Mamy pierwszego maja 2017 roku. Święto pracy. Jak zawsze nieco wyblakłe w porównaniu z tym przed- i powojennym. Pracujący lud miast i wsi wypoczywa raczej na działkach i przy grillu, gdzie liże rany od późnokapitalistycznego wyzysku, bynajmniej nie przy wegańskiej kiełbasie. Na warszawskich obchodach dochodzi jednak do zgrzytu. Oto bowiem Marcelina Zawisza z partii Razem publicznie nie podaje ręki Włodzimierzowi Czarzastemu z SLD. – To, co próbował na mnie wymusić, to gest polityczny, na który ja się nie zgadzam – opowiada Zawisza w mediach.
Cóż, jak widać, przez te ponad siedem lat wiele musiało się na lewicy zmienić, aby finalnie nie zmieniło się w sumie nic.
Co wymusiło mariaż?
Rozwiązany właśnie związek partnerski partii Razem z SLD od początku był małżeństwem raczej z rozsądku niż miłości. Co oczywiście nie znaczy, że obie strony momentami nie pałały do siebie osobistą sympatią. Musiało SLD przeżyć piekło wyrzucenia z Sejmu po tym, jak, wielce dziś mędrkujący Leszek Miller, wszedł w samobójczą koalicję wyborczą z Januszem Palikotem. I poległ pod 8% progiem wyborczym. Musiała Partia Razem przeżyć szereg wyborczych upokorzeń, aby zrozumieć, że w Polsce, póki co, inna polityka nie jest możliwa. A robienie polityki sejmowej z ruchami społecznymi w tak zindywidualizowanym kraju jak Polska jest po prostu niemożliwe. Zwłaszcza w sytuacji, gdy po socjalne rozwiązania sięgnął sam Jarosław Kaczyński, odbierając lewicy socjalnej jej główne atu. Przez moment na lewicowym, czy może raczej progresywnym, firmamencie pojawiła się centrolewicowa Wiosna Roberta Biedronia, by jeszcze szybciej zgasnąć. I przerzucić wszystkie szalupy do partii Czarzastego, który wykorzystał to, by formalnie SLD przekształcić w Nową Lewicę. Ja jednak pozostanę przy startej nazwie.
Wobec presji wyborców, działaczy i pogarszającego się stanu ustrojowej praworządności, praw kobiet, rosnącej korupcji i ogólnej degrengolady jakości zarządzania państwem, lewicowi politycy zmuszeni byli usiaść do rozmów. Tego wymagali wyborcy. Ale przecież nawet wtedy Czarzasty zgodził się dopiero, gdy kierujący ówcześnie Koalicją Obywatelską Grzegorz Schetyna podał mu czarną polewkę. Dla Schetyny okazało się to jednym z gwoździ do trumny kolejnych niewygranych wyborów, dla Lewicy szansą na zjednoczenie wyborcze. Od początku podyktowane było ono jednak pragmatyką. Dość rzec, iż pomna traumatycznych doświadczeń koalicji SLD z Palikotem z ośmioprocentowym progiem, Lewica celowo startowała z jednej listy SLD, aby zastosowanie miał niższy próg 5%.
Owszem, obie partie na tym nieco wizerunkowo straciły. „Umiarkowane”, a faktycznie często nawet liberalne, SLD wiązało się z „radykałami z Razem”, a Razem z partią, przeciw której de facto powstało i której szefowi Zawisza jeszcze niedawno nie chciała podawać ręki. Obie też jednak nieco zyskały. W ciągu ostatnich dwóch wyborów parlamentarnych pokazały, że wyborca lewicowy ma realną alternatywę przy urnie i nie zmarnuje swojego głosu. popierając partię, która do parlamentu nie wejdzie. To ważne, zwłaszcza w kontekście, dziś już nieco zapomnianych, symbolicznych wygranych Lewicy przeciwko Konfederacji.
