Nikt nie może zaprzeczyć, że ostatnie miesiące są szczególnie gorące nie tylko pod względem temperatury i zaciętości sporu politycznego, ale także dyskusji publicystycznej, która mu towarzyszy. Mamy do czynienia z istnym wysypem polemik na każdym poziomie: od wyszukanych analiz prawnokonstytucyjnych po prostackie obrzucanie się obelgami. Jak każdy konflikt, także i ten zrodził już swój własny system pojęć; swoją własną mapę odniesień. Wszystkie strony sporu mają swoje hasła i postulaty, a także swoje wyobrażenia o przeciwnikach. Choć być może jest to czczym marzeniem, sądzę, że rolą rzetelnej publicystyki powinna być klaryfikacja pojęć, dążenie do używania jak najbardziej adekwatnych opisów rzeczywistości i podważanie tych, które do niej nie przystają. Taki cel stawia sobie ten tekst.
2016. Jarosław Wszechmogący?
Do kolekcji licznych tytułów Jarosława Kaczyńskiego trafił następny: został on nagle „Naczelnikiem Państwa” lub „Naczelnikiem Polski”. Wystarczy wstukać w popularną wyszukiwarkę taką frazę, aby przekonać się, że tym określeniem nazwali prezesa PiS tak różni aktorzy życia publicznego jak Roman Giertych, Robert Biedroń, Michał Kamiński i Jerzy Baczyński.
Profesor Jadwiga Staniszkis określiła w jednym z wywiadów obecny ustrój polityczny naszego kraju mianem „systemu neonaczelnikowskiego”. „Newsweek” twierdzi zaś, że nawet posłowie PiS „w uznaniu dla skuteczności Kaczyńskiego” zaczynają zastępować w ten sposób popularny dotychczas tytuł „prezesa”. Co to oznacza? Oczywiście użytkownicy tego terminu różnie rozkładają akcenty, jednak przesłanie ich wypowiedzi zdaje się sprowadzać do wspólnego mianownika. Prezydent Słupska powiedział kilka dni temu: „Wydaje się, że [słusznym jest – SZ] porównanie, że Jarosław Kaczyński jest naczelnikiem naszego państwa, on rozdaje karty i decyduje, czy wyrok zostanie opublikowany. Liczę, że premier Beata Szydło wybije się jednak na niezależność i zrozumie, że rządzenie z tylnego siedzenia nie jest komfortowe”. Kamiński, były współpracownik Kaczyńskiego, obecnie poseł opozycji, mówił natomiast jeszcze w sierpniu, że „Kaczyński przygotowuje się do objęcia funkcji niekonstytucyjnego naczelnika państwa”. I dalej: „Jarosław Kaczyński pokazał: ja tu rządzę! Możecie być skuteczni, możecie pracować dla Dudy, dla Szydło, ale to ja ustawiam klocki w tej grze”.
Widać wyraźnie, że autorom wspomnianych wypowiedzi chodzi wyraźnie o podkreślenie, że Kaczyński jest władcą omnipotentnym i najwyższym (faktycznym suwerenem w państwie), a jednocześnie nieumocowanym w systemie konstytucyjnym. Dzięki sprawnej obsadzie kluczowych stanowisk „swoimi ludźmi” jest w stanie sterować instytucjami tak ważkimi jak głowa państwa, Rada Ministrów (mówi się nawet o bezpośredniej podległości „naczelnikowi” szefów resortów siłowych) czy kierownictwo Sejmu. Oczywiście taka sytuacja jest możliwa dzięki niekwestionowanemu i bardzo mocnemu przywództwu, jakie Kaczyński sprawuje w swojej partii. W ten sposób dochodzi do sytuacji „rozjazdu” między faktycznie sprawującym władzę a formalnie dzierżącymi urzędy. Problem ten ma dwa aspekty. Z jednej strony wskazuje się na szkodliwą przewagę struktur i hierarchii partyjnych nad państwowymi, z drugiej zaś – co podkreślał między innymi prof. Andrzej Zoll – na rozmijanie się realnej władzy z odpowiedzialnością polityczną i prawną.
Wygląda na to, że taka diagnoza rzeczywistości jest dosyć trafna. Problem polega na tym, że zupełnie nie pasuje do niej określenie „Naczelnika Państwa”.
***
Naczelników w historii mieliśmy dwóch. Taką funkcję przyjęli i do dziś tak są tytułowani Tadeusz Kościuszko i Józef Piłsudski. Warto przywołać tu okoliczności, w jakich go używali, i zakres władzy, jaki im przysługiwał, krótko porównać i odnieść do dzisiejszej sytuacji.
