fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Na lewo marsz!

Demokracja w wydaniu liberalnym się kończy. Jeśli nie chcemy jej oddać prawicy, musimy odzyskać politykę – sporną, emocjonalną i odważną. Czas na lewicowy populizm.
Na lewo marsz!
ilustr.: Katarzyna Pustoła

Z wielu stron słyszymy dziś, że ponieważ do władzy doszli prawicowi populiści, mamy do czynienia z upadkiem demokracji. Aby zrozumieć, z czego wynika ich sukces, trzeba zastanowić się, jak do tej pory funkcjonowała demokracja liberalna. I zadać sobie pytanie, czy rzeczywiście warta jest tego, by jej bronić.

Ile demokracji w demokracji?

Krytyka obecnego ustroju i zwycięstwo prawicowych populistów to temat obecny w debacie publicznej od lat – w Polsce szczególnie od wygranej PiS w 2015 roku. Dlaczego demokracja liberalna przestaje działać? Według Chantal Mouffe, belgijskiej filozofki polityki, wynika to z faktu, że tak naprawdę żyjemy w postdemokracji. Aktualna rzeczywistość polityczna w praktyce wyklucza ludzi z udziału w procesach decyzyjnych i pozbawia ich sprawstwa. W książce „W obronie lewicowego populizmu” Mouffe pisze, że demokratyczny „system został zredukowany do składnika liberalnego, który oznacza tylko funkcjonowanie wolnych wyborów i obrony praw człowieka”. Nasze prawo do współtworzenia rzeczywistości ograniczone zostało do zaznaczania raz na jakiś czas krzyżyka na kartce i wymyślania projektu ławki w parku w ramach budżetu partycypacyjnego. Pozwala nam się działać poprzez organizacje – pozarządowe, a więc niejako poza polityką. Funkcjonują zewnętrzne oznaki demokracji, ale system jest pusty.

Mówi się nam, że należy słuchać ekspertów – zwłaszcza „apolitycznych” ekonomistów – którzy mają decydować o kształcie świata. Liczą się wskaźniki i PKB, a nie potrzeby, emocje czy wartości ludzi. Przykładem była debata o 500 plus – liberalne centrum ustami fachowców powtarzało, że nie da się tego zrobić (a jednak!). Ekspercki dyskurs wypiera spór o wartości i interesy, przez co w postdemokracji zanika prawdziwa polityczność. To świat postpolityki – jak nazywa go Chantal Mouffe – liberalna hegemonia rządząca za pomocą tyranii „zdrowego rozsądku”. Pozornie racjonalna i mało radykalna, lecz totalitarna w swojej żądzy dominacji – nie dopuszcza odmiennych głosów do mikrofonu, nie pozwala na wprowadzanie nowych perspektyw. W rezultacie polityka ze sporu zmienia się w zarządzanie zasobami przez ekspertów. Pokazuje to prof. Małgorzata Jacyno w rozmowie z Szymonem Majewskim („Nowy Obywatel”, nr 46), analizując, jak menedżerski język – pełen fraz typu „konieczność adaptacji”, „kapitał ludzki”, „transparentność” czy „dialog społeczny” – odczłowiecza i uprzedmiotawia obywateli. Eksperckość staje się narzędziem dominacji, a wiedza – uzasadnieniem kontroli.

Tyranię „zdrowego rozsądku” widać było między innymi w ostatniej kampanii prezydenckiej Rafała Trzaskowskiego. Obóz tego kandydata kreował go na polityka, który nie będzie wprowadzał rewolucji, tylko kontynuował „racjonalną”, centro-liberalną działalność swojego ugrupowania. Ale ta historia już się nie sprzedaje.

Zarządzani, nie reprezentowani

Hegemonia neoliberalnych ekspertów jest oczywiście starsza – sięga lat osiemdziesiątych, gdy Margaret Thatcher ogłosiła, że „nie ma alternatywy” dla zglobalizowanego kapitalizmu. Zachód w latach dziewięćdziesiątych przedstawiał rozwiązania Międzynarodowego Funduszu Walutowego jako jedyne racjonalne i słuszne, „zdroworozsądkowe” i apolityczne. Podobnie w Polsce transformacja była traktowana jako problem techniczny i kwestia odpowiedniego zarządzania, a nie arena konfliktów wartości i interesów – ci, którzy to kwestionowali, byli uznawani za marzycieli lub wrogów postępu. W efekcie wykluczono z dyskusji tematy ważne dla znacznej części społeczeństwa – jak nierówności, prekariat czy bieda – uznając je za nieistotne efekty uboczne. Oddano demokrację w ręce polityków i ekspertów, a często i stojącego za nimi wielkiego biznesu – dla nas została tylko jej namiastka. Nic dziwnego, że malało zainteresowanie polityką: frekwencja w wyborach parlamentarnych w Polsce spadła z 53 procent w 1993 roku do 41 procent w 2005, a w wyborach do Parlamentu Europejskiego przez pierwszą dekadę nie przekraczała 24 procent. Taka tendencja utrzymywała się aż do przełomu w 2015 roku.