Ani przepchnąć, ani zablokować
O ile jednak łatwo i przyjemnie lewicowo punktowało się Prawo i Sprawiedliwość, będąc w opozycji, o tyle prawdziwy test pojawił się przy wspólnym rządzeniu. Rządzeniu nie tylko nomen omen razem ze sobą, ale także z liberałami z KO i konserwatywnymi liberałami z Trzeciej Drogi. Będąc lewicową mniejszością w rządzącej liberalnej koalicji, robić można de facto dwie rzeczy. Albo przekonywać i wprowadzać lewicowe zmiany. Albo blokować zmiany liberalne. Sęk w tym, że obu tych rzeczy lewica w Sejmie nie robi. Marzenia o realizacji jakichkolwiek większych lewicowych obietnic właściwie prysły już na starcie, przy podpisywaniu umowy koalicyjnej. Lewicowy negocjator Dariusz Wieczorek zachwalał umowę bez liberalizacji prawa dotyczącego aborcji i wielu innych lewicowych postulatów, a wyborcy zaczęli pukać się w głowę. Dziś Wieczorek jest Ministrem Nauki i symbolem kolejnych afer i skandali, które tak bardzo przypominają złote czasy baronów SLD.
Ta nieumiejętność „dowożenia spraw ważnych dla lewicy” nie sprowadza się jednak tylko do aborcji. Koalicja wyborcza potrafi wyrzucić do kosza nawet tak oczywiste pomysły Lewicy, jak możliwość zgłaszania naruszeń prawa pracy w ustawie o sygnalistach czy niewliczanie do pensji minimalnej uznaniowych nagród. Jak więc tu wierzyć we wprowadzenie czterodniowego dnia pracy? Miarą minimalistycznego upadku jest medialne fetowanie przez Lewicę jej własnych osiągnieć w Sejmie, gdzie jako sukcesy pokazuje się… złożenie projektów ustaw do laski marszałkowskiej. Nie, nie uchwalenie ustawy, ale samo jej napisanie ma być powodem do chwały. Nie znaczy, że Lewica, a właściwie Ministerstwo Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej Agnieszki Dziemanowicz-Bąk, nie może się pochwalić niczym. Ale te drobne, acz potrzebne zmiany (na przykład dłuższy urlop dla rodziców wcześniaków) muszą blednąć przy gigantycznych wręcz socjalnych reformach dokonanych za PiS-u. Jak bowiem skromniutki dorobek Lewicy równać z wprowadzeniem 500+, ozusowaniem śmieciówek, obniżką wieku emerytalnego? Zwłaszcza że lewica, będąc w opozycji, tak ochoczo krytykowała PiS za „słaby socjal”, co dziś, nie bez satysfakcji, wyciąga jej lewicowe, pro-pisowskie skrzydło zgrupowane wokół „Nowego Obywatela”, zwane złośliwie „altleftem”. Jeśli bowiem PiS był za mało „lewicowy”, to jak o wiele mniej lewicowa była w tym Sejmie koalicja Czarzastego i Adriana Zandberga?
Nie potrafi też Lewica niczego liberalnego zablokować. Nie, nie dlatego, że nie chce. Ale dlatego, że w razie czego, zawsze może być przegłosowana w Sejmie przez sojusz KO, Trzeciej Drogi, Konfederacji oraz coraz głośniejszej liberalnej frakcji PiS. Medialna narracja, na którą Lewica z różnych względów wpływ ma znikomy, sprowadza się bowiem do hipokryzji, wedle której wspólne głosowanie Lewicy z PiS to zdrada, a wspólne głosowanie KO z PiS i Konfederacją to „ojtam ojtam, po prostu skuteczny pragmatyzm”. Pamiętać należy, że nad nieudolnością Lewicy dodatkowo czuwają umiłowani koalicjanci, dla których każdy sukces Lewicy jest porażką dla ich własnego elektoratu. W tym sensie głosowanie nad wolną od następnego roku Wigilią – okraszone zgodą na dodatkową pracę w trzecią już niedzielę miesiąca – urasta do roli symbolu. „Nawet jeśli coś uda wam się na tej Lewicy załatwić, to zaraz sprowadzimy was do liberalnego parteru”.
