Jesteśmy wschodnioeuropejczykami, na dobre i złe. A ponieważ tego, co złe było jednak więcej w ostatnich wiekach, żyjemy trochę z duszą na ramieniu, trochę przekonując samych siebie, że wszystko już będzie dobrze. I wierzymy, chcemy wierzyć, że nie jesteśmy odmienni, lub gorsi z tą swoją środkowoeuropejskością; gorsi od tamtych, z Zachodu, którzy określają się mianem Europejczyków nie potrzebując mocnych dookreśleń.
Wschód według Judta
Na kartach „Rozważań o wieku XX”, rozmowy Timothy Snydera z Tony Judtem Europa Wschodnia pojawia się raz po raz jak kraina zarazem daleka, jak bliska. Bliska: ponieważ mieści się w przestrzeni dziejów tego kontynentu i często łączy się z historią wielkich państw Europy. A nierzadko wiąże zachodnich intelektualistów korzeniami rodzinnymi. Także Judta, którego babka pochodziła ze sztetlu w Pilwiszkach na południowo-zachodniej Litwie. I jest daleka: ponieważ ma własne dzieje i kultury, które zachowują odrębność wobec Zachodu.
Judt opisuje tę obcość w rozmowie ze Snyderem sięgając do wymownego wspomnienia: „Miałem kiedyś okazję oglądać we francuskiej telewizji wybitnego historyka średniowiecza i działacza Solidarności Bronisława Geremka. Prowadzący rozmowę pytał w najlepszej wierze: »Jakie lektury dają panu osobistą satysfakcję i pocieszenie w trudnych chwilach?«. Geremek odpowiedział litanią niemożliwych do wymówienia polskich nazwisk, o których rozmówca nigdy nie słyszał. Publiczność, również zbita z tropu, zareagowała uprzejmym milczeniem. (…) Polska jest wystarczająco duża, by mieszkający w niej wykształceni Żydzi byli wyrafinowani, a jednocześnie, by mówiąc o swojej kulturze, wydawali się prowincjonalni komuś z zewnątrz”.
Ten paradoks, choć Judt opisuje go przede wszystkim w pryzmacie historycznych żydowskich doświadczeń środkowoeuropejskich, ma przecież swoje czytelne, szersze odniesienie. Polska kultura, cywilizacja wschodnich peryferii Europy, jest na tyle bogata, by stanowiła wyzwanie także dla intelektualistów francuskich, angielskich czy niemieckich. Ale pozostaje na uboczu głównego obiegu dziejów Starego Kontynentu, także dlatego, że państwo polskie w ostatnich wiekach nie było istotnym graczem na geopolitycznej scenie. Było przedmiotem starań i manipulacji, ale rzadko historycznym podmiotem. Jesteśmy outsiderami również z tej przyczyny, że rzeczywistymi twórcami nowoczesności, wraz ze świeckim państwem, kapitalizmem, nowoczesną medycyną, prawem, sztuką wojny byli oni – zachodni Europejczycy. Ale ich świat nie tylko nadawał ton temu, co nazywamy europejskością. Był także – choć nie zawsze – bezpieczniejszy od naszego.
Skąd ten podział?
Gdy miasta wschodniej Europy marniały lub płonęły, przechodząc z rąk do rąk, lub od drugiej połowy XX w. dźwigały na sobie brzemię okołosowieckich realiów społeczno-gospodarczych: miasta Zachodu gromadziły bogactwa materialne i kulturowe. To tam bezpieczniej niż tutaj rozmawiano i paplano, tam także wygnańcy z pokrzywdzonej Europy znajdowali pracę w fabrykach i na uczelniach. Nie jest też przypadkiem, że „złoty wiek” powojennego europejskiego państwa dobrobytu wiąże się z tamtą częścią kontynentu. Tutaj bardzo wiele przypominało wieczną prowizorką, z czego zresztą wschodni Europejczycy uczynili część swojego intelektualnego doświadczenia. Byli smakoszami goryczy myśli, goryczy filozofii dziejów, która czasem kazała się im odnosić do Zachodu z perwersyjnym poczuciem wyższości, jakie wynikało i wynika z własnego poranienia rzeczywistością, z dojmującego poczucia niesprawiedliwości i wołania o sprawiedliwość. Nie bez powodu tom wojennych wspomnień i tekstów socjalisty Zygmunta Zaremby, opowiadający także o powstaniu warszawskim, nosi tytuł: „Żeby chociaż świat wiedział”. Ale nawet gdy wiedział: patrzył, czasem współczuł, czasem pomagał, ale najbaczniej pilnując swoich interesów. Czy nie to samo obserwujemy dziś na Krymie/Ukrainie? I bardzo wielu wcale to nie dziwi.
Kwestia Rosji
W tej opowieści nie może zabraknąć jeszcze jednego słowa. Brzmi ono: „Rosja”. Sięgnę tutaj do „Rodzinnej Europy” Czesława Miłosza, bo jest opowieścią wschodnioeuropejczyka, który próbuje opisać swoje strony, doświadczenia i myśli zachodnim czytelnikom. Gdy literat sięga w głąb swej polsko-litewskiej historii, wspomina: „rachunki firm okrętowych świadczą też, że zajmowały się one dostarczaniem do Anglii, z okolic gdzie się urodziłem, pewnego towaru, na który popyt wydaje się nam dziś trudno zrozumiały, mianowicie żywych niedźwiedzi”. Służyły one ku rozrywce, były zmuszane „do gladiatorstwa w bear-gardens”, albo pełniły rolę katów rozszarpujących przestępcę.