Widzimy więc, że w postdemokracji rządzące elity traktują lud przedmiotowo – nie rozumieją i nie chcą rozumieć społeczeństwa, na rzecz którego teoretycznie działają. Zamiast artykułowania potrzeb, emocji i interesów – narracja ekspertów i ich procedur, zamiast realnego programu – PR i polityczny marketing. W rezultacie gdy pojawiają się kryzysy – zapaść usług publicznych, upadek systemu ochrony zdrowia, fatalna sytuacja w mieszkalnictwie – brakuje języka politycznego, który mógłby to opisać. Demos i jego interesy nie są wcale dobrze reprezentowane, ale przecież mamy demokrację – bo, jak pisał David Graeber w jednym z rozdziałów „Fragments of an Anarchist Anthropology”: „rządzące elity od czasu do czasu pytają opinię publiczną o zdanie – organizując drobiazgowo zaaranżowane igrzyska, pełne nic nieznaczących potyczek i turniejów – by w oczach społeczeństwa ugruntować swoje prawo do podejmowania decyzji w jego imieniu”. Wszystko jest więc w porządku, prawda?

A w tle… późny kapitalizm

Oczywiście kluczowy jest również fakt, że współczesna demokracja liberalna nieodłącznie związana jest z późnym kapitalizmem – co generuje sprzeczności w ramach systemu. Demokracja zakłada równość wszystkich ludzi, ale ustrój ekonomiczny, w którym żyjemy, powoduje wzrost nierówności – obecnie na poziomie trudnym do wyobrażenia. Centro-liberałowie twierdzą, że w naszym świecie ludzie są wolni. Czy jednak chodzi o wolność wyboru jednego z tysięcy rodzajów szamponów czy wolność zmiany pracy bez ryzyka utraty mieszkania lub ubezpieczenia zdrowotnego? Ochrona praworządności i wolność do postawienia „x” na karcie do głosowania to za mało, gdy człowiek traci dostęp do dobrze funkcjonującego systemu ochrony zdrowia lub do mieszkania. Tymczasem takie ujęcie tematu nie pojawiało się w „zdroworozsądkowej” wizji rzeczywistości centro-liberałów – propagowało się przede wszystkim indywidualizm, a nie rozwiązania systemowe. Przykładem jest choćby słynne zdanie: „zmień pracę, weź kredyt” wypowiedziane przez Bronisława Komorowskiego w 2015 roku. Jeśli centrum dziś proponuje rozwiązania tych problemów, są one oparte na wolnorynkowych dogmatach (na przykład dopłaty do kredytów zamiast mieszkalnictwa społecznego) i stają się przykładem liberalnego populizmu (jak deregulacje czy obniżenie składki zdrowotnej) – który jest przedmiotem analizy w dalszej części tekstu.

Ochrona zdrowia, edukacja, mieszkanie – wszystko staje się towarem, nie prawem. Państwo jest słabe wobec silnych – na przykład deweloperów lub gigantycznych korporacji typu Meta – ale nie oferuje też nic tym, którzy go potrzebują. Można powiedzieć nawet mocniej – kapitalizowane są problemy społeczne, bo na dopłacie do kredytów korzystają deweloperzy, a na osłabieniu publicznego systemu ochrony zdrowia – prywatne firmy medyczne. W rezultacie mamy pseudodemokrację: prawo głosu bez żadnego realnego wpływu na rzeczywistość, która nas otacza. „To, co nazywa się społeczeństwem obywatelskim, okazało się w istocie produkowaną na szeroką skalę fikcją” – mówi prof. Jacyno. W demokracji wcale nie rządzi demos.