Wszystko czy nic?
Odpowiedzią na smutną nieudolność Lewicy jest albo postawienie się jej w ramach koalicji z całym ryzykiem przegranej, a nawet wyrzucenia z rządu Tuska, albo trwanie w pewnym marazmie i sprowadzanie polityki do robienia małych kroczków. Za tym pierwszym od dłuższego czasu odpowiadała się partia Razem, czego kulminacją miało być głosowanie przeciwko budżetowi. Dla Razem takie rozwiązanie byłoby o tyle łatwe, że partia ta, przypomnijmy, nie weszła do koalicji rządowej, jedynie parlamentarnie udzielając wotum zaufania rządowi. Głosując przeciwko budżetowi, nie traci nic, bo nic przez ten rok nie zyskała (poza stanowiskiem wicemarszałkini Senatu dla Magdaleny Biejat). Dla SLD taki rozwiązanie to możliwość utraty władzy, ministerstw, sekretarzy stanu, obsadzania spółek skarbu państwa i urzędów (w tym marszałka Sejmu) oraz jakiegokolwiek wpływu na legislację.
Partia Razem uważa, że brak dowiezienia fundamentalnych dla lewicowych wyborców spraw jak aborcja, związki partnerskie, mieszkalnictwo komunalne czy istotny wzrost nakładów na ochronę zdrowia całkowicie zrujnuje zaufanie wyborców, którzy za trzy lata zniechęceni zostaną w domach. I PiS-owsko-konfederacka prawica wróci do władzy. SLD z kolei uważa, że stawianie się w ramach koalicji, niczym Zbigniew Ziobro Kaczyńskiemu, wysadzi cały antypisowski projekt w powietrze, i już teraz odda władzę prawicy, szantażującej mniejszościowy rząd Tuska. A tego centrolewicowi wyborcy SLD, dla których anty-PiS jest wciąż główną emocją polityczną, im nie wybaczą. Razem uważa, że istotną sprawczość można wymusić jedynie ostro pogrywając z premierem i koalicjantami. Tak, jak pogrywał Ziobro z Kaczyńskim. SLD z tak rozumianej istotnej, czy też podmiotowej, sprawczości rezygnuje, albowiem liczy się dla niego sprawczość mniej istotna, ta drobna dnia codziennego, nawet jeśli obarczona popieraniem liberalnych pomysłów Ryszarda Petru. Razem woli zagrać o całą pulę w myśl all or nothing, bo też nothing ma do stracenia. SLD, nawet jakby chciało, to iść w all or nothing iść nie może, bo straci niemal all i część posłów po prostu ucieknie im do Tuska. Nie przypadkiem Barbara Nowicka dostała ministerstwo, które kłuje w oczy SLD i kusi przejściem do KO.
Wszyscy na przegranej?
Fakt, że minimalna, ale jednak sprawczość oraz mimo wszystko utrzymanie praw i przywilejów jest po stronie SLD, zaś sprawcza niemoc i jedynie wygodna, acz często, niestety, bezowocna krytyka jest po stronie Razem, sprawił, że to od Razem, a nie od SLD odłączyło się kilka osób. Sytuacja rozłamowców, czy właściwie rozłamowczyń z Razem jest jednak nie do pozazdroszczenia. Te naprawdę ideowe osoby będą przy o wiele mniej ideowym SLD ciałem obcym, a dopóki Tuskowi starcza głosów z samego SLD, to nie ma on żadnego interesu, by realizować postulaty Magdaleny Biejat czy Doroty Olko. Co gorsza, będą musiały one teraz świecić oczami za liberalne pomysły rządu, a czasami głosować przeciwko lewicowym pomysłom swojej byłej partii.
