadle, bo jeśli pisać o sobie, to tylko szczerze. Wybitni artyści mogą uprawiać autokreację: po kilkudziesięciu latach kariery spisują swoje losy, wspominając wielkie premiery, wielkie książki, wielkich ludzi, oferują uczone rady, bon moty i tak dalej. Ale jeśli chcesz opowiedzieć o jakimś doświadczeniu, traumie, przeżyciu, przełomie, siłą rzeczy piszesz też o innych ludziach.
To są kwestie, które bardzo mnie poruszyły przy czytaniu szóstej księgi „Mojej walki”. I dlatego ten tekst o Knausgårdzie wieńczy książkę. On ją komentuje, z niego patrzę na pozostałe teksty, czyli te, w których opowiadam o swoich triumfach, upadkach, radościach i bólu.
Ojciec pojawia się i w pierwszej księdze u Knausgårda, i na początku twojej książki.
Otwierający tekst dotyczy mojego ojca, jego upadku i narodzin mojego z kolei syna. A esej ostatni jest właśnie opowieścią o Knausgårdzie – o tym, czy można napisać „wszystko” o własnym ojcu. I jeszcze o tym, jak sam jestem dzisiaj ojcem i na przykład patrzę na swojego trzyletniego Gucia bawiącego się na plaży. To jest klamra, wewnątrz której odbywa się cała ta opowieść, „Moja osoba”.
Starałem się, żeby teksty nie były ułożone przypadkowo. Wątki i motywy, które się w nich pojawiają, też nie są przypadkowe. Zależało mi na tym, żeby się wzajemnie przeplatały, komentowały, uzupełniały.
W wielu przypadkach powtarza się też pewna strategia kompozycyjna. Przez kilka, może kilkanaście stron malujesz zdarzenia, przykłady, konkrety, po czym w paru zdaniach to przełamujesz i przechodzisz do szerszych diagnoz.
W tych tekstach zdecydowałem się na formę eseju, ale w Polsce to albo jest taki ciężki, naukowy, filologiczny gatunek, obwieszony lianami przypisów, sam hermetyczny i do hermetycznej grupy skierowany, albo erudycyjny fajerwerk, w którym nie do końca chodzi o indywidualne przeżycia. Marek Bieńczyk może opowiadać o śmierci matki, ale musi to owinąć w Barthes’a, we Francję, w strukturalistów. A mnie fascynuje amerykańska sztuka eseju: David Foster Wallace, George Saunders i inni. Chcę, żeby tekst pływał na różnych poziomach, żeby przechodził od ogólnego do prywatnego – i z powrotem.
Jednocześnie ta wkładka osobista jest czymś, co sam rzucam na szalę. Nie jestem właścicielem terrarium, gdzie sobie oglądam jakichś tam ludzików i o nich piszę, że oni cierpią, oni się bawią, oni to, oni tamto. Gdzie biorę cytaty, dowody anegdotyczne, obserwacje i z tego lepię zdystansowaną opowieść o dziwnych ludziach żyjących w późnym polskim kapitalizmie. Nie, ja pokazuję, że też w tym jestem, i swoją osobą zaświadczam o wiarygodności tej opowieści.
Szeroki kontekst widać również w zamieszczanych przez ciebie bibliografiach.
Nie usiadłem przecież na głazie i nie wymyśliłem sobie portretu socjologicznego białego amerykańskiego czterdziestolatka, etapów transformacji wnętrza polskiego domu albo tego, jak wygląda globalna sieć Ingvara Kamprada. Te bibliografie wskazują, że moje myśli nie są tylko moje, nie rodzą się z niczego, tylko są efektem licznych lektur, interpretacji i analiz.
Skoro już rozmawiamy o kwestiach formalnych, to znaczący jest dla mnie tytuł pierwszego tekstu „Mojej osoby”, a jednocześnie jego ostatnie słowa: „Wszystko jeszcze mogło się udać”. Traktuję to jako zapowiedź całej reszty zbioru – zapowiedź historii, w której nie wszystko się udało.