Głuchy centro-liberalizm

Elity polityczne nie były w stanie tego zrozumieć – a obserwując ich reakcję na przegraną Trzaskowskiego, można powiedzieć, że wciąż nie są. Ich odpowiedzią na frustracje i lęki obywateli jest raczej zawstydzanie lub wyśmiewanie niż rzeczywiste słuchanie – albo szok i gniew, gdy „głupi ciemnogród” zagłosuje inaczej, niż się spodziewano. A rządzący muszą przecież umieć zagospodarować lęki i napięcia, które pojawiają się w społeczeństwie. Dzisiejsza epoka to czas wielkich przemian: obserwujemy gwałtowny rozwój technologii, rewolucyjny zarówno dla życia społecznego, jak i rynku pracy, widzimy skutki kryzysu klimatycznego, który będzie tylko się rozpędzał, oraz jesteśmy świadkami początku masowych migracji do Europy, które w wielu z nas budzą niepokój. Żyjemy – niestety – w ciekawych czasach.

Dotychczasowy model demokracji liberalnej nie radzi sobie z wyzwaniami współczesności – nie odpowiada na społeczne lęki ani nie oferuje przekonujących wizji. Elity polityczne, przyzwyczajone do swojej dominującej pozycji, zbyt długo skupiały się na walce z oponentami, zaniedbując budowę pozytywnej opowieści o przyszłości. Centrum reaguje defensywnie, pogłębiając dystans wobec społeczeństwa i tracąc zdolność mobilizowania emocji, wyobraźni i poczucia sprawczości. A w zarządzaniu strachem prawica zawsze będzie skuteczniejsza.

Mamy zwycięzcę – to prawicowy populizm

Konsekwencją tych procesów jest narastająca frustracja – ludzie mają dosyć establishmentu politycznego i nie czują się reprezentowani. Przełomem w polskiej polityce był rok 2015, gdy Platforma straciła władzę. Od tego momentu frekwencja wyborcza zaczęła wyraźnie rosnąć: w wyborach parlamentarnych z 51 procent w 2015 roku do 62 proc. w 2019 i rekordowych 74 proc. w 2023; w eurowyborach – z 24% w 2014 do 46% w 2019. PiS nie jest w stanie jednak zagospodarować całej tej frustracji, popularni stają się więc kandydaci antysystemowi. Dlatego też tak wysokie poparcie w pierwszej turze wyborów prezydenckich uzyskał Sławomir Mentzen, u którego antysystemowość objawia się przez skrajny indywidualizm gospodarczy, oraz Grzegorz Braun, który krytykę establishmentu ubiera w antysemicką i antyukraińską narrację. Na scenę międzynarodową również wchodzą prawicowi populiści, udający reprezentantów ludu – na przykład Donald Trump, który przyszedł spoza świata polityki i żaden przedstawiciel elit władzy nie brał go na poważnie.

Mentzen, Braun, Nawrocki czy Trump stają się popularni nie tylko dlatego, że odpowiadają na frustrację ludzi, lecz również – w przeciwieństwie do politycznego centrum – oferują jakąś namiastkę opowieści o tożsamości. Kiedyś ludziom łatwiej było odpowiedzieć na pytanie „kim jestem?” – na przykład: urodziłem się w rodzinie rolników, ja też jestem rolnikiem, żyję w mojej wsi i jestem częścią społeczności. Dziś praca nie definiuje naszej tożsamości w takim stopniu, bo rzadko zdarza się, że ktoś przez całe życie pracuje w jednym zakładzie. Nie jest już jasne, co składa się na nasze „Ja”. Niepewność tę wzmagają przemiany ról społecznych i zmiany kulturowe, w tym inne postrzeganie płci. Lęk przed utratą tożsamości jest związany również z globalizacją – bo czym jest narodowość w XXI wieku? – oraz z nasileniem migracji. Nie pomaga typowy dla liberałów letni patriotyzm, w którym sprzątanie po psie i udział w budżecie partycypacyjnym czynią z ciebie Polaka. Tę pustkę zagospodarowują prawicowi politycy proponujący populizm w wykonaniu narodowym.

To szalenie ważne – choć pewnie dla naszych czytelników jasne – by zrozumieć, że nie wygrywają oni dlatego, że wyborcy są głupim, zacofanym „ciemnogrodem”. Wygrywają dlatego, że jako jedyni mówią językiem emocji, lęków, potrzeby tożsamości. To właśnie partie prawicowe potrafią wyrazić żądania grup, które czują się wykluczone z aktualnego konsensusu. W tym samym czasie liberałowie kpią z ludu, infantylizują go lub próbują dyscyplinować.