Ale także sytuacja samej Razem jest nie do pozazdroszczenia. Wspólne kandydowanie z list SLD sprawia, że to Czarzasty trzyma pieniądze i w ramach niewielkiej, ale jednak pewnej puli może rozdawać stanowiska. Dzięki kilku ministerstwom może żmudnie gromadzić punkty, niechby za niewielką, ale jednak sprawczość pierwszorzędnych rozporządzeń drugorzędnych. Tymczasem Razem z podprogowymi sondażami znowu zaczyna się jawić jako partia, głos na którą może okazać się zmarnowany. Dodatkowo sama ma problem z własną tożsamością, albowiem silna jest w Razem frakcja Pauliny Matusiak, która prze w kierunku wspólnych, lewicowych głosowań z PiS-em. Skoro to program jest najważniejszy, nie chce go realizować Tusk, a chce Kaczyński, to czemu nie robić polityki z PiS-em? Tyle że takie rozwiązanie dla tożsamości Razem może się okazać zabójcze, gdyż duża część ich niewielkiego elektoratu nie da rady przełknąć sojuszu z PiS po tym, co partia prawicowa robiła przez osiem lat.
Wreszcie i samo SLD ma problem z opozycyjną Razem, gdyż to właśnie SLD będzie teraz obchodzone od lewej strony przez Razem. Razem, które jest dosyć silne w sieciach społecznościowych w przeciwieństwie do SLD, które istnieje tam tylko wtedy, gdy kolejny raz posłance Żukowskiej puszczą nerwy. Nieprzypadkowo o rozłam na Lewicy największe pretensje ma tak zwany „libleft”, a więc wielkomiejska liberalna lewica, dla której obecność Razem dawała glejt „prawdziwej lewicowości”, a odejście Zandberga czy Zawiszy i zostanie z posłem Trelą czy senatorem Kopcem przyprawia ich o ciarki żenady.
***
Co więc dalej? Pierwszym nie lada kłopotem są majowe wybory prezydenckie, zwłaszcza po tym, jak KO wystawiła lubianego wśród lewicowego elektoratu Rafała Trzaskowskiego. Każdy, kto, zwłaszcza przy rozłamie na Lewicy, wystartuje, naraża się na klęskę.
Pojawiają się głosy, że to w „nagrodę” za odejście od partii Razem Czarzasty zgodził się na kandydaturę Biejat, a jej ewentualny zły wynik obciąży razemicką frakcję i raz na zawsze zamknie temat kandydowania „kobiety od lewicy gospodarczej”. W końcu, skoro Biejat w Warszawie, jednak nie weszła do drugiej tury, na co nieśmiało liczono, i uzyskała 12%, czyli mniej od nieznanego w stolicy Tobiasza Bocheńskiego, to w całej Polsce raczej nie przebije 3-4%.
Z kolei Razem – idące znowu osobno – jako poważna partia powinna wystawić własną kandydaturę, co przy braku funduszy będzie decyzja ekonomicznie tragiczną. Bratobójczy pojedynek Biejat z, dajmy na to, Zandbergiem byłby może i symbolicznym świadectwem, że oto partia Razem przejęła całą lewicę, ale w istocie jawi się raczej jako łabędzi śpiew Razemków rozegranych przez starego lisa Lewicy: Włodzimierza Czarzastego.
Ciekawsze jednak będzie, co po wyborach. Zadecydują pewnie, jak zawsze, sondaże. Jeśli SLD będzie się w notowaniach trzymało ponad 7%, to z Razemitami do kolejnych wyborów iść nie zechce. I zrobi wszystko, by wyciągnąć im działaczy. Jeśli jednak zacznie balansować na progu, to zaczną się ruchy ratunkowe, a więc albo wspólna lista z Razem, albo z Tuskiem. Pytanie tylko, czy Tusk zachowa się równie krótkowzrocznie jak Schetyna, czy zechce ostatecznie połknąć partię Czarzastego i zrobić z niego kolejną Nowacką. W końcu od wielu lat w KO działa poseł Grzegorz Napieralski, który też swego czasy był nie tylko szefem SLD, ale z ramienia tego SLD w 2010 roku wyciągnął blisko czternastoprocentowy wynik w wyborach prezydenckich. Dziś dla partii Czarzastego z Zandbergiem wynik kosmicznie wysoko wręcz nieosiągalny, co chyba najlepiej oddaje kondycje wyborczą Lewicy w Polsce.