Mówiąc tylko na wpół metaforycznie: gospodarka wschodniej Europy dostarczała Zachodowi nie tylko drewna, dostarczała i tego, co dzikie. Można to traktować jako symbol świata, który – szczególnie od powstania na Zachodzie nowożytnych, scentralizowanych monarchii, a później kapitalizmu – miał pozostać wpółdziki, mglisty, leśny. I także jego mądrość i jego cywilizowane formy na dobre oznaczyły się piętnem tej peryferyjności, w której wciąż więcej jest natury niż kultury, w którym cywilizacja zawsze wisi jak na włosku, poddana czterem żywiołom natury i piątemu, żywiołowi dziejów.
Ale wróćmy do kwestii rosyjskiej. Bo Miłosz pokazując obcość z głębi swojego doświadczenia opisuje to, co dla Judta było wynikiem zewnętrznej obserwacji. Gdy pisze o perypetiach polskości z zachodnią Europą stwierdza lakonicznie: „Zakochani we Francji, Polacy łudzili siebie. Gdyż z krajem Montaigne`a łączyło ich to tylko, co jest przejęte, przyswojone, choćby od pokoleń. (…) W ciągu całego XIX wieku narastało w Polakach to, co można nazwać kompleksem nie wysłuchanej Kasandry. (…) Krzyczeli, że tam, na obszarach Euro-Azji jest bezgraniczna ambicja i bezgraniczna możliwość. Wysłuchawszy tego uprzejmie, sojusznicy szli do carskiej ambasady, żeby tam zasięgnąć języka o podejrzanych rewolucjonistach”. Ta nieprzetłumaczalność własnego doświadczenia musiała razić i opowiadającego o nim, i słuchacza. Tym bardziej, że bliskość zwycięskiej Rosji, znajomość jej realiów, czasem wręcz familijna (bo nie wszyscy przecież polscy poddani carów i pierwszych sekretarzy byli „buntowszczykami”, o nie), czasem przerażająco okrutna dawała dogłębne zrozumienie rosyjskiej „bezgranicznej ambicji” i „bezgranicznej możliwości”. Bezgraniczna ambicja: szowinizm imperializmu, który w swoich dziejach znajdował najróżniejsze ideologiczne usprawiedliwienia ekspansji. Bezgraniczna możliwość: zniewolenia albo kariery, albo transportów i przesiedleń, które znaczyły drogę ludzi i narodów ku Syberii, bogatej darami natury i cierpieniem.
Tłumacznie Wschodu dla Zachodu
O tym, jak bardzo nieprzetłumaczalne jest wschodnioeuropejskie doświadczenie na języki zachodnie przypomniałem sobie wczoraj, gdy premier Tusk wygłosił swoje orędzie (20 marca). Mówił, że jesteśmy dziś bezpieczni, że obecne pokolenia Polaków nie są skazane na tragiczny los poprzednich, wspominał o sojusznikach i strukturach europejskich. Pomyślałem o tym, że ani premier Anglii, ani kanclerz Niemiec, ani prezydent Francji nie musieli wczoraj wygłaszać takiego przemówienia. Nie mieli potrzeby zapewniania swoich rodaków, że nic im nie grozi ze Wschodu – bo naprawdę czują się oni w tym względzie bezpieczni. Może kiedyś, pojutrze, także będą wygłaszać orędzia. Ale teraz nie muszą, są Zachodem. My, obcy im, musieliśmy jednak tych słów ku pokrzepieniu serc wysłuchać. Obeznani z gorzką mądrością, że o niczym one jeszcze nie przesądzają.
Opowiadając Snyderowi o swoich przyjaźniach zawartymi z Polakami, Judt stwierdza: „Historia dała tym na Wschodzie o wiele lepszy punkt obserwacyjny”. Mówił to w kontekście powojennego zauroczenia zachodnich intelektualistów komunizmem. Ale równocześnie niemal ostentacyjnie w wielu miejscach podkreśla tę nieprzetłumaczalność tutejszych doświadczeń na zachodnie: europejski Zachód nie rozumie europejskiego Wschodu, a europejski Wschód nie rozumie, dlaczego jest nierozumiany. Owszem, istnieją szkoły przekładu tych języków, szkoły dyplomacji, struktur międzynarodowych, wymian kulturalnych, przyjaźni i rozmów intelektualistów, szkoły tłumaczeń poezji noblistów, itd., itp. Ale niewspółmierność pozostaje stałą, wpisaną w rysy tego kontynentu. Na rubieżach można sobie wypatrzeć oczy, a patrząc w obcość, stać się jej częścią.
Jeśli nie chcą Państwo przegapić kolejnych wydań naszego tygodnika, zachęcamy do zapisania się do naszego newslettera.