Oczywiście nie oznacza to, że zwycięstwo prawicowych populistów jako przeciwników liberalnych elit należy przyjmować z entuzjazmem. Nie podzielam ekscytacji alt–leftowych publicystów, którzy upatrują w postaciach Trumpa czy Nawrockiego szansy na emancypację (jak Rafał Woś piszący 5 czerwca na X: „Trump jest najbardziej prospołecznym prezydentem od stu lat”). Prawicowy populizm nie wprowadza realnej zmiany i jest szkodliwy z wielu powodów.

Po pierwsze, chociaż odpowiada na potrzebę narracji tożsamościowych, to opiera się na esencjalistycznych założeniach (narodowych, religijnych czy etnicznych). Najważniejsza nie jest wcale diagnoza interesów danej wykluczonej grupy i jej pozycji na przykład wobec dystrybucji kapitału. Opowieść prawicowych populistów koncentruje się na szukaniu wroga innej narodowości lub etniczności, rzadko natomiast jest przyczyną realnej zmiany status quo. Historia daje wyraziste przykłady, dokąd wiedzie taka retoryka – nie chcemy tego powtarzać.

Po drugie, prawicowy populizm rzadko jest rzeczywistym sprzeciwem wobec elit. Trump jest miliarderem, a Mentzen prawdopodobnie najbogatszym z kandydatów na prezydenta RP. Ich propozycje często służą zamożnym, a nie klasom niższym. Choć kiedyś prawicowy populizm w Polsce realizował program socjalny, czego przykładem jest 500 plus, obecnie propozycje często wpisują się raczej w paradygmat wolnorynkowy. W programie Nawrockiego pojawiła się między innymi obietnica niewprowadzania nowych podatków. Na jego przykładzie widzimy, że nawet jeśli prawica dostrzega problemy związane z niewydolnością polskiego państwa – na przykład systemu ochrony zdrowia – jej odpowiedzią jest wprowadzenie swoistego apartheidu, w którym w kolejkach do lekarza Polacy mieliby pierwszeństwo przed Ukraińcami. Prawicowy populizm skrajnie wolnorynkowy reprezentuje Mentzen – proponował likwidację podatku PCC od zakupu mieszkań i mówił, że „w idealnym świecie studia są płatne”. Zmiany te wcale nie poprawią życia obywateli. Innym dowodem na to, że wcale nie chodzi o interes reprezentowanego „ludu”, są niejasne powiązania prawicowych populistów z oligarchami i wielkim biznesem – na przykład Donalda Trumpa z Markiem Zuckerbergiem lub innymi technobaronami.

Trzecim powodem do niepokoju związanego z sukcesem prawicowych populistów jest zbieżność ich postulatów z interesami Rosji Putina. Sprzeciw wobec status quo jest często buntem przeciwko Unii Europejskiej. Nie ma nic złego w krytyce polityki UE – wiele można jej zarzucić – natomiast bezrefleksyjne przyjęcie takiego podejścia jest nie tylko głupie, ale i niebezpieczne. Naiwną radość z przegranej liberałów szybko przyćmi zagrożenie ze strony imperium Putina.

Prawicowy populizm obiecuje przywrócenie demokracji i władzy „ludowi”, ale ich triumf mógłby oznaczać wzmocnienie autorytarnych, nacjonalistycznych odmian neoliberalnej polityki, które – zamiast poszerzać demokrację – prowadziłyby do jej dalszego zawężenia.

Liberalna panika

Jak reagują elity politycznego centrum na dojście prawicowych populistów do władzy? Zwykle wpadają w dobrze nam ostatnio znaną panikę moralną i straszą nadchodzącym faszyzmem. Nawet jeśli przestroga ta jest częściowo słuszna, to w wykonaniu centro-liberałów mało przekonująca. Przykładem są słowa prof. Michała Bilewicza, psychologa społecznego: „Nie dajcie się zwieść. Wybór jest prosty: sprowadza się do tego, po której stronie stodoły w Jedwabnem staniesz” (portal X, 19 maja tego roku). W sytuacji, w której  obecny rząd wciąż stosuje pushbacki i łamie prawa człowieka na granicy polsko-białoruskiej, wydają się one śmieszne. Trudno też nie zobojętnieć na takie wezwania, gdy słyszy się je przed każdymi wyborami.