To jest ten moment narodzin dziecka, w którym wyobrażasz sobie, że ono będzie, kim chce, zrobi, co chce, osiągnie, co chce. A później życie to boleśnie weryfikuje, zarówno w przestrzeni rodzinnej, jak i w przestrzeni szkolnej, w przestrzeni pracy, kapitalizmu i Polski. Nigdy wszystko się nie spełnia i trzeba walczyć z demonami, które nas defasonują, urabiają, zmieniają nam ścieżki życia. I ja właśnie pokazuję w książce, jak się te moje ścieżki zmieniały.
Zmieniały się bardzo wyraźnie. Może wręcz dałoby się tej książce nadać tytuł „Moje osoby”?
Może, bo są tu teksty opowiadające o różnych fazach życia. Dzieciństwo, pierwszy rok studiów, lata po studiach, przed trzydziestką, koło czterdziestki, po czterdziestce… Nie odżegnuję się od swojego życia, ale to fakt, że ten osiemnastolatek, na którego teraz patrzę, jest dość odległą ode mnie osobą. Czy nawet ten człowiek przed trzydziestką.
Po trzydziestce zaczęło się moje stopniowe wybudzanie z kapitalistycznego snu. Nie mam tutaj na myśli ani koszmaru, ani błogiej drzemki, ale po prostu to, że kapitalizm w wydaniu neoliberalnym był wszędzie dookoła, jak powietrze. Żyłem w nim i zarazem go nie widziałem. W 1989 roku miałem trzynaście lat i kiedy wjechały najntisy, była to dla mnie nowa rzeczywistość, która od A do Z wytapetowała mi świat. Traktowałem ją jako normę, nie wątpiłem, że tak ma być, nie zadawałem żadnych pytań. To było naturalne, powszechne, wszyscy uważali tak samo, nie szukano alternatyw. Z wszelkimi konsekwencjami, o których piszę w tym zbiorze – na przykład taką, że własne porażki zawodowe, finansowe, społeczne uznawałem za wyłącznie swoje i sam siebie za nie obwiniałem. Nie pomyślałem nawet, że biorę udział w grze, w której nie mogę wygrać.
I w końcu gdzieś około 2010 roku zacząłem czytać w internecie różnych fajnych lewicowców. Najpierw był TTDKN, taka grupa lewicujących racjonalistów, chłopaków i dziewczyn, którzy zaproponowali zupełnie coś nowego, jeśli chodzi o patrzenie na rzeczywistość.
Wyjaśnijmy czytelniczkom i czytelnikom, że ten skrótowiec w oficjalnej wersji oznacza „Think Tank «Dyskurs – Kultura – Nauka»”. Ma też rozwinięcie nieformalne, które możemy tutaj pominąć.
Skład tej grupy przez wiele lat się zmieniał. Ale generalnie byli to Bartek Kuzia, Michał Radomił Wiśniewski, Marceli Szpak, Katarzyna Paprota, chyba Wojciech Orliński i całe towarzystwo, które się wokół nich kręciło. Dzięki nim zacząłem szukać nowych lektur, nowych wyzwań. Dotąd byłem zblazowany, po paromiesięcznym epizodzie korwinowskim na studiach właściwie nie udzielałem się już politycznie, nie chodziłem na wybory, wszystkich miałem za jednakowych oszołomów. I pewnego dnia, tygodnia, miesiąca uświadomiłem sobie, że trwałem w iluzji, we śnie. W tym złudzeniu kapitalizm był jedynym możliwym porządkiem, bezalternatywnym ładem, nieruchomą hierarchią, w której to zawsze ja jestem winny i mam to, co mam, bo na to zasłużyłem, a rynek, kapitalizm, system są sprawiedliwe i odmierzają ci tyle, na ile zasługujesz. Widocznie gdybym się bardziej starał, był bystrzejszy, nie poszedł na polonistykę, tylko na inny kierunek, po studiach robił coś tam, coś tam…
Wcześniej wstawał, dźwigał większy ciężar…
…to by mi było o wiele lepiej. Nie musiałbym się czołgać przez wiele lat przez te wszystkie bezrobocia, prace za najniższą krajową, prace na czarno, prace dorywcze, prace na stacji benzynowej, w sieciówkach odzieżowych i tym podobne. Tak właśnie śniłem.