1794. Silny Naczelnik w silnych ramach
24 marca 1794 roku ubogi szlachcic z Białorusi, absolwent Szkoły Rycerskiej, bohater rewolucji amerykańskiej i obrońca Konstytucji 3 maja stanął na rynku krakowskim, by odziany w chłopską sukmanę ogłosić „Akt Powstania Obywatelów, Mieszkańców Województwa Krakowskiego”. Jego pierwszy przepis głosił: „Obieramy i uznajemy niniejszym aktem naszym Tadeusza Kościuszkę za najwyższego i jedynego Naczelnika i rządcę całego zbrojnego powstania naszego”. Dalej nastąpiło ustalenie jego prerogatyw. Otrzymywał pełnię władzy nad wojskiem, a także prawo mianowania i odwołania członków Rady Najwyższej Narodowej, pełniącej właściwie funkcje powstańczego rządu, którą miał powołać „zaraz”. Ani Naczelnik, ani Rada nie mogły jednak „uchwalać żadnych takowych aktów, które by stanowiły konstytucję narodową”. Według interpretacji historyka Bartłomieja Szyndlera oznaczało to związanie powstańczych instytucji Konstytucją 3 Maja. Jest to z pewnością słuszna konstatacja, jeśli wziąć pod uwagę, że sam „Akt” zapowiadał, że po zwycięstwie powstania miał być zwołany sejm, który „odbierze sprawę z dzieł i postępków władz doczesnych, ogłosi światu wdzięczność dla cnotliwych ojczyzny synów, nagradzając ich pracę i ofiar sprawiedliwych zasług; wtedy nakoniec stanowić będzie o przyszłej swojej i późnych pokoleń szczęśliwości”.
Tyle powstańczego prawa. Jak wyglądała codzienność sprawowania funkcji przez Naczelnika Kościuszkę? Z lekcji historii pamiętamy głównie nazwy pól jego zwycięskich i przegranych bitew. I słusznie. Gros czasu Kościuszko poświęcał armii, jedynemu „resortowi”, w którym jego władza była nieograniczona, a zarazem sferze kluczowej dla egzystencji powstania. Warto nadmienić, że w Warszawie w trakcie insurekcji pojawił się może trzy razy. Cały czas spędzał w obozach wojskowych. Oprócz zasług wojskowych pamiętamy go jako autora „Uniwersału połanieckiego”, w którym czyniono znaczne koncesje na rzecz defaworyzowanej w I Rzeczypospolitej ludności chłopskiej. Też słusznie. Warto jednak zwrócić uwagę na datę tego aktu. Został wydany 7 maja 1794. Już trzy dni później Kościuszko powołał Radę Najwyższą Narodową. I to ona od tego czasu – z bardzo niewielkimi wyjątkami – przejęła stery polityki powstańczej w większości sfer, a także wzięła na siebie bieżące administrowanie krajem i zapewnianie zaplecza dla toczącego nieustanne boje wojska pod dowództwem Naczelnika.
Co ważne: skład Rady został ustalony w taki sposób, aby reprezentować wszelkie warszawskie stronnictwa polityczne. Naczelnik nie uzurpował więc sobie prawa do prowadzenia „partyjnej” polityki kadrowej. Na palcach jednej ręki możemy policzyć konflikty kompetencyjne i merytoryczne między Kościuszką a członkami rządu obradującymi w Warszawie. Co warto podkreślić, proces rządzenia i kontaktów między organami władzy odbywał się wówczas w bardzo transparentny sposób. Ważniejszą korespondencję urzędową i protokoły z posiedzeń publikowała codziennie „Gazeta Rządowa”, tak aby obywatele mieli możliwość poczuć realną kontrolę nad rządzącymi.
Los Kościuszki i całego powstania jest nam znany. Ich potencjalne znaczenie dla kształtowania się naszej tożsamości narodowej i państwowej chyba wciąż jest niedoceniane, o czym pisałem już na tych łamach.
1918–1922. Naczelnik samoograniczony
„Obejmuję, jako Tymczasowy Naczelnik Państwa, Najwyższą Władzę Republiki Polskiej i będę ją sprawował aż do czasu zwołania Sejmu Ustawodawczego”. Tak lapidarnie i konkretnie brzmiał pierwszy artykuł Dekretu Józefa Piłsudskiego z 22 listopada 1918 roku, który normował „w okresie przejściowym” stosunki między organami władzy państwowej. W pozostałych siedmiu artykułach znajdziemy szereg ograniczeń tej władzy. Po pierwsze wszelkie akty ustawodawcze Naczelnik mógł podejmować tylko na wniosek rządu. Po drugie od Rady Ministrów była także uzależniona polityka kadrowa Naczelnika. Po trzecie zaś wszelkie ustanowione przez niego prawa miały być poddane kontroli Sejmu Ustawodawczego zaraz na jego pierwszym posiedzeniu. Trudno chyba o większe „samoograniczenie się” człowieka, któremu właśnie przed kilkoma dniami powierzono całość władzy zwierzchniej, cywilnej i nad wojskiem.