Liberalne centrum często szantażuje reprezentantów innych ugrupowań politycznych – „kto nie poprze naszego kandydata, jest przeciwko demokracji!”. Taka retoryka wzmacnia prymitywną wojnę tożsamościową opartą na podziale „my” – „oni”. Nie jest to zdrowy polityczny spór, o którym pisała Mouffe, a bitwa oparta na nienawiści i zawstydzaniu, zamykająca nas w duopolu „ciemnogród” versus „łżeelity”. „Ratowanie demokracji” w wykonaniu centro-liberałów to maska służąca utrzymaniu status quo – nie potrafią lub nie chcą zaproponować realnej zmiany. Wszystkich, którzy krytykują centrum i szukają alternatyw, nazywają radykałami i populistami. Jak zauważa Łukasz Moll w „Nowym Obywatelu”, antypopulizm radykalnego centrum staje się retoryczną pałką, którą bije się wszystkich krytyków neoliberalizmu. Taka sytuacja paraliżuje jakąkolwiek rzeczywistość prawdziwie polityczną. Nie da się zmienić status quo lub w zdrowy sposób posprzeczać o nasze postulaty, gdy debata od samego początku jest ustawiona bądź zablokowana.

Inną odpowiedzią centrum na rosnący wpływ prawicowych populistów jest przesunięcie debaty w prawo. Pojawia się populistyczna (niespodzianka!) retoryka antyimigrancka – jak pomysły, by zabrać Ukraińcom 800 plus. W kwestii wyzwań związanych z migracjami obecna władza przepisuje narrację prawicową w trochę lżejszym stylu. W ten sposób nie tylko obnażona zostaje ich hipokryzja – gdy przypomnimy sobie, jak ci sami politycy krytykowali pushbacki w wykonaniu PiS – i naruszony zostaje rdzeń demokracji liberalnej, teoretycznie opartej na poszanowaniu prawa. Jest to także strategia zwyczajnie nieskuteczna – jak zauważyliśmy w ostatnich wyborach, sięganie po prawicowe pomysły powoduje wzrost poparcia dla prawicy.

W odpowiedzi na radykalną, często narodową kampanię prawicy liberalne centrum próbuje zaproponować kontr-opowieść, ale ponosi porażkę. Ironicznie podchodzimy do „uśmiechniętej Polski” (pamiętamy przecież, jak wygląda typowy polski uśmiech w memie smiles in polish). Bez wyrazistej, emocjonalnej opowieści – konstruktywnej, innej niż nudny już szantaż emocjonalny – nawet najbardziej „poprawne” kampanie przegrywają z narracjami prostymi i wyrazistymi, które proponuje prawica.

Odpowiedzią na prawicowy populizm staje się czasem populizm liberalny. Przykładem są proponowane przez władze rozwiązania wolnorynkowe. Jednym z najmodniejszych haseł kampanii były „deregulacje” – o szkodliwości takiej retoryki pisał w maju na naszych łamach Jurek Kopiński. Warto zastanowić się, dlaczego podobne pomysły są tak nośne, a polityka „im mniej państwa, tym lepiej” popularna. Trzeba jednak zauważyć, że liberalne elity nie chcą dostrzec, że takim działaniem same tworzą fundament pod kolejne kryzysy. Przypomnijmy, że Nawrocki zbił kapitał polityczny między innymi na pomyśle oddzielnych kolejek do lekarza dla Ukraińców. Była to odpowiedź na realny, palący problem – polski system ochrony zdrowia jest w rozsypce. Przeznaczamy na niego per capita 1200 euro – a państwa Unii około 2700 euro. Co natomiast proponuje rząd Donalda Tuska? Obniżenie składki zdrowotnej.

Wpadamy więc w błędne koło: z postpolitycznej (nie)demokracji liberalnej, w której ludzie czują się sfrustrowani i niereprezentowani, w skrajny prawicowy populizm, który wcale nie rozwiązuje tych wcześniejszych problemów – na co liberalne centrum nie jest w stanie odpowiedzieć. Co robić?

Agonistyka, czyli polityka jako konflikt, a nie wojna

Jak zobaczyliśmy, w postdemokracji debata polityczna właściwie nie istnieje. Dominujący przez lata dyskurs ekspercki zupełnie uniemożliwił realny spór polityczny na poziomie wartości lub analizy konfliktu interesów. Zastąpiła go tyrania „zdroworozsądkowej” nijakiej postpolityki pod hasłem „tak już musi być”, w Polsce przeplatana z wojną duopolu PO–PiS.