No to popatrzmy na tego słonia w salonie. Jak zauważył Kacper Pobłocki, autor wydanego w 2017 roku „Kapitalizmu. Historii krótkiego trwania”, przez poprzednie pięćdziesiąt lat nie powstała w Polsce żadna książka o istocie i genezie kapitalizmu. Również przez ćwierć wieku III RP. To też pokazuje, że kapitalizm jest jak powietrze, którym oddychamy.
Chociaż teraz to się zmienia, na przykład środowisko „Le Monde Diplomatique” wydaje sporo książek o polskim kapitalizmie.
W swojej prozie facebookowej posługiwałeś się nieraz frazą: „Nie orientuję się za bardzo, w której akurat fazie kapitalizmu wszyscy tutaj żyjemy, ale…”. Minęło parę lat, więc spróbuję pociągnąć cię tutaj za język. W której fazie kapitalizmu żyjemy?
W bardzo ciekawej. Z jednej strony to kapitalizm apokaliptyczny: kapitalizm zmęczenia, kapitalizm wypalenia, kapitalizm stresu, kapitalizm niepewności pracy. Do tego groźba katastrofy klimatycznej.
To apokalipsa w podwójnym sensie, prawda? Zarówno wielka zmiana i katastrofa, jak też odsłonięcie, ujawnienie. Moment, w którym widać powietrze.
Tak. Ale z drugiej strony nigdy chyba nie mieliśmy na wyciągnięcie ręki aż tylu przyjemności: od podróży zagranicznych, przez jedzenie, seks, znajomości, kontakt z ludźmi, których nigdy nie zobaczymy na oczy, po dobra kulturalne.
W każdym razie nawet w tej późnej fazie kapitalizm łatwo nie zniknie, bo to coś jak genialny zabójca, jak predator. Naprawdę trudno wymyślić, jak miałby w przewidywalnej przyszłości zostać zastąpiony innym ustrojem.
Jest takie powiedzenie, że łatwiej wyobrazić sobie koniec świata niż koniec kapitalizmu.
Ten system jest w niezwykły sposób uodporniony na krytykę. Po prostu ją wchłania i robi z niej produkt. Próbowałem to zobrazować, pisząc w „Mojej osobie” o Kubie Wojewódzkim, który jest zminiaturyzowanym symbolem-ambasadorem kapitalizmu. Wszelkie zarzuty wobec siebie obraca w absurd, w żart, sam siebie nimi obraża, żeby nie było, że nie ma do siebie dystansu – i pyk, i krytyki nie ma. Tak samo kapitalizm: nie będzie się nawet za bardzo opierał, tylko wchłonie koszulkę z Che Guevarą, ruchy ekologiczne, bezkompromisowe zespoły muzyczne, które najpierw krzyczą gniewnie, że trzeba coś zmienić, a zaraz już jadą w globalną supertrasę koncertową i reklamują jakieś fajne produkty.
Natomiast kończy się jedna z opowieści o tym systemie, zwłaszcza w naszym krajowym wydaniu. Bo kiedy patrzę dzisiaj na wypowiedzi Balcerowicza, Lisa, Piaseckiego czy Olejnik, to wiem, że zbliża się ostatnie plenum polskiego hurraoptymistycznego kapitalizmu.
Sztandar wyprowadzić?
Dziś już nie tak łatwo znaleźć amatorów, którzy jeden do jednego łykaliby tę propagandę. Podczas tej nieszczęsnej akcji z czekoladowym orłem, której towarzyszyły wzmożone teksty typu „Polska to fantastyczny kraj”, widziałem, że w najróżniejszych środowiskach zwyczajnie pukano się w czoło. O czym oni mówią? Tu ludzie zasuwają na umowach śmieciowych, dwa czy trzy miliony wyjechały z kraju za chlebem, najczęstsza pensja to jakieś 1500 złotych, a oni: „Polska to fantastyczny kraj” No owszem, jeśli jak Dominika Wielowieyska siedzisz od ćwierć wieku w korporacji medialnej na wysokim stanowisku, to możesz sobie tak mówić i tańczyć dokoła ptaka z czekolady.