Jakie motywy przemawiały za taką decyzją Piłsudskiego? Tu historycy nie są do końca zgodni. Częściowo działać musiały względy pragmatyczne. Piłsudski na pewno zdawał sobie sprawę, że nie ma wystarczającej legitymizacji, ba, nawet rozpoznawalności, aby przejąć władzę autorytarną. W całym kraju funkcjonowało przecież wiele różnorodnych ośrodków władzy, od konserwatywnej Naczelnej Rady Ludowej w Poznaniu po socjalistyczny rząd w Lublinie. Nie będzie jednak błędem stwierdzenie, że o takim samoukształtowaniu własnej władzy zadecydowały również ówczesne demokratyczne poglądy Piłsudskiego. Warto tu przytoczyć piękne słowa wygłoszone przezeń na inauguracji zdominowanego przez jego przeciwników politycznych Sejmu Ustawodawczego. „Półtora wieku walk znalazło swój triumf w dniu dzisiejszym […]. W tej godzinie wielkiego serc polskich bicia czuję się szczęśliwy, że przypadł mi zaszczyt otwierać pierwszy Sejm polski, który znowu będzie domu swego ojczystego jedynym panem i gospodarzem”. A także jego mowę nazajutrz, w chwili zdawania urzędu Naczelnika: „Wśród zawieruchy, gdy miliony ludzi rozstrzyga sprawy jedynie gwałtem i przemocą, dążyłem, by właśnie w naszej Ojczyźnie konieczne i nieuniknione starcia społeczne były rozstrzygane w sposób jedynie demokratyczny – za pomocą praw, stanowionych przez wybrańców narodu. Starałem się osiągnąć ten cel jak najwcześniej”.
Wyraźnie widzimy więc, że celem Piłsudskiego nie było przede wszystkim zagwarantowanie własnej silnej pozycji. Dbał o to na pewno, ale jego nadrzędnym celem była budowa Polski demokratycznej. Widać, że wciąż tkwił mocno w PPS-owskich korzeniach.
20 lutego Sejm uchwalił tak zwaną „Małą Kostytucję”, w której powierzył Piłsudskiemu dalsze pełnienie funkcji Naczelnika. Nie wchodząc w prawne meandry tego dokumentu, można śmiało stwierdzić, że jego kompetencje były porównywalne z dzisiejszą władzą prezydenta w Polsce. Dość silną w sferze symbolu i oddziaływania autorytetem, ale w kluczowych kwestiach ograniczaną przez sejm i Radę Ministrów. Oczywiście współpraca Naczelnika z prawicową izbą nie odbywała się bez zgrzytów, ale nie ulega wątpliwości, że władza oparta na takiej konstrukcji zdołała wywalczyć dla Polski wcale korzystne granice, odeprzeć napór bolszewików i uchwalić Konstytucję marcową. Po jej wejściu w życie i wyborze Gabriela Narutowicza na urząd prezydenta, ponad cztery lata po objęciu funkcji, Piłsudski zdał urząd.
To, co działo się przez kolejne cztery lata – począwszy od tragicznej śmierci Narutowicza poprzez nieudolne rządy radykalizującej się centroprawicy aż po kryzys gospodarczy – skutecznie zniechęciło byłego już Naczelnika do systemu demokratycznego. Kiedy przejmował zbrojnie władzę w 1926 roku, jego pomysł na rządzenie był już zupełnie inny. Nie przyjął oficjalnej funkcji prezydenta, premierem był bardzo krótko, nieco dłużej Ministrem Spraw Wojskowych. Nie przywrócił także stanowiska Naczelnika. Nie nadawało się to do nowej epoki. Rządził przez większość czasu faktycznie „z tylnego siedzenia”, rezerwując sobie nieograniczony wpływ na armię jako Marszałek Polski i Generalny Inspektor Sił Zbrojnych. Co ważne i ciekawe, tytuł „Naczelnika” w jego kontekście również poszedł w zapomnienie. Państwowa propaganda (bardzo rozbudowana) tytułowała go przede wszystkim „Marszałkiem” (oprócz takich określeń jak „Siewca prawdy i sprawiedliwości społecznej” czy też po prostu „wódz”). Zaś legionowi towarzysze broni, którzy stanowili większość nowego obozu rządowego, pozostali przy „komendancie”, jego „partyjnym” tytule z czasów Organizacji Bojowej PPS i szlaku wojennego Legionów.