Co zrobić w takiej sytuacji? Zacząć naprawdę się kłócić! Chantal Mouffe twierdzi, że demokratyczna niezgoda jest warunkiem koniecznym życia publicznego. Nie jest możliwy konsensus i życie w harmonii – w istocie naszego świata społecznego zapisane są podziały, sprzeczności oraz relacje dominacji i podległości. Zamiast uciekać od konfliktu, zaakceptujmy jego istnienie i pozwólmy na jego artykulację. Na tym właśnie polegać ma agonistyka, o której pisze belgijska filozofka. Zamiast tworzyć wspólną koalicję centro-liberalną, która wchłonie nasze autonomiczne i różne podejścia do problemów politycznych – co w efekcie betonuje scenę polityczną i podtrzymuje szkodliwy, nieproduktywny duopol – pozwólmy sobie na realny, pluralistyczny spór.

Niektórym postulat wchodzenia w konflikt może wydać się niepokojący i trudny, szczególnie dziś, gdy polskie społeczeństwo jest i tak silnie spolaryzowane. Ktoś mógłby zapytać: czy nie potrzebujemy raczej zgody niż kłótni? Trzeba jednak zrozumieć, że Mouffe proponuje podejście agonistyczne, a nie antagonistyczne. Potrzebujemy więc demokratycznych instytucji umożliwiających twórczy konflikt, ale nie wojny totalnej opartej na esencjalistycznym postrzeganiu tożsamości ludzi. To mógłby być ten słynny gentlemen’s agreement – tworzenie rzeczywistości, w której oponenci nie są wrogami, lecz przeciwnikami. „Nawet jeśli zakłada się, iż antagonizm jest nieunikniony – twierdzi Mouffe – można sobie wyobrażać demokratyczny porządek”. Odblokowanie sceny politycznej pozwoliłoby na szerszą reprezentację poszczególnych grup w sposób bardziej pluralistyczny. Zbyt silne przywiązanie do zgody i lęk przed konfrontacją – co widzieliśmy na przykładzie kampanii prezydenckiej, gdy krytykowano partię Razem za wyłamywanie się ze wspólnego obozu – prowadzi do apatii i niezadowolenia z politycznej partycypacji.

Można zapytać, czy konflikt PO–PiS nie spełnia warunków agonistycznego sporu opisanego przez Chantal Mouffe. Nie jest tak z kilku powodów. Po pierwsze, w tym duopolu brakuje wystarczająco dużej różnicy programowej. Konflikt powinien zajść między rzeczywiście odmiennymi projektami, reprezentującymi różne wartości i wizje porządku. Tymczasem PO i PiS – mimo znaczących kontrastów na przykład w polityce zagranicznej – są obecnie zakorzenione w podobnym paradygmacie. Różnice między nimi są często symboliczne, personalne lub retoryczne – rzadko kiedy systemowe. Dla porównania można powiedzieć, że znacząco inne są programy Zandberga i Mentzena. Po drugie, na scenie duopolu ma miejsce antagonistyczna polaryzacja zamiast agonistycznego politycznego sporu. W konflikcie „my” kontra „oni” każda ze stron przedstawia przeciwnika jako zagrożenie dla istnienia państwa. To nie jest rywalizacja przeciwników, którzy uznają się nawzajem za uprawnionych uczestników gry demokratycznej (co zakłada Mouffe), ale walka, w której druga strona ma być zniszczona lub zdelegitymizowana jako „ciemnogród” (w ujęciu Platformy) lub „zdradzieckie elity” (w ujęciu PiS). Po trzecie, duopol PO–PiS paraliżuje pole polityczne, uniemożliwiając zaistnienie realnych alternatyw – według Mouffe demokracja wymaga sporów między różnymi projektami, ale też otwarcia debaty na nowe podmioty. W Polsce wszelka krytyka centrum bywa uznawana za zdradę (brak poparcia dla Trzaskowskiego równy jest z popieraniem autorytaryzmu), co tylko pogłębia postpolityczną stagnację.

W obronie demokracji wcale nie należy tworzyć jednego frontu różnych ugrupowań przeciwko wrogiej partii. Wręcz przeciwnie – jeśli nie chcemy, by demokracja upadła, musimy uwidocznić różnice pomiędzy nami i dopuścić do debaty środowiska do tej pory pomijane. Ale zmiana ta musi być jeszcze szersza – musimy odzyskać politykę z rąk ekspertów i przywrócić ją nam wszystkim. Odzyskać demokratyczną sprawczość. Niestety, gdy rozejrzymy się dziś wokół siebie, radykalna demokracja wydaje się odległa. Przykładem z ostatnich dni jest sytuacja z 5 czerwca, gdy Platforma Obywatelska na sesji Rady Warszawy zamknęła zebranie w momencie, w którym mieszkańcy chcieli oprotestować decyzję władz miasta dotyczącą prywatyzacji kamienicy. Innym przejawem problemu może być skandaliczne zachowanie rektora Uniwersytetu Warszawskiego Alojzego Nowaka, który nie uznaje strajkujących studentów za partnerów do rozmowy. Uświadamia nam to, jak długa droga przed nami.