Coraz trudniej utrzymać powagę, słuchając o karierze od zera do milionera, o tym, że możesz założyć sobie nowego Apple’a w garażu. Młodzi ludzie nie wierzą już w to, że znakomite wykształcenie, dwa języki, trzy języki, dwa kierunki, Erasmusy zagwarantują ci świetną pracę (a jeśli nie zagwarantują, to jest to twoja wina). To widać też po powstaniu partii Razem, karierze polityczno-medialnej Zandberga, Dziemianowicz-Bąk, Zawiszy, Biejat i Koniecznego, działalności Śpiewaka czy znacznym zwiększeniu sprzedaży „Nowego Obywatela”. Ludzie zwracają się w tę stronę, bo nawet jeśli nie są lewicowcami, nie mają złudzeń. Wiedzą, że czeka ich ciężka praca, kredyt, spłacanie kredytu i nic poza tym. To euforyczne stadium „Jesteś zwycięzcą” już się kończy i mam nadzieję, że skończy się jak najszybciej.
Zróbmy przebieżkę przez to, co piszesz o kapitalizmie. Na przykład w „Silent disco” analizujesz hałas.
Jestem dzieciakiem wychowanym na łódzkich przedmieściach, na Chojnach, w kamienicy, w której żyli ludzie urodzeni jeszcze za cara. Pamiętam konający PRL, kiedy ktoś, kto miał magnetofon czy telefon, był herosem, wydarzeniem. No i raptem bum, lata 90., wszyscy w Łodzi wylatują z pracy, dostają odprawy, kupują sobie odtwarzacze Akai, magnetofony Sanyo. W lokalach pojawia się muzyka, zaczyna jeździć Family Frost: gigantyczne kolorowe Las Vegas na kółkach, głośne, w nieskończoność informujące, że możesz ot tak zejść i kupić lody. Później przyjdzie kolejne tąpnięcie: telefony komórkowe. Nagle wszyscy koło ciebie mówią.
Jasne, w PRL-u też nie było tak jak w dystopijnych filmach o ustrojach totalitarnych, w których szare milczące twarze jadą w szarym tramwaju w szary poranek do pracy szarej i beznadziejnej. Niemniej w III RP wszyscy zaczęli mówić, komunikować się, krzyczeć. I teraz cisza jest czymś, czego musisz się naszukać albo po prostu sobie kupić. Hałas stał się też zagrożeniem dla środowiska. Z czego nie zdajemy sobie sprawy, bo zanieczyszczenie to dla nas brud, śmieci, smog, kolorowe od chemikaliów rzeki.
Metafora powraca: hałas niedostrzegalny jak powietrze.
Kiedy jadę do Warszawy, widzę, jak hałas zmienia krajobraz, bo jeżdżę w tunelach z ekranów dźwiękochłonnych. Sam też zresztą za chwilę będę miał 300 metrów od bloku S14 i zamiast Lasu Krogulec przyjdzie mi podziwiać – jeśli pieniędzy na nie oczywiście wystarczy – mur z ekranów akustycznych. Zatem ta walka ciszy z hałasem toczy się w sferze prywatnej (o to, czemu pan tak głośno gada, czemu tamto dziecko płacze), ale również ma wpływ na to, jak wyglądają miasta i przedmieścia, jak wygląda nasze życie.
Jako symptomy kapitalizmu zidentyfikowaliśmy więc wojnę ciszy z hałasem oraz Kubę Wojewódzkiego. Dodatkowo jest to system, który wtrąca ludzi w różne frustracje, lęki, zaburzenia. To się pojawia w „Myszy” i w tekście „Ten człowieczek już więcej nie może”.
Tak, bo w obydwu (w eseju o Kubie Wojewódzkim zresztą też) piszę również o pochodnej kapitalizmu, czyli indywidualizmie. Jedna jego strona wygląda tak, że jesteś kowalem własnego losu, jednostką, której nikt już nie może niczego narzucać, możesz się tylko rozwijać w nieskończoność w dowolnej przestrzeni. To też taki pokaz siły: ja to ja, chcę mówić głośno albo głośno się zachowywać, nie życzę sobie, żeby ktoś mnie ograniczał. A jednocześnie ten indywidualizm ma również drugą, mroczniejszą stronę. Jeśli osiągniesz sukces, tworzysz z siebie superjednostkę odporną na mróz i przeciwności losu. Ale jeśli ci się nie uda, też zostajesz z tym sam. Wszystko bierzesz sobie do czachy.