2016. Niech zostanie prezesem
Pora na krótkie podsumowanie. Co łączy oba okresy „władzy naczelnikowskiej” w Polsce, o których była mowa wyżej? Sądzę, że można dopatrzeć się trzech cech wspólnych. Po pierwsze zarówno wiosna i lato 1794 roku, jak i lata 1918–1922 były dla naszych dziejów okresami „obiektywnie przełomowymi”. Czasami, w których decydował się bezpośrednio byt Polski jako państwa. I ówcześni Polacy, a już na pewno ówczesne elity, były tego stanu więcej niż świadome. Urząd Naczelnika był więc próbą znalezienia odpowiedzi na wyzwanie „czasu wyjątkowego”. Czasy wyjątkowe potrzebują wyjątkowych środków i dlatego kompetencje przysługujące Kościuszce i Piłsudskiemu były znaczące. Nikt nie mógł mieć wątpliwości, że są oni naczelnymi czynnikami w państwie. Jednakże, i tu przechodzimy do cechy drugiej, w każdym wypadku była to odpowiedź dawana w ramach prawa. Władza obu naczelników była ściśle oparta na aktach prawnych, które wyznaczały jej granice co do zakresu i co do długości trwania. Co więcej obaj Naczelnicy, o czym była mowa wyżej, doskonale te ograniczenia rozumieli, gdyż w większym lub mniejszym stopniu byli autorami aktów, które je im narzucały. I praktyka rządzenia potwierdzała „demokratyzm” nastawienia Naczelników. To właśnie wydaje się trzecią kluczową cechą wspólną, dla której należy wyrazić uznanie tym mocniejsze, że obaj byli przecież wodzami wojska. Zarówno Kościuszko, jak i Piłsudski byli w momencie sprawowania tego urzędu demokratami. Widzieli przyszłość Polski w ściśle demokratycznych kolorach, znacznie bardziej demokratycznych, niż wyznaczał je „standard europejski” czasów każdego z nich. Kościuszko dążył do reform społecznych i ugruntowania republikańskiej formy państwa, a Piłsudski przyznawał kobietom prawa wyborcze, a robotnikom rozbudowane uprawnienia socjalne.
Tak więc funkcja naczelnika w polskiej tradycji ustrojowej przypomina bardziej rzymskiego dyktatora, powoływanego na czas określony w imię obrony interesów Republiki z potrzeby silniejszego skupienia władzy na okres wojennej zawieruchy i poddającego się potem osądowi ciała republikańskiego, niż władcę o zapędach autorytarnych rządzącego w nieformalny sposób, jakim był Piłsudski po 1926 roku.
Czy dzisiejszy moment dziejowy jest tak samo przełomowy jak te, w których wprowadzano w Polsce władzę naczelnikowską? Czy pozycja i postawa Jarosława Kaczyńskiego odpowiada tym, jakie zajmowali w omawianych okresach nasi dwaj narodowi bohaterowie? To pytania retoryczne. Można posunąć się do stwierdzenia, że układ władzy, z jakim mamy do czynienia, jest dokładnym zaprzeczeniem tych, o którym pisałem w tym tekście. Zamiast sformalizowanej i zhierarchizowanej struktury mamy kompetencyjne rozczłonkowanie. Zamiast jasnej odpowiedzialności – jej rozmycie. Zamiast prymatu urzędów państwowych – przywództwo lidera partyjnego. Oczywiście możemy dla Jarosława Kaczyńskiego redefiniować pojęcie naczelnika w polskiej tradycji. Ale śmiem wątpić, czy jest tego wart. Poza tym wielokrotnie narzekaliśmy już na to, że skrajna prawica „kradnie” dla siebie ważne historyczne symbole i pojęcia. Nie warto powtarzać tego błędu. Niech więc prezes, skoro nie chce być premierem ani nawet marszałkiem (oczywiście sejmu, nie wojska!), pozostanie po prostu prezesem.
Cytaty za B. Szyndler, „Powstanie Kościuszkowskie”, Warszawa 2001; P. Zaremba, „Historia dwudziestolecia, t. I”, Paryż 1981; Wikiźródła.
***
Ostatnie wydarzenia w Polsce przywracają, w dość nieoczekiwany i radykalny sposób, naszej debacie publicznej spór o podstawowe pojęcia. Na naszych łamach rozpoczynamy cykl „Polska (z) prawa”. Będziemy w nim zamieszczać eseje historyczne, w których będziemy się starać objaśniać i debatować nad tym, w jaki sposób Polacy tworzyli swoje prawo i kłócili się o nie na przestrzeni swoich burzliwych dziejów.