O nowy lewicowy populizm

Dziś, w obliczu kryzysu liberalnego centrum i ofensywy autorytarnej prawicy, potrzebujemy nie mniej, lecz więcej populizmu – tyle że lewicowego. To właśnie dzięki mobilizacji emocji, konfliktowi i tworzeniu politycznej wspólnoty możliwa jest demokratyczna zmiana.

Lewicowy populizm to polityka zakorzeniona w realnych doświadczeniach i emocjach ludzi – w gniewie, nadziei, frustracji. To nie program moralizujący, nie lista eksperckich reform, ale opowieść o „ludzie” – pracownikach, prekariuszach, imigrantach, grupach wykluczonych – przeciwko „nim”: elitom, oligarchii, wielkim korporacjom. Tak skonstruowana wspólnota polityczna nie musi być ani nacjonalistyczna, ani ekskluzywna – przeciwnie, może tworzyć solidarność opartą na doświadczeniu bezsilności wobec systemu i pragnieniu odzyskania sprawczości.

Dziś lewica musi „odpiąć wrotki” – porzucić pozę rozsądku, wyższości i poprawności. Potrzebna jest nowa radykalna opowieść o możliwej zmianie. Niech inspiracją będą słowa Ursuli Le Guin wypowiedziane na gali National Book Awards w 2014 roku: „We live in capitalism. Its power seems inescapable. So did the divine right of the kings” („Żyjemy w kapitalizmie. Wydaje się, że spod jego mocy nie można się uwolnić. Tak samo myślano o boskim prawie królów”). Kapitalizm nie będzie trwał wiecznie. „Koniec kapitalizmu nie musi nadejść jutro” – pisał Peter Frase w książce „Cztery przyszłości. Wizje świata po kapitalizmie” – „ale nie wydaje się zbyt odległy. Żaden system społeczny na Ziemi nie był przecież wiecznotrwały, a kapitalizm jest o wiele bardziej chwiejny i nieprzewidywalny niż systemy, które go poprzedzały. Czas więc zapytać: co go zastąpi?”. Może zresztą już nie jest to kapitalizm, lecz technofeudalizm lub jeszcze inny ustrój, jak twierdzi prof. Ladislau Dowbor w rozmowie z Ignacym Dudkiewiczem? Nieważne, jak go nazywamy, istniejący dziś system, który zamyka ludziom dostęp do mieszkań, zdrowia, bezpieczeństwa i godności, nie ma racji bytu. Lewicowy populizm musi zatem nie tylko krytykować – ale także pokazywać alternatywę.

By być skuteczna, lewica musi sięgać po elektorat, który na pierwszy rzut oka jest zupełnie z innej bajki – na przykład wyborców Mentzena lub Brauna. Jak zauważa Mouffe: ,,zamiast a priori wykluczać wyborców prawicowych partii populistycznych jako tych, którzy mogą się kierować tylko atawistycznymi namiętnościami, […] należy dostrzec demokratyczne jądro wielu ich żądań”. Nie chodzi o akceptację prawicowej polityki, lecz o to, by nie obarczać tych wyborców winą za sposób, w jaki ich frustracje zostały wyrażone. Owszem, są osoby utożsamiające się z hasłami Brauna czy Mentzena, ale wielu ludzi popiera ich wcale nie z powodu wspólnoty wartości, lecz dlatego, że nikt inny nie mówi o ich problemach. Gdyby lewica potrafiła swoją opowieścią trafić do doświadczeń ludzi, mogłaby pozyskać ich jako sojuszników w walce o bardziej sprawiedliwy świat. To zadanie łatwiejsze, niż nam się wydaje – przekonuje Piotr Wójcik w artykule „Wahadło jeszcze wychyli się w lewą stronę”. Polacy dziś mają więcej sympatii do postulatów liberalnych i lewicowych, niż widać to na scenie politycznej. Przytaczane przez autora badania pokazują, że ponad 40 procent wyborców Konfederacji jest za prawem do przerywania ciąży bez ograniczeń, a aż 60 procent z nich uważa, że państwo powinno zapewnić obywatelom wysoki poziom świadczeń społecznych. Podobny wniosek wynika z rozmowy Grzegorza Sroczyńskiego z Łukaszem Pawłowskim z 29 maja: przepływ elektoratu między Mentzenem a Zandbergiem pokazuje, że nie chodzi o konflikt prawica–lewica, lecz góra–dół. Wspólnych postulatów może więc być więcej, niż się spodziewamy.