Naprawdę miałem taką fazę, że się wstydziłem wyjść z domu, bo bałem się, że ktoś mi powie: kurna, stary, dlaczego ty nie masz pracy? Weź się za jakąkolwiek pracę! A był taki okres w historii Łodzi, krótko po 2000 roku, że nawet jakiejkolwiek nie było. Albo ktoś trzymał cię na okresie próbnym, po czym mówił ci „cześć” i całą zabawę zaczynałeś od nowa: wysyłanie CV, rozmowy, i tak dalej. Kiedy w takich warunkach winisz siebie za wszystko, to zaszczuwasz się i doprowadzasz do ataków paniki, depresji, nerwicy i bardzo niskiej samooceny. Zresztą jeśli już wejdziesz w tryby jakiejś kiepsko płatnej pracy na drugim końcu miasta, gdzie nikt cię nie szanuje i ty sam nie szanujesz tego, co robisz, to później też bardzo trudno z tego się wyrwać. Bo to jednak jest – myślisz sobie, przegrywie – zatrudnienie i stały dochód.
Leżysz więc na kanapie, próbowałeś już wszystkiego, nic się nie udaje. Dodatkowo masz przed sobą wizję: co to będzie, kiedy kogoś poznam, gdzie wtedy mieszkać, za co będziemy żyli, za co wyedukujemy dzieci, jaką opiekę lekarską im zapewnimy. Wtedy przychodzi ważny moment, który pokazuję we wspomnianych tekstach i w tym autobiograficznym wyziewie o Korwinie. Możesz być świetnie wykształconym gościem, zabawowym, towarzyskim, wrażliwym, ale nadchodzi taki kryzys w twoim życiu, że to całe pole siłowe zostaje wyłączone i spada. Jesteś nagi. Widzisz, że twoje przewagi, przymioty, zalety, za które może nawet długo byłeś chwalony, nic nie znaczą w tej brutalnej rozgrywce, chwili próby. Zostajesz ty – sfrustrowany, wściekły na wszystko, otwarty na przestrzał, z włączonym non stop internetem. Może cię wtedy zainfekować cokolwiek i często zależy od przypadku, co ci się akurat przyklei do mózgu i zacznie w tobie rosnąć. Możesz nie wiadomo kiedy zostać faszystą, agresywnym frustratem, nabuzowanym bucem i zaczniesz nienawidzić mniejszości, kobiet, imigrantów, psiarzy, kociarzy, graczy, lewaków, szatynów i kogo tam jeszcze. Wszystkich!
Możesz zostać Adasiem Miauczyńskim.
Albo incelem.
Nie mówię tego, żeby usprawiedliwiać ludzi, którzy krzywdzą innych – także werbalnie, w internecie, za pomocą jakichś dzbanersko-hejterskich komentarzy. Chcę tylko pokazać, że oni nie wyturlali się z łona mamusi jako brunatni, ksenofobiczni mizogini. Część z nich jest tam, gdzie jest, i płonie od nienawiści, dlatego że nikt im nie pomógł, nie wsparł ich, nie pokazał lepszej drogi.
W „Mojej osobie” kilkakrotnie pojawia się wątek toksycznej męskości.
Opowiadam między innymi o „Upadku” z Michaelem Douglasem, który przez długie lata był moim ulubionym filmem. Obejrzałem go znowu dwa lata temu i oniemiałem. To było jak oświecenie, jak satori. Kiedyś ten główny bohater, D-Fens, był dla mnie takim fajnym antysystemowcem. A teraz zobaczyłem jakiegoś przykrego kolesia, nieumiejącego zrozumieć, że kobieta jest też człowiekiem, autonomicznym, z własnym zdaniem. Zobaczyłem agresywnego faceta, który nie umie rozmawiać, otworzyć się na inną osobę, który nie może znieść tego, że ktoś powiedział mu „nie”. I zobaczyłem też mężczyznę w odwiecznej roli ojca-kodyfikatora mówiącego, co jest dla jego bliskich dobre, a co nie. Jak w tej wstrząsającej scenie, w której na urodzinach córeczki D-Fens narzuca rodzinie, kiedy i jak ma się dobrze bawić – i nie rozumie, że komuś taka tresura może nie odpowiadać.