By skutecznie odpowiedzieć na wyzwania epoki, lewica musi przestać bać się konfrontacji i nie grać dłużej roli rozsądnego, moralnego korepetytora społeczeństwa. Jej siłą będzie odwaga formułowania wizji, która mobilizuje nadzieję, gniew i spełnia potrzebę sprawczości. Populizm nie musi być zagrożeniem dla demokracji – może być jej ożywczą siłą, pod warunkiem że będzie populizmem lewicowym, inkluzywnym i emancypacyjnym.

A co z wątpliwościami?

Wszystko to brzmi aż nadto przekonująco. Zastanówmy się więc, co w tym podejściu może nam się nie podobać. Jedno z zastrzeżeń wobec filozofii Mouffe może wynikać z przywiązania do głosu ekspertów – są obszary, w których ich wpływ jest niezbędny i może być nawet pomocny w walce o bardziej radykalną demokrację.

Przykładem takiego tematu są zmiany klimatyczne i propaganda antyszczepionkowa – w dobie fake newsów i profilowanych kampanii w social mediach to naukowcy mogą weryfikować szkodliwe treści. Równie ważna, a niedostatecznie obecna w debacie, jest narracja ekspertów o migracjach. Gdy politycy prześcigają się, kto zaproponuje bardziej antyimigranckie rozwiązania, analizy znawców stają się szczególnie ważne. Czy temat ten da się ująć w sposób populistyczny tak, by nie doprowadziło to do wzrostu ksenofobii? W przestrzeni publicznej wyzwala tak silne emocje, że kończy się to skręcaniem narracji w prawo. Nie można niestety w 2025 roku powiedzieć na głos: „potrzebujemy przyjąć więcej migrantów, nasze społeczeństwo bez tego upadnie” i nie stracić na tym politycznie. Dlatego też lewica nie potrafi dziś stworzyć dobrej opowieści o polityce migracyjnej – wymagałoby to nie tylko skomplikowanego i mało medialnego przekazu, ale też otwartego starcia z interesami klasy średniej i biznesu, które przecież korzystają z taniej, nieupodmiotowionej siły roboczej migrantów. Może więc trzeba zaakceptować to, że nie wszystko da się dobrze opowiedzieć w populistyczny sposób – przynajmniej póki co. W końcu dla debaty o migracjach jest lepiej, gdy jej nie ma. Tylko w latach dwutysięcznych przyjęliśmy przynajmniej kilkadziesiąt tysięcy uchodźców z Czeczenii – nie było to jednak problemem, ponieważ nikt o tym nie mówił.

Jednakże lęk przed zmianą z dyskursu eksperckiego na narrację populistyczną (i idąca z tym chęć utrzymania „ucywilizowanej” debaty politycznej) nie ma większego znaczenia, ponieważ recepty Mouffe i tak są niezbędne. Po pierwsze, również za obecnych rządów liberalnego centrum prawa migrantów nie są wcale przestrzegane – utrzymywanie więc status quo nie polepszy ich losu ani nie zmieni sposobu, w jaki się o nich opowiada. Po drugie, jak już zobaczyliśmy, opowieść ekspertów z centrum po prostu przestaje być dla ludzi ważna i nie chcą jej słuchać. Po trzecie, unikanie wyrażania w sposób polityczny gniewu czy lęku, które ludzie czują, nie sprawi, że te emocje znikną. W psychologii dobrze znany jest mechanizm wyparcia – stłumione reakcje wracają ze zdwojoną siłą. Trzeba więc przestać chować głowę w piasek i skonfrontować się z postpolityczną rzeczywistością. By zmniejszyć przerażająco wysokie poparcie dla Brauna nie wystarczy, jakby niektórzy marzyli, wyedukowanie i uwrażliwianie jego wyborców. Nie rozwiąże też problemu zagwarantowanie im dobrego szpitala w okolicy i godnych warunków mieszkaniowych (chociaż na pewno to pomoże). Potrzebujemy lewicowej, populistycznej, odważnej opowieści – takiej, która uwzględni potrzeby ludzi i będzie nas prowadzić dalej. Albo zbudujemy nową demokrację, albo pozwolimy, by stara skonała w objęciach faszyzującej prawicy. Śmiało na lewo!

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×