Ujrzałem również podłoże tych problemów. Poza nieprzepracowanymi negatywnymi wzorcami męskości takim podłożem jest to, że D-Fens stracił pracę i potwornie się tego wstydzi, kisi wstyd i żal w sobie. Przed własną matką nie chce się do tego przyznać, każdego dnia wychodzi niby do pracy i jeździ bez sensu po Los Angeles. A do tego trwa w jakiejś iluzji przeszłości, mieszka w retrotopii lat 60., lat młodości i chwały. Nie umie nawet tego wszystkiego nazwać, wyrazić swoich emocji i potrzeb. Dlatego sięga po przemoc jako język, za pomocą którego zacznie komunikować się ze światem.
Z Adasiem Miauczyńskim było bardzo podobnie. Sam go kiedyś naprawdę lubiłem, on jest kultowym bohaterem, który każdemu się podoba, bo to taki fajny gość, bluzga i rzuca soczystymi żartami. Ale kiedy obejrzysz „Dzień świra” uważnie i wypiszesz na kartce, na kogo Miauczyński wrzeszczy, kogo obarcza winą, kogo atakuje, to wygląda to bardzo słabo i źle. W jego kaznodziejskich, wściekłych tyradach nie ma polityków, nie ma miliarderów, nie ma episkopatu, nie ma cwaniaków wysysających ten kraj; są kobiety, sąsiedzi, którzy wyprowadzają psy, jest ktoś, kto zbyt głośno puszcza muzykę, albo robotnik. To jego wrogowie zastępczy, bo Adaś, podobnie jak D-Fens z „Upadku”, podobnie jak bohater „Zabić prezydenta”, bohater „Taksówkarza”, bohater „God Bless America”, doświadcza kapitalizmu w najpodlejszej postaci i pragnie rewanżu. Tyle że jest mały problem. Ten system go niszczy, ale on nie jest w stanie wznieść się ponad to i zrozumieć czy zobaczyć, czyją jest ofiarą, kto mu tak dołożył. Myśli, że winni są inni ludzie, ci najbliżej niego; dlatego ich właśnie atakuje. A najłatwiej, oczywiście, zaatakować najsłabszych.
Przypomniała mi się modlitwa Polaka z „Dnia świra”. Jeśli tak na nią spojrzeć, to robi się nagle przerażająca.
To jest straszny film, który zaszkodził tylu polskim umysłom – zwłaszcza męskim. Do dzisiaj ludzie z radością i satysfakcją oglądają „Dzień świra”, i różne koszmarne sprawy są dla nich zupełnie przezroczyste. Przecież Adaś bije w twarz kobietę za to, że się z nim kłóci, wymyśla kogoś od „jebanych tłumoków”, swoją żonę wyzywa od „suki, kurwy”. I ludzie rechoczą, że to takie śmieszne, ohohohoho, jaki zadziorny frustrat. A Miauczyński po prostu nie rozumie, kto go tak urządził, kto go zniszczył i doprowadził do tej nerwicy natręctw i depresji. Jedyne, co mu zostaje, to marszczenie ego i wspominki… Tak jak dla D-Fensa z „Upadku” retrotopią była potężna Ameryka lat 60., tak dla Adasia są nią lata młodości i studiów. Wzdycha do jakiejś dawnej miłości i trwa w nierealnej iluzji, która się nigdy nie ziściła i nie ziści.
Wychodzi na to, że „Dzień świra” to film-destylat. Został zrobiony – najwyraźniej – całkiem na serio, bez wynurzenia, autorefleksji. Dlatego dzisiaj pewien mechanizm społeczny ujawnia się w nim z całą ostrością.
Oglądanie polskiego kina sprzed lat to niesamowite doświadczenie. Czy będą to komedie, czy „Dzień świra”, „Psy”, czy „Kroll” – to jest jak muzeum dzbanerstwa, jakiegoś dzikiego prekapitalizmu i patriarchatu w jakości porno. Z dzisiejszej perspektywy postawy i zachowania tych postaci męskich wyglądają tak dziwacznie i odstręczająco, jakby ktoś to wszystko udawał, żartował, grając, a nie w to śmiertelnie poważnie wierzył.
Ale ktoś wierzył.
Niestety wierzył.
Łukasz Najder
Stanisław Krawczyk